Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi to trochę moja próżność, czy miłość własna, podsycona nadzieją, że... będę mile przyjęty. Nie zawiodłem się. Ujrzałem Terenię... przy kurnikach. Siedząc na kłodzie drzewa, trzymała na kolanach koszyk pełen pierza i żółtych piskląt. Bardzo zgrabne, smukłe nogi w bronzowych półbucikach, odsłonięte wysoko, nastręczały duże ponęty i przedewszystkiem rzucały się w oczy rasowym kształtem i cienką, suchą kostką. Ale na widok tej główki pochylonej, na widok ust świeżych, o barwie maliny, pieściwie przemawiających do piskląt, zabiło mi serce tak radośnie i tak coś rzewnego, a dobrego wpłynęło do duszy, że znikły mi z oczu jej nóżki, mogące budzić zakusy wcale innej natury. Stałem chwilę niepostrzeżony, zapatrzony w nią. Nagle tubalne i przerażone „A coże to takiego“ padło jak kamień pomiędzy nas. Dziewka wielka, jak piec, zasadzista i czerwona, ujrzawszy mnie, wypuściła z rąk rzeszoto pełne ziarna i z otwartemi ustami zastygła w zdumieniu.
Wysunąłem się na widownię w chwili, gdy i Terenia po okrzyku dziewczyny spostrzegła mnie i zerwała się z miejsca w łunie gwałtownego rumieńca.
Na mój ukłon głęboki, skłoniła się ślicznie główką.Trochę gorączkowo oddała koszyk z pisklętami dziewczynie, strzepnęła wdzięcznie jasną płócienną sukienkę i wesoło podała mi rękę.
— Jak pan tu trafił w nasze zakamarki gospodarskie! Chyba ktoś panu wskazał drogę?... Czy nikogo pan nie spotkał? Stryj właśnie w polu, nikt się pana dziś nie spodziewał, co prawda.
— Jeszcze, czy już?... — spytałem, przenikając ją wzrokiem.
— Jeszcze! — błysnęła ku mnie uśmiechem. — To