Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jest powodem, że tak niegościnnie pana przyjmujemy. Chwileczkę, panie!
Wydawała jakieś polecenia dziewczynie, poczem poszliśmy do ogrodu. Pragnąłem z całej duszy, by pan stryj jak najdłużej z pola nie wracał.
Terenia, śliczna w swej prostej sukience, na głowie miała różowy zawój, z pod którego wymykały się ciekawie na czoło i skronie, ciemne włosy. Była trochę zdyszana, jakby z wrażenia. Widziałem i odczułem wybornie, że działam na nią, może mniej silnie, niż ona na mnie, ale podobnie... Gdy w pewnej chwili całowałem jej rękę, ujrzałem w oczach błaganie, by tego nie czynić, więc... odwróciłem rączkę i wpiłem usta w jej dłoń ciepłą i drżącą. Szalony poryw unosił mnie ku niej, przyciągałem ją lekko, lecz stanowczo ku sobie i — — zdawało mi się, że i ona...
Gdy nagle odszarpnęła się odemnie, zesztywniała i łapiąc szybko oddech, rzekła bezbarwnie, zdawkowo:
— Cóż, zaczął pan poszukiwania w Krążu?
— Nie zacząłem i... nie mówmy o tem — odrzekłem szorstko.
Spojrzała na mnie pytająco, dziwnie miękko.
— Pan się gniewa?... Wie pan co, chodźmy nad rzekę, to nasza sojuszniczka. Niech pan będzie dobry, jak wtedy w lesie..?
— Więc wtedy byłem milszym dla pani?
— Milszym nie... lecz lepszym.
— Niech mi to pani wytłomaczy?
— O, nie, proszę tego nie żądać.
— Dobrze, ale wzamian odpowie mi pani szczerze na jedno pytanie.
— To zależy na jakie..?