Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bez zastrzeżeń, droga pani moja, bez zastrzeżeń.
Silny rumieniec cudownie okrasił jej liczko. Patrzyła na mnie poważnie, ale trochę niepewnie.
— Czy pan jest taki arbitralny, czy też to pytanie?...
— Jest bardzo kategoryczne, panno Tereso, i kategorycznej wymagam odpowiedzi.
— Przestrasza mię pan... ale słucham pana.
Była w niej słodycz porywająca i poddanie ciche, które mię podniecało niebywale.
Ująłem obie jej rączki i mocno ścisnąłem w swoich dłoniach. Chciała wysunąć je z mego uścisku.
— Proszę nie próbować, bo toby się na nic nie zdało. Musi pani w ten sposób odpowiedzieć mi na moje pytanie.
Umyślnie długo całowałem jej ręce, by się uspokoić, by jej dać czas na uspokojenie widocznego wzburzenia i... i... jestem szczery, by wyzywać ironję, która... milczała. Pocałunki moje drażniły Terenię, mieniła się na twarzy, oczy jej pociemniały i pokrywały się powiekami coraz częściej i płochliwiej pod moim wzrokiem.
Wytrzymałem ją tak długo, upojony jej zmieszaniem i niepokojem, jaki ją nurtował... Jeszcze... jeszcze... Jakie są jej myśli w tej chwili, czego się ona spodziewa odemnie w tem pytaniu, z którem tak zwlekam?... — Ta zagadka przyczyniła się tem bardziej do odwlekania momentu oczekiwanego przez nas oboje...
Struna przeciągała się już nadmiernie. Oczy Tereni błagające, by ją nie męczyć dłużej, co wyczytałem w nich łatwo, zatonęły w moich półprzymkniętych źrenicach.
W tedy spytałem:
— Czy po naszem spotkaniu, po tych kilku niezapomnianych godzinach w lesie, pani myślała o mnie jako