Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy całowałem jej rękę po obiedzie, dłoń jej była zimna, chłodna, szybko wysunęła ją z mojej i spojrzała na mnie jakby z wyrzutem.
Było mi przykro. Terenia może dobrze odgadła, że obecność moja w Krążu jest babce niemiłą. Ale dlaczego zapraszała mnie sama do pozostania tu dłużej, gdy chciałem wyjechać?! Zawdzięczając zaprosinom babki poznałem Terenię... Czyżby to był wpływ nieprzepartej woli przeznaczenia, któremu babka uległa bezwiednie i, które mnie skierowało instynktownie dążyć na spotkanie Tereni?

Zaczynam się wahać, czy jechać do Porzecza na owe imieniny. Ale wszak nie jestem tu incognito i... nawet ludzi straszę swojem własnem nazwiskiem, zupełnie otwarcie.
Pojadę dla Tereni...




30 czerwca.

Łamie się we mnie dusza i czuję niebywałe ciężary w głowie... Ale ab ovo. Piszę w bibljotece zamkowej. Cisza głucha aż tętni w uszach. Jestem sam. Paschalis długo ze mną rozmawiał, wreszcie poszedł sobie szczęśliwy, że w zamku czuwa Pobóg żyjący i wedle jego mniemania pan na Krążu. Zaciekawiony był, co piszę. Przepalał wzrokiem moją tekę z czarnej skóry, sylabizował oksydowany napis łaciński na niej: „Hic obiit