Dzieci pana majstra/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Rogoszówna
Tytuł Dzieci pana majstra
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
JAKĄ DROGĄ DZIECI PANA MAJSTRA
DOSTAŁY SIĘ DO OGRODU WRÓŻKI.

Poprzez pola, poprzez łąki,
zapatrzone w złote muszki,
biegną raźno dwa gawronki,
wyciągając cienkie nóżki.

A na ziemi troszkę dalej,
depcąc kwiaty, depcąc zioła,
banda pana majstra wali,
roześmiana i wesoła.

Błyszczą oczka, płoną uszka,
radość z każdej tryska twarzy.
— Jak też przyjmie nas ta wróżka?
Czem ugości? czem obdarzy?


Na wyścigi wszystkie prawią,
Jakie to tam będą czary,
jak ubranka się naprawią,
jak unikną w domu kary...

Chmurna tylko czegoś Butka,
a gdy proszą, by szła prędzej,
trząść zaczyna się jej bródka:
— Nie chciem iść do Baby-Jędzy!

U niej domek jest z pielnika,
z domku baba źła wyleci
i dźwi na kluc poziamyka,
i pozjada wsyśtkie dzieci!

— Ha! ha! ha! to bajki przecie,
nic się nie bój, tchórzu mały,
Bab-Jędz niema na tym świecie! —
chórem dzieci się zaśmiały.

Znów o wróżce gadu, gadu...
— Gdybyż raz już trafić do niej!
— Toć my przecie bez obiadu!
Pędzą, aż im w uszach dzwoni.


Wtem gromadka krzyknie: — Co to? —
i z podziwu staje drżąca:
to mur szklany z bramą złotą
lśni jak klejnot w blaskach słońca.

Alabastry i kryształy
wonnych kwiatów sploty wieńczą;
ponad niemi sad wspaniały
w słońcu gra kolorów tęczą.


Niżej ogród jak mozajka
barw tysiącem się rozkwieci...
— Czy to prawda? czy to bajka? —
zapatrzone myślą dzieci.

Ścichły śmiechy i igraszki,
dzieciom drżą z wzruszenia nóżki;
dziób otwarły gawronaszki:
— Jakże cudnie jest u wróżki!

Trącą chłopcy się pocichu,
każdy naprzód iść się wzdraga;
w czarodziejskim tym przepychu
prysła naraz ich odwaga.

(Bo ichmoście oczywiście
przypomnieli sobie liście.)

Więc dumają zuchy cztery,
że, gdy wejdą jak cyganie
z podartemi hajdawery,
kto wie, co się z nimi stanie?


Środa prosi, ręce składa,
przypomina słowa kruka...
Oni swoje: — Nie wy-pa-da!
Niech kto inny szczęścia szuka.

Gdy tak szepcą, gdy tak radzą,
w kropkę ozwie się Sobótka:
— Niech nas wlonki źaplowadzą,
chciem do kwiatków i oglódka!

— Dobrze — rzekną chłopcy cicho —
niech gawronki idą w przedzie,
nuż bram strzeże jakie licho?
Patrzmy, jak się im powiedzie...

Ptaszki wcale się nie bały
dziwów, czarów, ni złych mocy,
(zato chętnie unikały
chłopców, co strzelają z procy).

Więc zerk oczkiem w lewo, w prawo,
a ujrzawszy, że są same,
hyc! hyc! hyc! na nóżkach żwawo,
i skrob, skrob pazurkiem w bramę.


Bums! rozwarły się podwoje,
odskoczyły nabok dzieci.
Beknął Piątek: — Ja się boję! —
a Sobótka naprzód leci.

Nim kto pojął, co się dzieje,
— Idem do tej Baby-Jędzi! —
tak dziecina się zaśmieje
i jak kulka w ogród pędzi.


— Stój! Stój! — krzykną dzieci ostro.
Błysła w słońcu plama złota,
bums! i za malutką siostrą
już się zwarły wielkie wrota.

— Czekaj! Puszczaj! Wielki panie!
Dzieci nagły strach opęta.
Nuż Sobótce się co stanie?
a tu brama zatrzaśnięta!

Hurmem rzuci się dzieciarnia,
szturm przypuszcza jeden, drugi;
chłopców taki szał ogarnia,
że z nich potu płyną strugi.

Trzeba przyznać, że gromada
bardzo swoją Butkę kocha,
ale próżno krzyczy: — Zdrada! —
próżno Środa głośno szlocha.

Próżno każdy kopie, stuka,
z gniewu, żalu i urazy
zapomnieli zleceń kruka,
żeby skrobnąć w drzwi dwa razy!


Gruz, kamienie gradem lecą,
razy biją coraz gęściej,
z krzykiem: — Poddaj się forteco! —
walą, aż im puchną pięście.

A zuchwała brama złota,
jak świeciła, świeci w słońcu...
Odejść z niczem? toć sromota!
Jednak... atak słabnie wkońcu.

— Niech ją tysiąc kaczek kopnie! —
zagrzmi wreszcie Poniedziałek.
— Górą przeleźć najroztropniej!
I pod mur już biegnie śmiałek.

Lecz tu nowa czeka bieda:
po szkle wchodzić rzecz niełatwa;
tak się nie da i tak nie da.
— Co tu zrobić? — myśli dziatwa.

Nadobitek tam nagórze,
z ślicznych kwiatów barwy zorzy,
na przejrzystym jak szkło murze
taki napis się utworzy:


Kto uczciwy,
bramą wchodzi;
przez mur
wchodzi
jeno złodziej!

Środa czuje nagłą trwogę.
— Chłopcy! — głośno się odzywa,
przez mur przejść wam nie pomogę,
to jest droga nieuczciwa!

— Proszę! co mi za pogróżka! —
Wtorek jej odburknie w złości.
— To niech mądra jejmość wróżka
bramą wpuszcza swoich gości.

Środa swoje, chłopcy swoje,
gdy wtem Piątek cienko piśnie:
— Ajajajaj! dzieci moje!
ajajajaj! tam są wiśnie!

Prawda! wisien strumień cały
przez mur ku nim się przelewa
i myśl rodzi w dziatwie małej,
jakby dostać się do drzewa?


Tak im pilno napaść brzuszki,
że już żadne nie pamięta,
że Sobótka jest u wróżki,
i że „cudza własność święta!“

Gdy się troszkę Środa waha,
Poniedziałek huknie zgóry:
— Kto ma boja, kto ma stracha,
niech do kreciej wlezie dziury!

Chłopcy! zrobić mi drabinę!
za mną! śmiało! na okopy!
co tam zważać na dziewczynę!
Hurra, naprzód! za mną chłopy!

Raz, dwa, trzy! i jest drabina!
Patrzcie, młodsi dwaj na spodzie,
a po Czwartku się wyspina
ich wódz, jak najtęższy złodziej.

Już dosięgnąć ma krawędzi,
już, już, już wyciąga palce...
Wtem pcich! Wtorka nos zaswędzi,
i na ziemi wszystkie malce.


Gdy dźwignęły się junaki,
ten miał do krwi zdarty łokieć,
tamten guza, ten siniaki,
temu zadarł się paznokieć...


Widząc, że są płaczu bliscy,
dobra Środa rzeknie żywo:
— Jeszcze raz się pnijmy wszyscy,
to za trudno być uczciwą!
Lecz przysięga sobie w duszy,
że usłucha przestróg kruka
i w ogrodzie nic nie ruszy,
aż siostrzyczkę swą odszuka.
W mig stanęła nowa wieża,
z Środą sprawa poszła gładziej,
bo w niespełna pół pacierza
dziatwa majstra już jest w sadzie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Rogoszówna.