Przejdź do zawartości

Dziecię Europy/Poselstwo z dalekiej krainy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakob Wassermann
Tytuł Dziecię Europy
Podtytuł czyli Kacper Hauser
Rozdział Poselstwo z dalekiej krainy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Caspar Hauser
Podtytuł oryginalny oder Die Trägheit des Herzens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
Poselstwo z dalekiej krainy.

Nie będziemy ukrywali, że już w owym czasie pani Behold podlegała tym nerwowym nastrojom, które później przeszły w stan zupełnego zaćmienia umysłu. Zrywała się o świcie i cały dom przepełniała hałasem swojej manji porządkowania. Dokuczała mocno Kacprowi, wyrywając go pukaniem ze snu przy pierwszem pianiu kurów. Za najlżejszy sprzeciw groziła zesłaniem od stołu do kuchni. Ośmieszała go przed kolegami, którzy przychodzili go odwiedzić. Musiała być wzorowo cnotliwą, gdyż wszystkie te szykany były najpewniej pomstą za to, że Kacper zachwiał jej cnotę pokusą.
Daumer, przed którego oczyma nie ukryła się zmiana w położeniu Hausera, zwrócił uwagę redaktora Pfisterle na nieszczęsny jego żywot w domu Beholdów. I ten kropnął zaraz artykuł, oskarżający magistrat, że pozwala na to, by „zagadkowy chłopiec, na którego czole bodaj winna błyszczeć korona, żyje, jak samotne lwiątko, pozbawione prawa do skoku w swojej norze“.
Ojcowie miasta odczuli mocno apel, skierowany do ich sumienia, i postanowili przenieść Hausera do domu radcy Tuchera. Jakkolwiek pochlebił mu ten wybór, przecież ów zawahał się przed przyjęciem misji wychowawcy, wyrażając obawę, że i jego życie prywatne może się stać przedmiotem napaści prasy. W oporze podtrzymywała go stara matka, którą wypadło uspokoić oświadczeniem, że na wychowanie chłopca łożyć będzie wszelkie koszty gmina. Wówczas obowiązkowy radca wyraził zgodę na wzięcie Kacpra pod swoją opiekę, stawiając przecie warunek, że nikt nie będzie się mieszał do jego metod pedagogicznych. Był on bowiem zdania, że popsutego ciągłem podziwianiem chłopca należy ująć w karby surowego systemu, który wdroży go do porządku i prostoty życia. Warunek ten oczywiście przyjęto!
Rozwścieczona doznanym despektem Beholdowa niezwłocznie wyrzuciła na ulicę książki, odzież i bieliznę swego pupila w otwartej skrzyni. A gdyby litościwa przekupka nie przykryła jej rogożą, to cały dobytek chłopca przemókłby pod ulewnym deszczem i przegnił. Kacper siedział bezmowny, zdziwiony i zrozpaczony na skrzyni. Aż wreszcie zjawił się policjant i wyjaśnił mu zmianę w jego losach, uwożąc go wśród gwaru ciżby do domu Tuchera wraz z rzeczami.
Nowy opiekun odebrał chłopca ze szkoły i dał mu nauczyciela domowego w osobie studenta Schmidta. Zamknął drzwi przed pragnącymi poznać Hausera. Przerwał jego ćwiczenia konnej jazdy, jako „rzeczy, godne bogaczy i arystokratów, a chłopcu, przeznaczonemu do zarabiania na skromne życie pracą ręczną — mogące tylko przewrócić w głowie.“ W ten sposób kładł tamę legendom o niezwykłem pochodzeniu Kacpra, szkodliwie działającym na jego fantazję.
Radca Tucher był człowiekiem zasad. „Pryncypja“ były żywiołem, w którym obracał się przez całe życie. Ustalił między sobą a chłopcem odległość, pouczającą o szacunku. Nakazał mu prostą postawę, umiarkowany chód, spokojne maniery, nie zdradzające prostacko uczuć. Ukazywał mu oblicze umyślnie surowe. Właściwie dewizą pedagogiczną było w jego myśli: „nie dać się ruszać“. Nadto pokratkował czas Kacprowi zajęciami, zapełniającemi dzień od świtu do wieczora. Prócz lekcyj w końcu dnia były obowiązkowemi zajęcia praktyczne: stolarka, introligatorstwo, zegarmistrzostwo.
Ponieważ chłopiec okazał się nadzwyczaj ochoczym i sprawnym, tak w zajęciach umysłowych, jak i fizycznych, pilność jego i postępy były dla wychowawcy dowodem, że obrał drogę właściwą dotąd pomijaną. Zasady triumfowały!
Jakkolwiek sam Kacper początkowo umiłował nowe zajęcia i spełniał bez oporu wszelkie przepisy wychowawcy, z czasem samotność zaczęła mu ciężyć. Wychylał głowę przez okno, zasłyszawszy paplaninę bab — znał godziny przejścia przez ulicę piekarzy i robotników fabrycznych, uchylał drzwi swego pokoju na dźwięk dzwonka listonosza i z tego ostatniego względu zyskał u służby niepochlebny przydomek „podsłuchiwacza“.
W zacisznym, przepełnionym nieco stęchłą atmosferą domu Tuchera — raczej gmachu, zbudowanym sztuką średniowieczną, zdobnym w wieżę, kręte schody, majestatyczne dachy, stąpał Kacper przyciszonym krokiem, doznając w ciemnych kurytarzach dziwnego ucisku serca. Niekiedy mignął mu naprzeciwko za szybą zamkniętego zawsze okna siwy kosmyk włosów nad twarzą pergaminową: była to stara baronowa, która z powodu choroby nigdy nie opuszczała swojej komnaty.
Z czasem zdał sobie Kacper sprawę, że żyje w środowisku chłodu i zupełnej obcości. Rzucał nim wicher obojętnie. Inni od dzieciństwa mieli swój dom i własne łóżko. Nawet biedni wrastali w swój grunt. Ten szył buty — ów budował dom, trzeci był na urzędzie — każdy miał zarobek ze swej pracy i nie mógł być gwałtem wyrzucony ze stanowiska, korzystał z pomocy ciepłych rąk ludzkich. Czyż nie dlatego — zapytywał — że troskliwe ręce rodzicielskie wiodły ich wszystkich ku społeczności. On zaś był sierotą, który przyszedł niewiadomo skąd i traktowany był, jako zbędny. To utrwaliło w nim myśl o konieczności odkrycia, kim byli jego rodzice; a drogą do tego — jak sądził — było obranie sobie zawodu, dającego samodzielność.
Pewnego zimowego wieczora zaszedł doń jego opiekun; zaszedł nie przeto, iż uczuł potrzebę radosnego pomówienia z wychowankiem, ale że te odwiedziny chłodne i powtarzające się w określonych odstępach czasu wchodziły w szemat wychowania, jak przepis, nakazany przez bożka-pryncypjum.
Ale twarzyczka chłopca, nosząca wyraz niezwykle smętnej zadumy, wzruszyła go na ten raz, i mimowoli, z miększem drgnieniem w głosie, zapytał: „co ci jest?“ — „Myślę nad tem, czem będę!“ — odparł chłopiec, głowę wsparłszy na ręku. Radca pogłaskał go po twarzy, jakby mówiąc: „Rachunek się zgadza!... O tem powinieneś pomyśleć!“ Zapytał Kacpra, czy nie chciałby zostać introligatorem. „A czy będę mógł czytać wszystkie książki, które dadzą mi do oprawy?“ zadał pytanie chłopiec. „Nie! to byłoby zaniedbaniem swego zawodu!“ brzmiała odpowiedź. Wówczas Kacper wyraził chęć zostania zegarmistrzem. Pragnął bowiem wybadać, kto ukrywa się śród sprężyn starego zegara na wieży, aby pobudzać go do dzwonienia w odpowiednich odstępach czasu. Radca zmarszczył brwi: Kacper okazał się zbyt dziecinnym.
Nazajutrz baron Tucher powrócił do poruszonego w przeddzień tematu. Oświadczył Kacprowi, że jako doroślejszy, będzie mógł jadać obiad odtąd u siebie w pokoju, — że pobierać ma nauki jeszcze do jesieni; że, skoro zechce — umieszczony zostanie u introligatora. Aby dać chłopcu możność namyślenia się nad odpowiedzią w kwestji wyboru zawodu, baron siadł do fortepianu i grał długą sonatę. Gdy skończył, zwrócił się pytająco do chłopca. Ten ozwał się: „Ach, do tego, żeby być smutnym, nie potrzebuję wcale muzyki!”
Baron chrząknął niezadowolony. „Nikt nie pyta o twoje zdanie w sprawach muzyki. Możesz iść do swego pokoju.“
Kacper odszedł, rozradowany w duchu, że od jutra nie będzie musiał siedzieć stężały przy stole wychowawcy w czasie obiadu. Wychowawca przecież imponował mocno pupilowi swemi porcelanowemi zębami i starannie hodowanemi paznogciami długich palców. Kacper miał wrażenie, że okrutny chłód Tuchera pochodzi stąd, iż miał on o nim jakieś brzydkie wiadomości. Nieraz też rwał się z duszy chłopca krzyk: „Ależ to wszystko jest nieprawda!“ — lecz powstrzymywał się, gdyż sam nie wiedział, co ma być ową nieprawdą.
Samotny rozmyślał nad tem, że rozdrażnił ludzi niewiadomą winą, że chcą go się pozbyć. Odnajdywał spokój nocą, kiedy, zgasiwszy lampę, obserwował powolny wschód księżyca ponad dachami. Znał jego drogę. Drżał, kiedy chmurka przesłaniała promienny dysk, który tak bardzo pokochał. Ucho jego śród ciszy nocnej, zda się, chwytało odgłosy ze świata duchów.
Pewnego dnia zerwał się podczas lekcji i pobiegł do okna. Student Schmidt spojrzał nań ze zdziwieniem:
Zdawało mi się — tłómaczył chłopiec — że ktoś przyszedł z daleka i zawołał na mnie z dołu.
Schmidt zrozumiał, że ów odruch był w związku z legendami o pochodzeniu Kacpra, ale powstrzymywał się od komentarzy, pomnąc, że radca zabronił mu poruszać ten temat w rozmowach z uczniem. Tedy milczał...

W tajemnicy przed radcą potrafił Kacper zdobywać do przeczytania gazety, w których niekiedy napotykał swoje imię. Wyczytywał je z dreszczem nadziei, że kiedyś napotka je w powiązaniu z jakąś ważną o sobie wiadomością. Na krótko przed podaną wyżej rozmową ze Schmidtem wyczytał w „Poczcie porannej“ — przypadkiem wpadł mu w ręce stary numer tej gazety — następującą zagadkową opowieść:
„Przed laty dziesięciu jakiś rybak wydobył z fal Renu nad Breisach płynącą butelkę, w której mieściła się kartka, zawierająca następujące słowa: „Zagrzebany jestem w lochu podziemnym. Nie wie o mnie nic ten, co siedzi na moim tronie. Znajduję się pod okrutną strażą. Nikt nie zna mnie, nikt nie szuka, nikt nie ratuje, nikt nie wzywa po imieniu!“ Pod temi słowy znajdował się niewyraźny podpis — wszystkie litery wyraźne dawały się odnaleźć także w imieniu Kacpra Hausera.“
Oryginalnem było to, że ta wiadomość — ongi podana przez „Gazetę Magdeburską“ i zapomniana doszczętnie — obecnie wygrzebana była ponownie ręką niewiadomego szperacza i powtórzona przez mnóstwo dzienników. Ktoś przypomniał z tej okazji, że w owym czasie pewien rząd oskarżył mnicha z zakonu Pijarów, iż on to wrzucił butelkę z zapiską do rzeki. Pijar ów został znaleziony bez życia w górskim lesie Wogezów. Sprawca mordu nigdy nie został wykryty.
Kronikarz „Poczty porannej“ uczynił przypisek: „Jeżeli ten ślad nie pomoże do odsłonięcia tajemnicy Norymberskiego znajdka, to cała nasza policja nie będzie warta złamanego grosza.“
Kacper, wstrząśnięty tą wiadomością odczytywał ją co dnia wielokrotnie, łamiąc sobie głowę nad dziwaczną zagadką, w której szukał klucza do tajemnicy swego pochodzenia. Schmidt, zastawszy go z numerem gazety w ręku, nie powstrzymał się od pytania:
— Co ty myślisz o tem, Kacperku?
Chłopiec podniósł ręce, jakby chciał przysiądz:
— Ja nie pisałem tego, panie!
— Wiem o tem... Nie umiałeś jeszcze wtedy pisać!
— Ale kto to mógł napisać?
— Ba! i ja nie wiem... Bodaj ktoś, co chciał ci pomódz... tajemniczy przyjaciel!
Chłopiec siadł w kącie, pogrążony w głębokiej zadumie. Na wezwania studenta nie odpowiadał. Schmidt uszanował jego milczenie. Dosiedział godzinę, aby nie zdradzić się, że złamał zakaz — i odszedł na palcach.
Wieczorem tego dnia w domu barona odbywał się bal. Kacper, niedopuszczany do tego rodzaju uroczystości, wsłuchiwał się w muzykę taneczną z korytarza. Podszedł ku niemu lokaj ze srebrną tacą i rzekł: „Weź sobie kawałek tortu.“ „Nie lubię słodyczy,“ — odparł.
Na tę chwilę ukazała się wstępująca po schodach baronowa-matka, szumiąc jedwabnym trenem sukni. Opuściła balową salę wcześnie, a przed snem obchodziła zwyczajem swoim dom, aby sprawdzić, czy nie zakradł się złodziej, lub ktoś nie podłożył ognia. Zatrzymała ostre spojrzenie na Kacprze: „Co takiego!... On nie lubi słodyczy!“
I stało się naraz coś dziwnego. Kacper osłonił się ręką przed wiekową damą z krzykiem: „Nie bić! tylko nie bić!“... Ta zdumiona wpatrzyła się w jego wystraszone oczy. Na kurytarz z balowej sali wysypali się goście, zwabieni krzykiem, rozpytujący: „Co się stało?!“... Tymczasem Kacper przeżywał coś dziwnego: miał wrażenie, że wszystko to już raz było — ten lokaj, który podawał słodycze — siwa dama, surowo zapytująca, czemu odrzuca je przez kaprys — jego krzyk: „Nie bić!“ — był mały wówczas; zamierzyła się nań ręką — byli tacy sami strojni goście, oglądający go ze zdumieniem, bodaj z zachwytem: gdyż to on był ich panem!
Radca zagryzł wargi. W jego domu zdarzył się skandal niebywały. Wszystko przez tego przybłędę! Odprowadził go milcząco na górę — kazał mu położyć się do łóżka — zgasił lampę — i na odchodnem rzekł surowym głosem: „Jutro pogadamy o tem, kiedy będziesz spokojniejszy i zrozumiesz mnie!“
W kurytarzu czyhał na Tuchera kucharz. Szeptem wyjaśnił mu: „Chłopiec jest zapewnie lunatykiem!“... A, czyż tak?! — niestety, radca magistratu nie był w stanie usunąć księżyca! Chorobliwy stan Kacpra Hausera tłómaczył zrobioną przezeń awanturę. Baron raczył darować mu winę. Ale tembardziej uczuwał potrzebę wyjazdu do Ansbach i naradzenia się z prezesem Feuerbachem co do przyszłości chłopca. Uczyni to jeszcze w Kwietniu.
Od owej chwili Kacper popadł w stan naprężonego oczekiwania. Wierzył, że ktoś w dali szuka drogi ku niemu, że idzie, że przyjść musi. Co rano mówił sobie: „dziś“ — co wieczór: „jutro“. I cierpiał rozczarowany widokiem ludzi, którzy przychodzili co dnia i ukazywali swe znajome, nudne twarze.
Stan jego nosił cechy prześladowczego obłędu. Wzdrygał się, słysząc krople deszczu, padające z rynny. Nocą musiała palić się przy łóżku jego lampka olejna. Pewnego razu zerwał się ze snu przejęty zgrozą: coś dotknęło jego twarzy. Był to pająk, zwieszający się po nitce z sufitu. Usiadł w koszuli zdala od poduszki i rozmawiał z pająkiem, który zlazł na poduszkę, a potem przesunął się po ścianie.
— Pajączku! czemu tak snujesz nici?... Dokąd śpieszysz? Czemu uciekasz?... Przecież nie zrobię ci nic złego!...
W rezultacie przeziębił się. Przeleżał tydzień w łóżku. Ani surowe napomnienia, ani łagodniejsze zwroty mowy, których próbował radca, nie miały nań wpływu. Zaciął się w posępnem milczeniu.
— Ma usposobienie hipochondryka! zadecydował baron. Był teraz poważnie stroskany zmianą zaszłą w Kacprze.
...I oto naraz zjawił się poseł z zagranicy i zażądał dostępu do chłopca. Radca odmówił. Naówczas gość wręczył mu list z kosztownym pierścieniem. Wychowawca czuł się upoważnionym do otwarcia listu. Treść jego była nader zagadkowa. Baron był w kłopocie: czy ma list doręczyć, czy przedłożyć rozstrzygnięcie kwestji prezesowi. Zwyciężyło poczucie słuszności. Pragnąc chłopca wyrwać z apatji, pan Tucher oddał mu list i pierścień.
Kacper przeczytał ze zdumieniem: „Ty, który masz prawa, zaprzeczane przez wielu, zawierz przyjacielowi, co pracuje dla ciebie zdala i przyjdzie wkrótce, aby cię uściskać. Weź pierścień w zastaw jego wierności i módl się o powodzenie druha, który modli się o twoje."
Chłopiec zakrył twarz oburącz i płakał. Radca przypatrywał się połyskującemu brylantowi, który obracał z podziwem w ręku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Leopold Blumental.