Dziadunio/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W saloniku w Borkowcach o szarej godzinie siedzieli nazajutrz sam na sam Władek z książką w ręku, a piękna Iza z robotką włóczkową. — Otwarte drzwi w lewo dozwalały, krzątającej się około domowych zajęć mamie Stamm niekiedy naglądać na tę parę czułą... swobodnie szepczącą sobie słówka pełne znaczenia, choć pospolite... uśmiechającą się, szczęśliwą. — Iza znowu zdawała się piękniejszą niż kiedykolwiek, lekki rumieniec rozpływał się po ślicznej twarzyczce jak odblask wewnętrznego ognia i oczy się lśniły a we łzach tonęły, usta śmiały pragnieniem życia —; utoczona rączka niekiedy wśród wymownego ustępu rozmowy spoczęła na dłoni młodego chłopaka, a on cały drgał od tego elektrycznego dotknięcia...
I on wydawał się innym, energia niezwykła błyskała mu z oczów, usta drżały uczuciem a może namiętnością — czoło przelatywały na przemiany obłoki i płomienie. Byli z sobą tak poufale, tak śmiało jak brat z siostrą — nic ich nie zdawało się krępować. Żyli oboje w jednym świecie. — Tuż stał fortepian, pierwszy powiernik rodzących się wrażeń, leżały książki i albumy porozrzucane, rozmowa toczyła się o poezyi — któż nie wie że poezya miłością jest cała? że nawet jej nienawiść z tego wytryska źródła?
Nierozsądzona sprawa Schillera a Göthego, panującej nad sobą siły twórczej i uniesień a uczuć bezwiednych — po tysiączny raz stawała przed sąd dwojga serc bijących — nie równo może choć zgodnie. Iza była wielbicielką kapitolińskiego Jowisza, Władek obrońcą biednego namiętnego poety. Ale role ich mieniały się, a piękna dziewica należała właściwiej do tej szkoły eklektyków, która wielbi wszystko piękne, pod jakąkolwiek formą ono się wcieli.
Władek deklamował Schillera — Chwałę Niewiasty — gdy — drzwi się otworzyły i z wielkiemi ceremoniami radzca von Stamm wprowadził do salonu — Dziadunia.
Dziadek był wyelegantowany do niepoznania, miał na sobie frak granatowy z guzikami złocistemi, pięknie zawiązaną chustkę białą, kamizelkę zapiętą na gruszkowate guziki ametystowe, kapelusz o skrzydłach szerokich w ręku i laskę ze złocistą gałką. Przepyszny fular z kieszeni fraka z prostodusznością wielką był wywieszony.
Wyglądał bardzo poważnie... trochę przypominając Franklina... ale głowa Meduzy nie uczyniłaby na Władku okropniejszego wrażenia, nad to spokojne starca oblicze...
Książka wypadła mu z rąk, wyrazy na zbladłych zamarły ustach. Iza spojrzawszy na bladego, chwiejącego się młodego przyjaciela swego, przestraszyła się sama.
— Co panu jest? zawołała.
Piorun trwał tylko chwilę, Władek natychmiast oprzytomniał, odzyskał męzką odwagę i podszedł prawie swobodny z kochanym starym się witać.
— A!! to panowie się znają! spytał radzca mierząc ich obu oczyma nieufnemi.
— Jakże! jakże! i blizcy jesteśmy krewni! spiesznie i wesoło począł Dziadek, mieszkamy w sąsiedztwie. — Co za miła dla mnie niespodzianka... w miejscu jednego starego znajomego (podał z uśmiechem rękę radzcy) znaleść dwóch (wyciągnął drugą wnukowi).
Panna zaniepokojona, domyślając się czegoś, wodziła oczyma ciekawemi ze starca na młodzieńca, a brew Junony, na samę myśl czegoś coby ją dotknąć, obrazić mogło, poczynała się groźnie ściągać.
Władek wiedział że sobie z Dziaduniem poradzi, a pannę nie łatwo uspokoi gdyby choć cieniem podejrzenia miał ją podraźnić, zwrócił się więc zaraz ku niej z większą śmiałością pozorną niż rzeczywistą miał w sercu — przerwaną, żywą goręcej jeszcze kończąc rozmowę.
Okazywało się że Dziadunio najniewinniej w świecie przybył tu pod pozorem nabycia baranów, i bardzo zręcznie zaraz wrócił do przedmiotu, okazując wielkie nim zajęcie. Iza złożywszy robotę skinęła na towarzysza aby z nią wyszedł na ganek... spowiedź była nieuchronną.
— Cóż to za kuzynek pański, spytała! Jak dziwnie oryginalny starowina! Przypomina razem wszystkich i nie wiem którego z naszych klassyków: Lessinga, Wielanda, Herdera? Rysy zdradzają w nim cale znakomitego, myślącego człowieka...
— Jest to blizki mój krewny, rzekł czerwieniąc się mimowoli Władek, mąż w istocie niepospolitego umysłu i wielkiego serca...
— Zaraz to wyczytałam z fizyognomii, odezwała się spoglądając ku salonowi — stary! dawne musi dzieje pamiętać i przestarzałym hołdować wyobrażeniom... Widzę że i z ojcem być musi dawniej znajomy...
— Tak się zdaje, rzekł Władek.
Słów jakoś mu brakło, choć fantazyą nadrabiać się starał, nie byłaby kobietą i fizyognomistką Iza, gdyby nie dorozumiała się po części jakie uczucie miotało duszą jej towarzysza. Zbliżyła się doń powoli i kładnąc mu rękę na dłoni... spytała go czule, głosem troskliwej siostry:
— Jesteś widocznie pomięszany? czybyś się czego obawiał? Mów mi pan szczerze... przecież nie jestem dziecko, należę do tych mężnych istot, które wolą najstraszniejszą prawdę nad najsłodsze ocukrowane kłamstwo... No, mówże mi pan... Czy się obawiasz tego starca? czy ci co grozi? czy nam co zagraża? Czy myślisz że doniesie o twych odwiedzinach u niemki rodzinie? matce? opiekunowi?
— Nie, pani — odpowiedział Władek z przymuszonym uśmiechem... jestem panem mojej woli, mam matkę która mnie kocha, a opiekuna który mnie psuje... Nie lękam się ich wcale...
— Więc? więc dla czegoż mięszasz się?
— Może nierad jestem że przedwcześnie...
Iza znowu brew zmarszczyła i tupnęła nóżką.
— Mężczyzna? zapytała z ironią, obawiałby się, gdy ja, kobieta ani oczów, ani języka, ani człowieka, ani ludzi się nie boję... dziś czy jutro...!! Jak w tem widać różnicę wychowania i pojęć! u was członek rodziny jeszcze wyemancypowanym nie jest. Czemże kobiety być muszą, gdy tacy są mężczyzni? Nie wolnoż nam bez pozwolenia zwierzchności zamienić wejrzenia i uścisnąć dłoni... a żywiej dać sercu uderzyć?
Władek się znowu zarumienił.
— Pani mnie zrozumiesz, rzekł — nie wyobrażaj sobie tak dziwnie społeczeństwa naszego. — Łączą je nie despotyczne węzły ale miłość i poszanowanie które tak jednoczy rodzinę, że wszystko dla niej wspólnem się staje, że ona dzieli się z sobą kaźdem uczuciem i myślą... a kto od tej spółki, egoista, odrywa na swą korzyść wyłączną przyjemność — rozrywkę — nadzieję — ten winien jest jak Ananiasz i Safira, których św. Paweł ukarał za to że grosz sobie zachowali — wprzód całe mienie składając na ofiarę Bogu i braci...
Taką spółką jest dawna polska rodzina — nie powinni jej członkowie mieć dla siebie tajemnic, ani pozbawiać tajonem szczęściem własnem udziału i części w niem należnej wszystkim...
Iza spojrzała nań, tłumaczenie to uderzyło ją.
— Jesteście komunistami serca... rzekła — a wy... przyznajcie się, lękacie pewnie zostać skazanym za małą kradzież... tajonej rozrywki...?
Władek spuścił głowę, ona uśmiechnęła się gorżko.
— Więc chwile te któreśmy tu spędzili z sobą... ukrywaliście przed niemi jak występek...? Cóż ja mam wnieść z tego? że niczem niedająca się zapełnić przepaść nas rozdziela?
Władek przerażony pochwycił ją za rękę z uczuciem.
— Źle to sobie pani tłumaczysz! Są święte uczucia które człowiek tai jak najdłużej i kryje od oczu profanów! A! nie zabijaj mnie pani tą brwią chmurną i gniewem! nie analizuj! nie odgaduj przyszłości! Zostaw troskę jej mnie. Jesteśmy czyści i możemy sobie i światu spojrzeć w oczy śmiało.. Mnie nie zabraknie odwagi...
Iza stanęła zimna...
— Tyś dziecko, mój biedny panie Władysławie — rzekła na pół z gniewem pół z litością, wyrywając mu rękę... tyś dziecko... a ja! ja sądziłam żeś mężczyzna!!!
Odwróciła się i chciała już wysunąć z ganku, gdy Władek nie zważając na to wcale że oko Dziadunia żywą rozmowę po mimice towarzyszącej jej pochwyci — drugi raz ujął rękę Izy. Wejrzenie jego zachodziło łzą, nie mówił nic, ale patrzał na nią tak błagająco, tak ogniście, a tak był piękny w tej chwili... że Iza czuła się zwyciężoną jego słabością, tem co ją przed chwilą oburzało — nie wyrwała mu dłoni i ścisnęła z lekka jego rękę.
— Biedny mój przyjacielu — szepnęła mów... do widzenia czy... bądź zdrów na zawsze? jak cię pożegnać?
— A! do widzenia... Izo! nie mów nawet tak okropnego wyrazu... w godzinie rozstania... Grecy wierzyli we wróżby... ja jestem zabobonny...
— Ja wierzę w siłę moję! odrzekła — więcej — w nic... wierzę w wolę moję, która jak uragan złamie co na drodze jej stanie... Tyś — słaby!
— Nie, pani, mylisz się... rzekł Władek... ja mam wiarę w siebie i serce, ale w rachubę łączę fatalizm... a tam gdzie najdroższy skarb... fatum wyrwać mi może — drżę.
— Nie ma fatum! odparła Iza — jest prawo... prawo to mówi, to masz na coś zasłużył!
— A na cóż jam zasłużył? nieśmiało spytał Władek patrząc na nią.
— Na — litość — odpowiedziała...
— I nic więcej?... nic?
— Nie wiem... szepnęła smutnie — nie wiem... Do widzenia!! do widzenia! dodała z przyciskiem rzucając nań ostatnie wejrzenie... Szybko potem wyśliznęła się z ganku, przesunęła przez salon śmiało, prawie wyzywająco, spoglądając na starego... i znikła.
Władek z książką którą trzymał w ręku, powoli wysunął się za nią z ganku do pokoju, przysiadł odważnie do rozmawiających i był świadkiem jak Dziadunio dobiwszy targu o barany, począł frydrychsdory liczyć na stoliku.
Von Stamm nie zdawał się nic dorozumiewać, napisał najformalniejszy kwit, rozmowa potrwała jeszcze minut kilka, potem Szambelan począł się żegnać, a Władek także i razem z nim wyszli z niemieckiej kamieniczki w milczeniu.
W dziedzińcu czując się może szpiegowanym gdzieś z okienka, Dziadek ująwszy pod rękę Władka szedł rozmawiając tak swobodnie i spokojnie, jakby się nic nadzwyczajnego nie trafiło... Mówił o doskonałem gospodarstwie pana von Stamm.
— To mi gospodarstwo co się zowie! zrozumiano bowiem czego nie wszyscy się gdzieindziej dorozumiewają, że rolnictwo musi iść w parze z przemysłem, że one wspólnie się posiłkują, że rola bez fabryki a fabryka bez rolnictwa umiera. Tu widzisz połączone rozumnie oboje, odpadki fabryki użyzniają rolę, rola im dostarcza surowego materyału który od razu wychodzi ztąd pod formą jak najprzenośniejszą, a jak największą sumę pracy w sobie mieszczącą. My co przedajemy ziarno gołe... jesteśmy o sto lat zacofani.
Wychodzili właśnie za bramę, gdzie ich już dojrzeć nie mogło oko ciekawych dworu mieszkańców.
— Czy Dziadunio się na mnie gniewa? zapytał Władek obces rzucając się na niebezpieczeństwo.
— Ja? za co? Czegożbym ja się miał na ciebie gniewać? Żeś sobie pojechał posłuchać muzyki i pogawędzić o literaturze do pięknej panny Stamm?
— Ale bo... jużciż ja sam się czuję trochę winnym — odparł Władek... bom nie dobrze zrobił, nic nie mówiąc ani matce ani Dziadkowi o tej znajomości.
— I w tem nie ma nic tak bardzo złego, rzekł Dziadek, to dowodzi tylko żeś do niej zbyt wielkiej nie przywięzywał wagi... I bardzo słusznie — dodał stary — nie ma o czem mówić — Mógłeś przeczuć że Szymbor prędzej później się z tem wypaple umyślnie, aby ci psikusa wypłatać.
— Dziadunio mi więc nie ma za złe?
— Ale najmniejszej rzeczy! żywo dorzucił stary — stokroć wolę taką pannę rozumną przy której jeszcze sobie możesz nieco przypomnieć filozofii Hegla, jak przy dobrym korrepetytorze, niż — niż jakiego szurgota z garderoby, któremu byś przez próżniactwo i dla rozrywki swej życie zatruł...
Panna i ładna wcale i dobrze wychowana.
A po chwili począł znowu.
— Matce twej — no, to prawda, możeby było przykro, możeby się nawet nastraszyła dowiedziawszy z boku o tych odwiedzinach (gdyby się zbyt często powtarzały) — ale ja — wierz mi, znam świat i ludzi, jestem wyrozumiały. Nie posądzam cię znowu o to abyś dla waryacyi na fortepianie i estetycznych rozpraw miał się zakochać i — ożenić.
Władek szedł chmurny.
— Ożenienie, mówił stary — nie jest i nie powinno być dogodzeniem fantazyi sercowej — ono jest kolebką rodziny, gniazdem przyszłości. — Ptaszyna może śpiewać ślicznie ale sobie nie dać rady z pisklętami — a bądź co bądź — o pisklętach myśleć trzeba... aby sokół nie urodził sowy, obracając na odwrót przysłowie... Cobyś powiedział gdyby wróbel ożenił się z kanarzycą. Na chwilę bawiłby się jej żółtą sukienką... ale czem innem się karmią, inaczej żyją, a w końcu się muszą zadziobać...
— Dziadunio te rzeczy tak jakoś bierze? rzekł powoli Władek...
— Ale ja ich nie biorę wcale ani tak ani owak, at! plotę, nie przywięzując do tego więcej wagi niż warto... odparł stary. Gada się aby się gadało... panna piękna... o! bardzo piękna!
— Żeby Dziadzio posłuchał jak gra, jak śpiewa, zobaczył jak maluje a pozwolił się jej wygadać przed sobą... jakie zdrowe, energiczne pojęcie świata i ludzi.
— Ja się już tego wszystkiego doskonale domyślam... rzekł Dziadek... Wszystkie panny świeżo z tego pieca, co się pensyą nazywa, wyjęte, mają obfity zapas talentów i idei, cała rzecz w tem, na jak długo im go starczy i czy odnowić potrafią... Powtóre trafia się i pospolite jest bardzo optyczne złudzenie... Jak dla kobiet tak dla mężczyzn są pewne w życiu pory w których oni się sobie wzajemnie wydają bohaterami i geniuszami, ideałami i bóstwami... Spotyka to wszystkich, dziwna rzecz... Mało kto potem na tej wysokości utrzymać się potrafi. Gdy to wszystko postarzeje, posiwieje... zkąd taka mnogość pospolitych ludzi? Metamorfoza często pierwszych zmarszczek nie czeka i bóstwo... zmienia się w zrzędliwą kucharkę...
Władek zniecierpliwiony westchnął, Dziadek zdawał się na to nie zważać, był w jak najprzedziwniejszym humorze...
Doszli właśnie do Pruskiej Korony, gdzie zanocować mieli.
— Czy ty tu myślisz jeszcze jaki dzień zostać? zapytał Szambelan wnuka — mów mi otwarcie. — Czy miałeś projekt i zapowiedziałeś im dłuższą wizytę.
— Ale nie! pożegnałem się i jutro rano miałem powracać...
— Pewnie?
— Najpewniej.
— Gdyby bowiem inaczej było, okazałbyś się w ich oczach dzieciakiem, którego dyrektor zastawszy przy otrząsaniu gruszek od drzewa do kozy prowadzi... Tego ja nie chcę...
— Ale, powtarzam Dziaduniowi, że miałem jutro wyjeżdżać rano.
— Jak mnie kochasz?
— Jak kocham mego najdroższego Dziadka! zawołał Władek...
Stary uścisnął go serdeczniej może niż kiedy.
— No to się ślicznie składa... rzekł zacierając ręce. Ja moje barany wyprawiam ztąd zaraz do domu a jegomości zabieram z sobą do Kalisza... bo na Kalisz powracać muszę. Do matki napiszę i wyprawię posłańca.
— Czy ja tam Dziadkowi będę potrzebny?
— Może — inaczej bym cię nie brał... Mam różne w mieście interesa, między innemi jeden delikatny do Beniowskiego, który ty może mi przez Hannę załatwisz... Beniowski jest w potrzebie, to wiem z boku... namówisz ją aby od nas jako od krewnych przyjęła pożyczkę... To poczciwe dziewczę zabija się dawaniem lekcyi... ale o tem pomówimy w drodze...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.