Dziadunio/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Znowu parę tygodni upłynęło niepostrzeżenie i bez zmiany, gdy jednego dnia po obiedzie Dziadunio robiący siatkę w ganku postrzegł przybywającego Siekierkę. A że nie zwykł był prawie nigdy sam do Rajwoli przyjeżdżać, nieco się uląkł, bo od niejakiego czasu stał się trwożliwym i podrażnionym.
— Jak się masz! zawołał witając go zdaleka — a Władek?
— Władysław... Władysław od dwóch dni wyjechał — rzekł Antoś powoli...
— Jakto? znowu go w domu niema?
— Tak... wypadł mu jakiś interes... mówił nieśmiało Antoni wpatrując się w Dziadka jakby chciał się z niego dobadać czy wie co o wnuku...
Ale z twarzy starego prócz smutku i niepokoju nic nie wyczytał...
— Dobrze że choć ty, moje dziecko, o mnie pamiętasz — ozwał się po chwili Szambelan wracając do siatki... A jakże się ma Halina?
— Zdrowa...
— Tego poczciwego Władka nie poznaję prawie; co mu się to stało? zkąd go tak obcessowo porwała ta passya do polowania... te ciągłe absentacye...
Antek pomilczał chwilę jakby myśli zbierał.
— Gdyby nie to pytanie, rzekł, — nie śmiałbym się mięszać do tego co do mnie nie należy, ani przyjaciela zdradzać... ale zdradziłbym znowu was, opiekunowie moi, gdybym dłużej milczał...
Dziadek na te słowa siatkę rzuciwszy porwał się i stanął z załamanemi rękami.
— Nie trwoż się pan, ciągnął dalej Siekierka — nie ma znowu nic tak dalece złego... tylko jeśli nie wiecie nic i on nic nie mówi, potrzeba abyście wiedzieli... Władek jest szalenie rozkochany.
Dziadunio począł się śmiać klaskając w ręce, pocałował w czoło Antka...
— To nic strasznego! zawołał... no? cóż! we wnuczce króla Madagaskaru, bo ta mu była w oko wpadła! co?
— O! nie! rzekł Antek, wcale nie, o tej zapomniał... choć... gdyby go była zajęła jabym się nie dziwował...
— Ani ja, — szepnął Dziadunio, ale cóż u kata, chyba w prostej jakiej dziewczynie, wszak tu nie ma nikogo...
— Tu nie ma... ale nieco dalej... nieco dalej w Księstwie... Nie wiele ja wiem, chociaż z wyznań Władka przekonałem się że Szymbor...
— A! otóż jest! Szymbor! domyślałem się, że w tem jego robota być musi, a jeśli on swatał, dodał Dziadek, już nie wątpię że grozi niebezpieczeństwo... Mów a szczerze...
— Szymbor go zawiózł pod pozorem polowania do Księstwa i wprowadził do jakiegoś niemieckiego domu. Ma on być przyzwoity, panna, według Władka, jak aniół piękna, uczona jak professor, utalentowana...
Szambelan już nie słuchał, porwał się za głowę... z bladego stał czerwonym, z karmazynowego białym... i padł bezsilny na krzesło.
— Niemka! Niemka! powtarzał po kilka razy... doskonale... w dodatku powinna być luterka, kalwinka... Szymbor musiał taką wybierać umyślnie...
— Tak jest, ma być protestantka... dodał Antek — i heglistka...
— A tak! heglistka! doskonale! emancypowana! Gdybym nie wiedział czyja w tem ręka, poznałbym ją po dziele... Aby rodzinę zniszczyć, dosyć jest w nię wbić klin taki w spodniczce z filozoficznego pnia giermańskiego uciosany... Cudownie i wybornie.
Dziadek zdyszany mówił jak w gorączce.
— Nie wiesz jak się ojciec nazywa?
— Radzca von Stamm.
Stary pomyślał, począł sobie przypominać coś, ruszył ramionami... kiwnął głową — zmilczał.
— I — i Władek nikomu z nas o tem nie powiedziawszy słowa... tam bywa?
— Jestem tego pewny — odpowiedział Antek... zakochany, rozmarzony, oszalały... Panna podobno także nie obojętna dla niego.
Z tego jednak co mi opowiadał, nie zdaje mi się ażeby domowi można było co zarzucić... panna wykształcona ale surowego obyczaju... To tylko nieszczęście, że ci najuczciwsi ludzie są cale różnych obyczajów i pojęć, co już samo przyjmowanie Władka dowodzi. Panna zarywa na literatkę, na niebieską pończochę, piękna, muzykalna artystka całą duszą...
Dziadek się uśmiechnął gorzko.
— Bardzo dobrze... będą dawali koncerta po Europie... Pojadą może do Ameryki!! Artystka! na matkę polskich dzieci, wirtuozka do szlacheckiego gospodarstwa!! heglistka do śpiżarni i cerowania szkarpetek...! na nic!... trzeba ich będzie wyprawić w podróż artystyczną.....
Dziadek wybuchał... chodził po ganku, mówił na pół do siebie...
— Na Boga... czy może być co stósowniejszego... Cywilizatorka odrodzi nasze społeczeństwo, wniesie chorągiew kultury pod słomianą strzechę... okrzesze tych nieszczęśliwych: Polaken-Cannibalen i nauczy po szwabsku! Praprawnuczki będą szczebiotać już tym językiem światła i postępu... Wybornie! śliczniej mi wypaść nie mogło! cha! cha! istne Boże błogosławieństwo, a narzędziem jego... Szymbor...
Antek prawie się uląkł wrażenia jakie to uczyniło na starcu, usiłował on powstrzymać objawy trwogi ale napróżno. Przybierały najrozmaitsze postaci, szyderstwa, radości, zgrozy... zbolenia... Dziad rzucał się oburzony, przejęty, rwał, miotał, siadał, wstawał, nie mógł uspokoić i ochłonąć.
Nareście wylawszy potok wyrazów urywanych, bez związku, począł nieco poważnieć, ironia zeszła z twarzy pobladłej, pokrył ją głęboki smutek... spuścił głowę na piersi.
— Tak, rzekł — chcemy czy nie, musimy być świadkami pogrzebu przeszłości naszej, rodziny polskiej, obyczaju polskiego, cnot i wad naszych, wspomnień i tradycyi... Jak ruinę rozkłada bluszcz, tak i nam zniszczenie przyjść może w formie zieleni i życia... Ale to życie cisnąc się w szpary starego muru, cegły rozedrze i sklepienie obali...
Tradycye nasze... zaniesiemy my, bezpotomni do mogiły, nie wiedząc co je zastąpi... ale czując że umarły... Et pax perpetua luceat eis. Zostaną zagadkami pociesznemi dla wnuków jak mammutowe kości. Nie pod Maciejowicami to zawołać należało: Finis Poloniae, ale na progu domu z którego duch polski uleci wygnany miotłą cywilizacyi oczyszczającej kąty...
Któż wie? tak być musiało, więc tak dobrze... hę! chłopcze... obrócił się do Antka — cóż ty na to?
— Ja, panie Szambelanie — odpowiedział po namyśle młody chłopak — może za krótko żyłem i widziałem za mało, abym śmiał tę wielką kwestyą przeszłości i teraźniejszości rozstrzygać... ale mi się zdaje...
— Cóż ci się zdaje? rąb śmiało!
— Zdaje mi się że jednem z praw kardynalnych bytu wszechrzeczy stworzonych, jest ich zmienność i nietrwałość... ale jak z ziarna rodzi się druga roślina, tak z obyczaju, tradycyi, pamiątek, ducha, które ulatują — powinna rodzić się przyszłość. Nic nie ginie, wszystko się odradza.
— Tak jest, rzekł stary, nic nie ginie, ale zadanie jest w tem, czy my jako to ziarno rzucone w ziemię odrodzimy się nowym kłosem, czy nas połknie i strawi bydlę, w którego krew i soki przejdziemy bez śladu...
Idzie właśnie o to, aby Polska jak to ziarno, ciągnąc soki z ziemi wyrosła nową a młodą, z siebie, ze swej przeszłości... bośmy mieli i mamy skarbnice narodowe, w których dość jeszcze żywota...
Ale — dodał stary po chwili — jest li w mocy ziarna stanowić o tem czy wzejść będzie mogło lub zginąć!...
Tak! — zawołał po chwili... bo ziarno jest — człowiekiem, istotą samoistną... Jeźli zginiemy to zabici sami przez się, niedołęztwem, samobójstwem, głupią rozpaczą, głupszem zwątpieniem i najgłupszem. — Jakoś to będzie! Serca i rozumu!
— A! panie, rzekł Antek gorąco przejęty... gdyby twe słowa wysłuchane były...
— Gdyby?... jutro by przyszedł ktoś i trafnym żarcikiem lub muzyczką do tańca lub wezwaniem do butelki... zatarł ich wrażenie...
Ale gdy zginiemy... napiszmyż sobie na grobowcu

Samobójcy...

Chwilę milczeli, Dziadek chodził a myślał, zstąpił z tych sfer na ziemię i rzekł biorąc Antka za ramię.
— Teraz przyjm najserdeczniejsze dzięki za twą poczciwość... ale, Władek mi sam o tem nie mówił nic, więc ja o niczem wiedzieć nie powinienem... Matce przedwcześnie nic o tem... może się da zaradzić jeszcze... Władek płochy... więcej się kocha w samej miłości niż w kobiecie, potrzebuje złudzeń tych i marzeń. Namów go do Kalisza, wprowadź do tego waryata Beniowskiego. Jego wnuczka śliczne dziewczę, rozsądne, miłe, a to mi nic nie grozi... Gdyby się na prawdę zakochał... gotówbym pobłogosławić, wolę że uboga.
Nieuważał pewnie stary jak Antek słysząc to cały zapłonął i zadrżał, bo nie domyślał się że wymagał od niego ofiary nadludzkiej... wyrzeczenia się tajemnie poślubionych nadziei.
Z tego wrażenia Siekierka ochłonął prędko i rzekł głosem cichym.
— Jeźli mnie posłuchać zechce...
— Posłucha, mówił Dziadek, na miłość niema innego nad homeopatyczne lekarstwo.
Kiedy wyjechał Władek?
— Przed godziną.
— Na długo?
— Mówił że na dwa albo trzy dni...
— Czy sądzisz że pewnie do Stammów tych podążył?
— Jestem pewny, bo mi się do tego przyznał.
Stary namyślał się długo... i zadzwonił, po chwili wtoczył się stary Szczepan.
— Tłumoczek miejski... konie do krytej bryczki...
Spojrzał na zegarek — Wyjadę za minut dwadzieścia... Zaprządz każ młode szpaki, Józefek powiezie a Matyasza wezmę...
Antek nie śmiał pytać dokąd się stary wybiera, ale łatwo mógł domyśleć.
— Ufaj mi, rzekł Szambelan — że tę rzecz tak ułożę iż na ciebie najmniejszego podejrzenia nie rzucę...
Wszystko się naturalnie wytłumaczy. — Uściskał go z ojcowską czułością... a gdy już odchodził — szepnął.
— Ha, jeźli się na Władku zawiodę... ty mnie nie zawiedź... pamiętaj... tyś też dzieckiem mojem...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.