Dziadunio/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Śmiano się nieraz w Europie z naszego życia wiejskiego, z tych przyjęć tak gościnnych na które już Kochanowski narzekał, z otwartych na oścież domów, które nieustannie wędrującej szlachcie tygodniami, miesiącami... służyć musiały za przytułek... Ale było też coś dziwnie szlachetnego i pięknego w tej nieoględności i zbytku; pochwalić go nie można a uczcić potrzeba. Gospodarz stawał się sługą, wszystko co najlepszego dom miał składano przed gościem którego Bóg zsyłał. W wielu dworach to miejsce u stołu dla przybysza stało nakryte zawsze, świadcząc o gotowości spełnienia obowiązku, który był w obyczaju, tradycyi i poszanowaniu. Biada szlachcicowi który choćby tylko gościnne konie do gospody odesłał, a ludzi nie nakarmił i dworu.... Nowy ten zwyczaj, który się z austeryami po wsiach narodził, wywoływał oburzenie powszechne.
Gdy zabrakło gościnnych pokojów, a pora nie dozwalała umieścić w szopie lub lamusie na świeżem sianie, słano pokotem po pokojach. Zwykli do obozów i niewczasów przyjezdni nie narzekali na niewygodę.
Dziś się to już wielce zmieniło, zostało tylko w pamięci, ale przed nie wielu jeszcze latami patrzaliśmy na dwory i ludzi w których nigdy obiad nie był bez gościa. Bogaty i ubogi równie serdecznie bywał przyjmowany, czy poszóstno przyjechał czy pieszo przywędrował....
Domyśleć się łatwo że zajechać mając do Borkowiec, do pana radzcy von Stamm, nie godziło się rachować na staropolskie przyjęcie.
Szymbor nie mówiąc nic ani do kogo jechali, ani jakich tam ludzi zastać mogli, wprost kazał naprzód zdążać do — oberży.
Ta nowa instytucya użytku powszechnego znajdowała się już w Borkowcach, wzniesiona na ruinach starej karczmy żydowskiej, a potrzeba jej tłumaczyła się żwirówką która przez wieś przechodziła i wielką liczbą podróżnych, kupców, czeladzi która do p. Stamma przybywała, a o którą on się wcale nie troszczył, gdzie miała jeść, pić i nocować. Postawiono więc oberżę alias Hotel pod Koroną Pruską, i osiadł w nim dymisyonowany inwalid kuchenny, założywszy na dole dla kolonistów niemieckich i fabrykantów piwiarnią, bilard, a na górze numera dla przyjezdnych. Kręgielnia w dziedzińcu przybudowana zwiększała liczbę przyjemności Hotelu pod Pruską Koroną.
Do niego zaszły ekwipaże Szymbora, który zająwszy dwa numera dla siebie i Władzia, otrząsłszy się nieco z pyłu, zaproponował odwiedziny we dworze.
Władek jako uczeń uniwersytetu Berlińskiego dosyć był oswojony z żywotem i obyczajami niemieckiemi — ale na wsi jako żyw nie był jeszcze u obywatela tego rodzaju.
O trzy kroki niemal od gospody zaczynały się już budowy dworskie, mury szare, długie, niesmaczne, zamykające podwórze, w którem wyżej nad otaczające gmachy wznosiła się kamieniczka w stylu krzyżackim z kamienia polnego i czerwonej cegły. Bluszcze i wino dosyć ją czyniły wdzięczną, chociaż nadto przypominała dworce kolei pruskich.
W dziedzińcu cicho było, tylko na prawo machina parowa służąca do fabrycznych i gospodarskich celów głucho się odzywała jakby ciężkim oddechem spracowanych piersi.
W ganku nie znaleźli służby żadnej, a w dodatku drzwi hermetycznie pozamykane i dzwonek, trzeba się było jak w mieście oznajmić. Nierychło przez półotwarte drzwi które wewnątrz łańcuszek obwarowywał, ukazała się służąca zaciekawiona i zdziwiona z pończoszką w ręku. W skutek zręcznego parlamentowania goście wpuszczeni zostali na dół do pustego saloniku, którego drzwi szklane wychodziły w cienisty, niemiecki, szczuplutki ogródek, dosyć wykwintnie przystrojony. Składał on dziesiątą część tego co dawniej było pańskim wirydarzem, a dziś stało się polem wybornem i eksploatacyą warzywną.
Salonik, w którym nikogo nie było w tej chwili, świeżo wyglądał i smakownie, ale nowo i po miejsku. Ściany zdobiły sztychy z Kaulbacha illustracyi niemieckich poetów, kilka poważnych kompozycyi Corneliusa, Schnorra, Wislicena, Lessinga. Przepyszny fortepian Blüthnera zajmował miejsce honorowe, a przy nim półka z biustem R. Schumanna przepełnioną była mnóstwem partytur i kompozycyi wszelkiego rodzaju.... Na stole stosami leżały albumy i illustracye, mnóstwo literackich dzienników niemieckich, angielskich, francuskich....
Na konsolach u ścian stały ładne rzeźb słynniejszych redukcye, przypominające arcydzieła starej i nowej sztuki, Venus z Milo, głowa Junony Borghese, Jowisz kapitoliński, Mojżesz Michała Anioła, kilka kompozycyi Raucha, Danneckera, Thorwaldsena, Canowy....
Zresztą ozdoby tego pokoju były nader skromne, meble niewytworne, choć kształtne i niewiadomo jakim cudem, złoto nie lśniło do zbytku.
Władek rozglądając się po saloniku mocno był zdziwiony — nie wiedział dokąd przybył, do kogo — wnosił z tego co widział, że wuj zawiózł go nie tak źle jak się obawiał — bo przynajmniej w towarzystwo ludzi wykształconych i oswojonych z myślą i sztuką.
Szymbor uśmiechał się do siebie w duchu, obrachował był dobrze iż mu nic zarzucić nie będzie można, a przecież wiedział, że popełniał zdradę.
— Gdyby ci z tego salonu kazano sądzić o mieszkańcach domu? — zapytał szydersko.
— Powziąłbym o nich wyobrażenie jak najpochlebniejsze — odpowiedział z cicha siostrzeniec.
— No, widzisz przecie iż wuj cię nie gubi i lada gdzie nie wciąga.
Prawe drzwi saloniku otwarły się i wszedł widocznie świeżo do gości ubrany, z pękiem wstążeczek u guzika b. radzca ministeryalny von Stamm. Malowało go bardzo wielu utalentowanych artystów, fotografowali najbieglejsi w swoim fachu synowie słońca... a żaden z jego wizerunków ani do niego ani do poprzedzających nie był podobnym. W istocie twarz była piękna, na pozór spokojna człowieka który jest panem siebie a umie ze swej powłoki cielesnej uczynić co mu się podoba. Rozgmatwać rysów tego oblicza nie potrafiłby najgenialniejszy fizyognomista — było co chwila inne, a nigdy przez jego powłokę nie udało się oczom obcym sięgnąć do dna duszy.... Była to maska nie twarz, ale piękna, wyrażająca najczęściej uroczyste zadowolnienie z siebie i świata. — Na czole nieco powiększonem łysiną malował się rozum chłodny, w bystrych oczach żywość jego i przebiegłość.
Radzca który uczył się łatwo wszystkiego co mu potrzebnem być mogło, zamieszkawszy w kraju polskim, wybornie też już po polsku mówił, wyrażał się z łatwością, a nawet czytywał książki, dla siebie czy z polecenia wyższego... odgadywać trudno.
Chłodno ale bardzo grzecznie przyjął przybyłych; Szymbor nadto wesoło i zbyt jakoś naiwnie (co zakrawało na szyderstwo) przywitał gospodarza i zaprezentował mu siostrzeńca jako ucznia uniwersytetu Berlińskiego.
Radzca raczył podać mu rękę i prosił siedzieć — rozmowa naturalnie poczęła się od Berlina, zkąd Władek przybył niedawno. Ale ślizgając się po powierzchni nie śmiano zapuszczać się głębiej. Mówiono o ulicach, monumentach, muzeum, wzroście i rozroście nadsprejskiej stolicy. Radzca chociaż na pozór obojętny z pewnym rodzajem niepokoju i ciekawością przypatrywał się młodzieńcowi postawy i twarzy pięknej, rysów szlachetnych, wyglądającemu pod względem artystycznym zastanawiająco i odznaczającemu się pewną dystynkcyą, która szanować się każe nawet takim ludziom jak p. Stamm, co starając się ją sobie wyrobić, nie potrafili.
Z kwadrans tak mówiono o cale obojętnych rzeczach, gdy lewe drzwi saloniku otwarły się z trzaskiem, a w progu ukazała się postać niewieścia, jakby w ramach obrazu. Na chwilę niby zdumiona stanęła, wstrzymała się, zdawała chcieć cofnąć, ale pilniejszy badacz byłby w tem rozpoznał umiejętną grę dla ściągnienia oczów zgotowaną.
Była cudownie piękną, nieporównanie wdzięczną — ale do kogoż porównać? Nie Margaretka Fausta, nie Mignon Goethego, nie Karolina Werthera... jakiś ideał Schillerowski, z tej epoki gdy tęskny śpiewak u brzegów Elby i Sali rozbudzał germańską przeszłość i wskrzeszał ludzkie stare podaniowe widma, pełne serca, myśli, ducha.
Ubrana w bieli, przepasana tylko sznurem, z włosami gładko uczesanemi, trzymała w ręku pęk kwiatów świeżo zerwanych i na pół otwartą książkę... Wielkiemi ciemnemi oczyma patrzała ciekawo, zdziwiona na ojca i gości. — W tem Szymbor pospieszył ku niej jako dawny znajomy.
— A to wy! panie hrabio! odezwała się powolnie postępując naprzód, daruj mi pan, nie dostrzegłam go od razu, lękałam się wejść, aby nie przerwać... interesu.
— Żadnego nie mamy, odparł Szymbor, przywożę pani dla pochwalenia się nim mojego siostrzeńca, wprost z Berlina z pod Lip... z Thiergartenu... z nad Sprei gdzieś się pani wychowała. Sądziłem że przejeżdżając przez Waldau, obowiązkiem jest moim złożyć państwu uszanowanie, a razem dowieść nie słowem ale czynem że i my — Polacy, nie wszyscy jesteśmy tak nieokrzesani i nieokrzesujący się jak mi to pani dawała do zrozumienia, bardzo grzecznie ale nader wyraźnie.
Rozmowa zmieniła się na niemiecką. Władek uznał właściwem wmięszać się do niej.
— Gdyby mi wuj był wcześniej powiedział — przerwał z uśmiechem, że wiezie mnie na wystawę jako ciekawy egzemplarz, byłbym się przestraszył i cofnął... i postradałbym szczęście poznania pani.
Iza uśmiechnęła się lekko ruszając ramionami jakby protestowała przeciwko zbyt francuzkiemu obrotowi komplementu.
— Hrabia się mścisz okrutnie za to czego ja sobie nie przypominam, a pan mi dowieść nie potrafisz!... I od razu przedstawiasz mnie jako polen-fresserkę siostrzeńcowi... kiedy ja... ja...
Podniosła książkę do góry...
— Widzi pan co to jest?
— Dzieła H. Hejnego.
— Tak, i właśniem czytała to co on w r. 1822 jeszcze napisał o Polsce... Przyznaję się żem jadąc tu zaczęła od Soll und Haben, ale skończyłam na Hejnem... Widzicie więc panowie że w tem nic tak złego nie ma. Hejne był na was łaskawszy niż na Börnego, Menzla i tylu innych...
Człowiek któryby wpadłszy w studnią znalazł ją pełną starego węgierskiego wina, nie byłby pewnie ani bardziej ani przyjemniej zdziwionym nad Władka gdy to zjawisko spotkał w niepozornej kamieniczce... Osłupiał... wzrok szafirowych oczu zdawał mu się plądrować po duszy, dźwięk głosu brzmiał jak muzyka... patrzał zdumiony, oczarowany od razu, olśniony nie wierząc oczom — na twarzyczkę, na rączkę o wysmukłych paluszkach, tak rzadką u niemieckich dziewic, na kibić posągową, na tę pierwszą Arminiusza prawnuczkę, która dlań ideał muzy germańskiej wcielała. A miał lat dwadzieścia i wszyscy go uznawali nader płomienistą istotą.
Stryj przybrał minkę Mefistofelesa przy pierwszem spotkaniu z Gretchen idącą do kościoła... patrzał na swe dzieło śmiejąc się w duszy.
Radzca niemal zakłopotany preludyami prosił siedzieć poraz trzeci i głośno. Iza chwyciła krzesło i upadła nań niby zmęczona. Nie każda z pań usiąść umie z krynoliną, lub zbyt myśli jak usiądzie, ona rzuciła się na siedzenie z zadziwiającą gracyą i łatwością.
Widocznie szło teraz o to Szymborowi aby kochanego papę odciągnął, a dwoje tych ludzi już pożerających się oczyma sam na sam zostawił.
Iza która umiała każdą plastyczną piękność ocenić jako artystka, była naprzód już prawie zdumioną tym antinousem w myśliwskiej kurtce, który się jej zjawił tak niespodzianie. Los chciał nawet by ten ubior zaniedbany, bardziej malowniczy niż frak, do twarzy był chłopcu... Dla Izy piękność formy miała wielkie znaczenie... wierzyła że ona nie może być przypadkową, że jest wyrazem jakiejś wewnętrznej wartości... była więc ciekawą i pełną nadziei...
Ona też tego dnia chciała być i była promieniście piękną.
Rozmowa poczęta z Hejnego o Polsce trafiła od razu w szerokie pole stosunków polsko-niemieckich... po którem mogła do woli harcować. Nie brakło ku temu materyałów rozlicznych.
Iza nie miała wstrętu namiętnego do kraju który znała tylko z jawnie nienawiścią tchnących a powierzchownych sądów mędrków papierowych; z listu Hejnego, z obrazka G. Freitaga itp. Ale protestantka, wychowana w Berlinie, napojona tym specyficznym liberalizmem pruskim który wiele rzeczy nie rozumie a wszystko potępia czego nie pojął — zupełnie fałszywie malowała sobie kraj i ludzi.
Schulza podróż z czasów odwiedzin księżnej Kurlandzkiej w Warszawie, służyła może za tło po dziś dzień ideom o kraju i społeczeństwie feodalno-katolicko zacofanem a hulaszczem.
W rozmowie znać było, uprzedzenia nieco ochłodłe i wiele a wiele ciekawości. W panu Władysławie widziała pierwszego przedstawiciela narodu, wyglądającego pięknie, roztropnie i po europejsku... godziło ją to już nieco z Polską... Okazywało się też że on znał daleko lepiej Niemcy niż ona Polskę, dawało mu to pewną wyższość.
Niezmiernie zręcznie, artystycznie Iza tak umiała pokierować rozmową, by pokazać zaraz iż wiele czytała, myślała, uczyła się... potrafiła zaczepić o sztukę, napomknąć o muzyce...
Władysław od dziecka był równie muzykalnym jak matka, na tem polu zeszli się zgodni zupełnie. Oboje należeli do tych eklektyków co piękną muzykę równie czują czy ona z Włoch, czy z Francyi, czy z Niemiec przychodzi, czy ją tworzy Wagner, Schubert, Pergolese, Gounod czy Mendelssohn... Fortepian stał o dwa kroki.
Szymbor który jednem uchem słuchał radzcy a drugiem ścigał Władka rozmowę, uchwycił tu zręcznie aby poprosić Izy o zagranie choćby Noveletty Schumanna... choćby coś krótkiego bardzo.
Nieco się podrożywszy, rzuciła Iza bukiet, usiadła do fortepianu, oczy trochę w górę podniosła jakby szukała natchnienia co zagrać i — tajemnicze owo Warum? z niezmiernem wycieniowane uczuciem... dało się słyszeć jak sfinksowa zagadka.
Władek cały był uchem... i oczyma wpatrzył się w grającą... Poproszono o coś więcej jeszcze, a gdy piękna artystka wstała od fortepianu, Władek ją znał lepiej, rozumiał... rozszalał się coraz mocniej. Wszczęła się łatwa już rozmowa o niemieckiej muzyce... spór o następców Mozarta i Beethovena... Iza z powodu tego dobyła Trio Mendelssohna... ułożone na — cztery ręce.
Szło właśnie o charakter tego Andante con molo tranquillo, które Trio zdobi jak brylant koronę. Bardzo naturalnie Iza usiadła nie pytając po prawej stronie, rozłożyła nuty, wskazała obok siebie miejsce panu Władysławowi... nie było sposobu się oprzeć... Śliczną jej rączkę mógł dotknąć choć przypadkiem!!
Radzca i hrabia urwali rozmowę.... słuchali. W istocie wykonanie było prześliczne, a tak dziwnie zgodnie pojęte, jakby już nieraz grali je z sobą. Oboje skończywszy byli z siebie uszczęśliwieni... śpiew wychodził jasno... akompaniament był także posłuszny i pełen uszanowania...
Iza wstała zarumieniona.
— Tak dawno już nie miałam przyjemności grać na cztery ręce.
— Ja także — dodał Władek... grywamy tylko czasem z matką... Nigdy mi się jednak to Andante nie wydało tak spokojnie, szeroko pojętem a pięknem.
Iza spojrzała na niego pytająco, śmiało, jakby znowu wyrzucać mu chciała oklepany komplement.
— Andante to jest zawsze pięknem odparła... Mendelssohn choć mu zarzucają wschodnio-hebrajski charakter, gdy chce śpiewa majestatycznie, wspaniale, z uczuciem, z fantazyą... jak w Eliaszu i Paulusie, Psalmach i Athalii.
Między młodemi rozmowa popłynęła jak potok górski po burzy, kipiąca, rozbijając się o skały. — Radzca i hrabia wyczerpali się do dna... Szymbor dławił się już tłumionem ziewaniem... a Stamm dosyć wyrazisto dawał do zrozumienia postawą, że czas by było może gościom myśleć o odwrocie.
O żadnem przyjęciu mowy nawet nie było. Nareście i Szymbor, mimo skrytych swych zamiarów widział się w konieczności spoglądania ku kapeluszowi... Władek wziął za czapeczkę, ale Iza podbiegła do ojca, i poszepnęła mu coś do ucha, wieszając się na jego ramieniu, ścisnęła go za rękę i szybko wyszła.
Nie podobna było opuścić placu nie pożegnawszy jej, Szymbor więc wziął na dobre za kapelusz nie widząc niebezpieczeństwa a chcąc uspokoić radzcę. W tem von Stamm mu go odebrał.
— Po co panowie macie się nudzić w oberży — rzekł, zostańcie jeszcze proszę... dla nas rzadki tu gość na wsi z którymby pomówić można. Iza prosi... przyniosą zaraz kawę... panowie nawet musicie być głodni.
Szymbor nie opierał się, ale na wspomnienie o kawie z głębi duszy westchnął. Pora była wieczerzy, wódki, wina, dobrego kawałka mięsa, a nie czerstwej bułeczki wiejskiej i kawy... musiano się przecie i tem zadowolnić. Z podziękowaniem goście przyzostali.
W krótce ukazała się znów piękna panna, z wesołą twarzą, uśmiechając i oznajmując ojcu że już wszystko ułożone... Potem wprost zwróciła się do Władka. Otworzyła drzwi do ogródka, i wyprowadziła go z sobą na ganek okryty powojami najnaturalniej w świecie.
Może by to Polce nie uszło. Iza nie widziała w tem nic zdrożnego, nic nawet nadzwyczajnego, ojciec nie miał też nic przeciw temu. Nowi znajomi jakby starzy przyjaciele, śmiejąc się i gwarząc zaczęli chodzić po ganku.
Piękna dziewica mimo ożywienia nie zapomniała się ani na chwilę, nie zaniedbała trochę wystudyowanych ruchów i kunsztownego stylu. Mimo to ojciec nawet zdala w jej głosie, mowie, poznał iż ów młodzieniec, którego Iza jak innych brała na ścisły egzamen, gotów był od niej otrzymać doktoryzacyą.
Zachmurzyło się nieco czoło pana radzcy — polak! szlachcic!... on cale inne miał projekta! Uspokoił się tem tylko że bądź co bądź, w żadnym razie nic być z tego nie może.
Znowu drzwi lewe otwarły się powolnie i zamiast lokaja w herbownej liberyi — ładna dzieweczka w białym fartuszku, rodzaj Czokoladniczki Liotarda (którą lubieżnem wejrzeniem objął Szymbor) wniosła tacę a na tacy — niestety!... kawę tylko i sucharki.
Że w tej chwili kultura germańska wydała się Szymborowi fatalnie zacofaną, nie ulega wątpliwości... Na horyzoncie nie było ani cienia mięsa, ani solidniejszego posiłku. Kawa, cieniuchna kawa z starem mleczkiem, wyglądającem na zabieloną wodę. Tylko zakochany lub zakochać się pragnący mógł się takiem przyjęciem zadowolnić... Wujaszkowi rezygnacyą dawało pragnienie zemsty i spłatania figla.
Za kawą, — co gorzej — weszła sama gospodyni która wyśmienicie mogła się była nie pokazywać, w czarnej wprawdzie sukni, nieco przybrana ale tak poczwarnie brzydka i pospolita, iż Władek na widok jej, przy prezentacyi o mało nie wykrzyknął — to nie może być!!
Nie mógł przypuścić aby to drzewo tak niepozorne owoc tak cudny wydało. — Pani radczyni wymówiwszy zaledwie parę słów niezrozumiałych zajęła się nalewaniem kawy i wpatrywaniem z nadzwyczajną ciekawością we Władka. Wzrok ten macierzyński zdradzał prawie to co córka o nim mówić musiała — ale jaki był własny sąd matki, rysy jej twarzy odgadnąć nie dozwalały.
Po kawie, Iza swojego gościa (gdyż widocznie go sobie przywłaszczyła) pociągnęła znowu w stronę fortepianu; wyszukała nowych nut których dotąd nie miała z kim spróbować, zapalono świece i grali znowu. Wśród tej gry à livre ouvert słowa, rozmowy krótkie, uwagi, wejrzenia zbliżały ich i poufaliły coraz bardziej. — Wstali w wielkiej przyjaźni, jakby się obojgu rozstawać nie chciało.
Ale noc nadchodziła, godzina była spóźniona, najmniejszej nadziei wieczerzy nie miał Szymbor a czuł że kawa mogła go o mdłość przyprawić, wziął za kapelusz, zaczęto się żegnać nareście.
Iza podając rączkę Władysławowi spojrzała mu w oczy... i zdawało się biednemu chłopcu że mu w głąb strzeliła... ścisnęła jego dłoń szczerze, serdecznie, pytając otwarcie.
— Mieliżbyśmy się już nie widzieć więcej?
— To nie może być — odpowiedział żywo Władysław — dziękuję pani za to pytanie, ono mnie ośmiela...
— Nie lękaj się pan być natrętnym... szepnęła z uśmiechem...
Spojrzeli na siebie jakby zaręczając się wzrokiem, radzca i radczyni widzieli to i gospodarz zbladł nieco.
Grzecznie ale chłodno ich pożegnał, odprowadzając ich do drzwi. Matka dosyć niezgrabnie powiedziała Władkowi — przyjedź pan do nas...
Gdy się drzwi zamknęły za nimi, Iza ze zwieszonemi rękami, ze spuszczoną na piersi głową, patrząc jeszcze za odchodzącymi, odezwała się do matki.
— Jest to pierwszy mężczyzna, który mnie niczem nie zraził...
Rodzice spojrzeli po sobie... poważnie i smutno.
W dziedzińcu Władek ściskał Szymbora daleko serdeczniej niż kiedykolwiek, wyrzucał sobie w duszy że mógł posądzać go kiedykolwiek.
— No, a cóż? czy nie perła? nie perła? tryumfująco zapytał Szymbor.
— Cudna! przecudna perełka! odpowiedział z zapałem Władek — dla czegoż jej w polskiem morzu nie znalazłeś?
— Mój drogi — rzekł wuj — u nas się takie nie poławiają; powiem ci szczerze, nie każdego by też ona tak jak ciebie zachwyciła — chociaż do stu szatanów — zachwycająca!!
Władek zamyślony echem tylko powtórzył — zachwycająca.
— Niech że to służy za dowód moich najszczerszych uczuć wujowskich dla acana dobrodzieja — dodał poważnie Szymbor... poświęciłem się dla ciebie aż do picia niemieckiej kawy z sucharkiem cnotliwym ale czerstwym o ósmej wieczorem... To ci da miarę miłości mej...
Władek zmilczał, dochodzili właśnie do oberży pod Pruską Koroną, gdzie oprócz kieliszka wódki i kawałka szynki, Szymbor nie miał się czem posilić, a w dodatku nocleg był niewygodny.
Władek też oka nie zmrużył do dnia, a śpiewało mu w głowie ciągle — Andante con moto tranquillo.

Upłynęło kilka tygodni od owego polowania o którem ani Szymbor, ani Władek nie rozpowiadali nikomu szeroko i nic na pozór nie zmieniło się w stosunkach znanych nam osób, ale czułe oko matki postrzegło naprzód jakąś niewytłumaczoną zmianę w synu, a Dziadek też zaczynał być niespokojnym o wnuka, który nadto spoważniał i zamyślony, prawie smutny (do czego nie byli przywykli) pokazywał się im chwilowo, zbyt często pod rozmaitemi pozorami polowania, przejażdżek, interesów, wymykając się z domu... Nie było jednak dotąd ani powodu ani poszlaku dozwalającego posądzać go o jakieś tajemnice.
Zmiana wszakże uderzała.
Dziadek parę razy zapytał Antka, ten nic nie wiedział, ale zgadzał się na to że koledze coś było... że musiał mieć co na sercu.
— Czy nie zadurzył się on, jak jest zapalczywy, tą wnuczką Beniowskiego? myślał Dziadek... Nie bardzobym temu rad, ale dziecko poczciwe, z charakterem, roztropne... jeszczeby to nie było wielkie nieszczęście, — a mógłby sobie z głowy wybić.
Ale popróbowawszy badać Władka przekonał się łatwo, iż Hanna choć mu się podobała, nie zajął się nią jednak zbytecznie, w Kaliszu u nich nie był dotąd i więcej jej nie widział.
— Cóż to u kata jest? o czembym ja nie wiedział? mruczał stary... Parę razy spotkał się Dziadek z Szymborem, spojrzeli na siebie kuso, a dobyć z niego nie było można nic.
— Nie jedziesz asindziej do wód? spytał stary, bo tam żona czeka.
— Nie, teraz jeszcze nie mogę, chyba później.
W istocie Szymbor zyskawszy łaski Władka, będąc jego powiernikiem, ciągnął go teraz jak chciał, zapraszał do siebie, poddawał mu rozmaite myśli i psuł po malutku a nieznacznie.
Już był zajęty tem prawie zapomniał owego interesu powierzonego Kernerowi względem strzelby kniejówki, gdy olbrzym wszedł raz wieczorem do jego pokoju sypialnego...
— No, a co tam mój Kernerze? zapytał go zawsze łaskaw nań pryncypał.
— Tak dalece nic — mruknął kwaśno faworyt — ale pan sobie życzył mieć tę dubeltówkę...
— A! a! cóż się z nią stało?
— Jeździłem właśnie do Kalisza do bixmachra...
— Znalazłeś ją?
Kerner ręką machnął.
— Gdzie to tam znaleźć teraz... Bixmacher ją sprzedał żydowi... a od żyda anim mógł już się dopytać dokąd poszła...
— To szkoda...
— Ej! jakbyś się pan bardzo uparł to byś jeszcze może na powrót mógł dostać, ale trzeba pochodzić koło tego. Żyd któremu dubeltówka się dostała faktoruje i handluje nieustannie w Rajwoli...
Szymbor spojrzał na Kernera, chciał coś zaśpiewać, ale mu się urwało.
— Zdaje mi się że dubeltówka poszła tam, tylko gadać nie chcą...
— Z czegóż to wnosisz? spytał cedząc słowa Szymbor.
— Bo mi bixmacher powiedział że faktor się jej naparł bardzo, że podobnej szukał dla Szambelana, a nazajutrz po kupieniu już i żyda i strzelby nie było w Kaliszu. Nawet mu ją dobrze zapłacili, i bixmacher zarobił, sam się przyznał.
— No, to mniejsza o to — odparł kwaśno Szymbor, ja tam z Szambelanem nie jestem tak dobrze... kiedy ją chciał mieć niech trzyma. Ale na drugi raz zdaje mi się, mój Kerner, że kiedy co odemnie dostaniesz na pamiątkę, mógłbyś to dłużej zachować... pieniędzy ci nie brak...
Kerner ramionami ruszył.
— I pamiątek mi od pana nie brak, dodał — a kto daje, toć nie mówi że pożycza...
Szymbor nadto był w złym humorze by się wdawać w dłuższe rozprawy ze sługą którego znał zuchwałe usposobienie — kiwnął głową i dał mu znak że go nie potrzebuje.
Kerner jednak nie miał ochoty odejść, stał chwilę, był przywykły mieć zawsze słuszność, a przynajmniej znudzić pana tak że mu ją przyznał... nie rychło więc przekonawszy się że nic nie doczeka, mrucząc i ramionami ruszając odszedł.
Szymbor chmurny chodził długo dosyć po sypialni, myślał, stawał, zdał się coś ważyć, naostatek rozśmiał się, splunął i zapaliwszy cygaro, począł świstać swobodnie, jakby już cały ciężar z siebie zrzucił.
Żony nie było w domu, Szymbor w czasie jej niebytności zwykł był, korzystając z kawalerskiego intermezzo, spraszać sobie dobranych towarzyszów z sąsiedztwa na karty. — Była to teraz, obok jadła i napoju, najulubieńsza jego rozrywka... do pań i towarzystwa kobiecego ociężał, konie go nie bawiły.
Dla rozbicia zapewne reszty owych myśli smutnych, zajął się zaraz projektem małego polowańka, z którem połączony być miał kawalerski obiad i wieczorek u zielonego stolika.
Nic lepiej nie probuje upadku człowieka i narodu nad upodobanie w grze; jest ona symptomem zepsucia, rozpróżnowania, szału... tak niezawodnym iż statystyka stolików gry i summ przegranych służyćby mogła za termometr zdrowia lub choroby kraju...
Myśmy w tych ostatnich czasach... na orgii i stypie porozbiorowej spijali i spijać nawykli nietylko trunkiem ale i gorączką karciarską... Całe dnie po niektórych domach niema nad grę innego zajęcia, innej myśli... grają słudzy po przedpokojach, dzieci w garderobie, furmani w stajni, a panowie w salonie. Gdzie uczciwego zajęcia braknie, tam to upadlające, barbarzyńskie zastąpić je musi. Coś robić trzeba, a w grze najgłupszy człek jeszcze dość jest rozumnym — by przegrał...
Szymbor namiętnie grę lubił. Nie brakło mu do niej wspólników między sąsiednią szlachtą, mniej więcej grywali wszyscy acz różnie.
Szymbor grywał grubo... i lubił tylko grę hazardowną. — Różnie tam ludzie o tem mówili, pieniądz się go nie trzymał, ale to pewna że zwykle a często nawet dużo wygrywał, jakoś mu się szczęściło, szczególniej we własnym domu.
Zwykłym wspólnikiem jego był ostyglejszy, wytrawny, średniego wieku człeczek, dziedzic małej wioseczki do której nie wiedzieć jak doszedł, niegdyś kapitan w wojsku moskiewskiem, pan Serebrenko. — Był on niby Polak, więcej Moskal, a w istocie bez poczucia własnej narodowości, stworzenie Boże... bardzo pospolite i powierzchowności odrażającej. Jak Kernera używał Szymbor do poufnych domowych posług, tak przy grze większej nie obchodził się bez Serebrenki.
Kapitan był siwy, łysy, z wąsem jak szczecina, na jednę nogę nakuliwał, podpierał się na lasce... gadał mało ale w gry różne mistrza sobie równego nie miał — karty w jego rękach chodziły tak że zdawały się przelatywać same jakąś siłą elektryczną...
Serebrenko miał niezmierną flegmę, taką że choć go czasem z powodu nieporozumienia wyszturchano, znosił to śmiejąc się i awantury nie zrobił, dla błahego rzucenia w twarz rękawiczką, albo jakiegoś tam obryzgania, w najgorszym razie nadymał się, wyzywał, ale nazajutrz godził. Drugim talentem Serebrenki wywiezionym ze służby moskiewskiej było picie wódki choćby kwartą. Wino uważał za mdłe zbytecznie... poncz za nadto rozgrzewający, czysta żytniówka była mu napojem ulubionym. Grając stawiał sobie szklankę, pił, bladł, milczał i wstawał po dziesięciu godzinach ciężkiej pracy... rzeźwy i zdrów na podziw.
Na polowanie oprócz Serebrenki który w wigilią przybył — bo tak był proszony — zjechać się miało liczne sąsiedztwo, zaproszony był i Władek. Oprócz zabawy zjazd miał na celu także naradę nad sprawą krajową, która niepokoić zaczynała. Do Władka napisał Szymbor po swojemu rozkazując mu i w imię pięknej Izy prosząc ażeby przyjechał koniecznie. Ponieważ zbyt często i tak się teraz oddalał a raczej wykradał do Borkowiec p. Władysław i wypadało mu zostać tego dnia przy matce, odpisał więc Szymborowi, że chyba po polowaniu na wieczór nadbiedz może.
W istocie owe łowy były tylko pretekstem dla wesołego towarzystwa, trwały krótko, nie udały się i wszyscy wcześnie znaleźli się u stołu... z wybornym apetytem a lepszem jeszcze pragnieniem, które u Szymbora było czem ugasić...
Było już po uczcie gdy młody człowiek nadjechał a zdziwił się ujrzawszy do bramy prawie wychodzącego przeciwko sobie Szymbora który mu grożąc go przywitał.
— Kochanie, rzekł, mamy z sobą na pieńku, latasz jak kot zagorzały do Borkowiec a ja ciebie doprosić się nie mogę... No — nietłumacz się, ale popraw...
Dziś u mnie całe sąsiedztwo, idzie mi bardzo o to ażebyś przed ludźmi temi, którzy cię oczyma mierzyć będą, pokazał się jak należy.
Zdziwiony przestrogą, Władek spojrzał na wuja.
— Ja wiem, dodał Szymbor, że ty mentora nie potrzebujesz i znaleść się potrafisz... ale nadto jakoś bojaźliwie, nieśmiało, małoletnio występujesz... Kochany Władku jeśli przyjdą na stół gawędy patryotyczne, tnij niepytając gorąco aby serca panów braci pozyskać. Byle głośno i śmiało zapewniam cię że łatwo zjednasz reputacyą. Garść słów im rzuć w oczy doborowych, myśli nie pytaj...
Druga rzecz, mój kochany Władku, o co bym cię prosił... to żebyś gry nie unikał.
Władek który zawsze radę przeciwną słyszał od matki i Dziada, odwrócił się zdziwiony, Szymbor śmiał się.
— Uszy cię nie mylą, rzekł — tak — radzę ci, nie unikaj gry... masz minę dziecka... przecież fortuny nie przegrasz... wlazłszy między wrony, trzeba krakać jak i ony... Nawet gdybyś coś poryzykował i puścił nie źle by było... Idzie o to ażeby ludzie nie mieli cię za pedanta, żaka... i żebyś sobie u nich miłość kupił, która się przyda. A nie nabędziesz jej inaczej jak stając do kielicha, rznąc śmiało co ślina do ust przyniesie i okazując że zbytnio o grosz nie stoisz.
— Ale mnie wcale o popularność nie idzie, rzekł Władek...
— Słuchaj mnie, i ja sobie z niej kpię, dodał wuj, ale to są takie czasy gdzie się ona przydać może...
Okna w pałacyku były otwarte, przed stajnią pełno bryczek, powozów, ludzi, koni i psów; po pokojach przy likworze po kawie i dopijaniu szampana przez niektórych amatorów, siedziało mnóstwo różnego wieku osób w najróżowszych humorach. Śmiechy rozlegały się szeroko... Niektórzy już do stolików z kartami dążyli aby marnie czasu nie tracić... Władek zaprezentowany wąsatym i łysym współobywatelom których jeszcze nie miał znać honoru, nie ściągając zbytniej uwagi, usunął się trochę na bok.
Rozprawiano na przemiany o myśliwstwie, koniach, panienkach i polityce... a wedle polskiego obyczaju, kwestye polityczne największej wagi, roztrząsały się w obec sług i mało znanych lub nawet nieznajomych osób. — Niektórzy powtarzali świeże nowiny z Warszawy... plotki zrodzone na bruku a utuczone na wsi, inni odgłosy gazet zagranicznych i nowiny z Zachodu... Władek mógł się przekonać wkrótce że jak najfantastyczniejsze pojęcia obecnej chwili snuły się po głowach, nikt sobie z położenia sprawy nie zdawał... trwożyli się jedni, drudzy przechwalali jak na konia siądą i rąbać pójdą, a nawet wchodzili w szczegóły ubrania i umundurowania. Wnosić było można iż do boju rąk nie zabraknie, męztwa w piersiach nie zbędzie, ale głów do rady... ani widu ani słychu...
Szymbor dawszy się siostrzeńcowi ukryć w tłumie, poszedł sam do kredensu i zjawił się wkrótce wiodąc służącego za sobą, który na tacy niósł ogromny puhar augustowski i butelkę wina szampańskiego w lodowym pancerzu.
— Proszę o głos — zawołał.
— Panowie!! uciszcie się! powtórzyli inni stukając butami, gospodarz prosi o głos...
Milczenie jak mak siał, oczy wszystkich zwróciły się na Szymbora, który ujął ów kielich i począł.
— Panowie a czcigodni współobywatele przyznacie mi że jedna z cnót na których spoczywają fundamenta społeczności jest bezsprzecznie sprawiedliwość. Ona ludzi równa... stany, wieki i żołądki... W imię świętej sprawiedliwości odzywam się do was, słuszna to jest aby młody człowiek w sile wieku wszedł pomiędzy nas cośmy wszyscy uczciwie spełnili po kilka kieliszków różnego wina i kpił sobie ze współobywateli trzeźwą głową?
Okrzyk się wzniósł ogromny...
— Uchowaj Boże! zdrada.
— Bezstronny więc sędzia, acz bliskiego mi i powinowatego winowajcę, IMP. Władysława Zegrzdę wyzywam, aby się z nami zrównał, pod karą infamii i utraty serc obywatelskich...
Władek się zczerwienił.
— Idzie mi też o to aby wstydu familii nie zrobił i nie wzdrygał się kielicha... nie byłby Polakiem gdyby go lada butelczyna straszyła... to mówiąc kipiące wino nalał do kielicha i podał Władkowi. Oczy wszystkich były nań zwrócone... studencki punkt honoru dla którego nieraz piło się Bockbieru kilkanaście kufli, ozwało się w młodym chłopcu, nie dał się prosić, rozśmiał, ujął puhar, podniósł do góry.
— Zdrowie szanownych współobywateli! i przyłożywszy usta, nie postawił kielicha aż wysączył do dna...
Przerażające brawo rozległo się po sali, niektórzy przyszli aż uściskać walecznego młodziana... Władek trochę zarumieniony, zapalił cygaro i usiadł...
Tymczasem około stolików z kartami poczynało się roić... Serebrenko już trzymał kilka talii kart i ogłaszał djabełka.
Wuj przyszedł do Władka i pocałowawszy go szepnął mu — idź, siadaj do djabełka,..
— Gry nie umiem i pieniędzy nie mam.
— Ja nie gram, będę ci pomagał, o pieniądze później... idź, proszę cię, il faut être gentilhomme que diable!
Wino poczynało mu już grać nieco w głowie i Władek dał się namówić, do djabełka zasiadł wybór towarzystwa... Serebrenko niby prezydował, niby nadzorował... za krzesłem Władka stanął nauczyciel Szymbor.
Często mówiono to, a nigdy nadto powtarzać nie można, iż się do gry siada czystym, ale jakim się wstanie od niej nikt nie wie. Jak trudno wymierzyć kielichy i siłę upajającego trunku, tak nikt nie wie czy go gra nie spoi, nie pozbawi rozumu i nie nabawi szałem...
Władek czuł dobrze iż się puszcza niepotrzebnie, ale przed sobą samym tłumaczył się że to była chwila wyjątkowa, że wujaszek go niemal zmusił... i że przecie fortuny nie przegra a nałogu od razu nie nabędzie. Wino mówiło mu — a od czegoż młodość!!
Gra się tedy poczęła z różnem szczęściem nadspodzianie gruba... ale co gorzej zrazu wcale nie zajmująca, niezrozumiała, obojętna, uczyniła na nim wrażenie jakby go koło młyńskie porwało... leciał już dalej nie wiedząc dobrze co robi... Srebro, złoto, papierki przesuwały się, przychodziły, skupiały, odlatywały z przerażającą szybkością... Władek postrzegł się późno że coś wcale dużo przegrywał... rady Szymbora były jak najniefortunniejsze... począł więc własnym kierować się instynktem i nie poszło lepiej.
Djabełka obliczywszy się skończono... a Serebrenko staroświeckiego, swobodnego zaproponował sztosika, na którego z akklamacyą się zgodzono... Władek miał odejść gdy Szymbor mu szepnął — ta gra nadzwyczaj łatwa, nauczysz się jej w minutę, probuj, możesz się odegrać. Nie szło ci do djabełka, ale to temu Iza winna, dodał ciszej, w sztosa możesz mieć szansę...
Podano kieliszki z winem, w pokoju było gorąco, Władek ani wiedział jak się znowu napił węgierskiego, które zdaniem powszechnem miało ochłodzić. Ale głowa gorzała... Około tysiąca rubli winien był Serebrence... począł stawić... Grali i inni grubo... Wstyd było młodemu człowiekowi małych kurzów, grzeczny kapitan oświadczył mu że daje kredyt nieograniczony.
Jak się stało, że w godzinę potem spotniały, drżący, rozdraźniony Władek już był winien tysiąc czerwonych złotych uśmiechającemu się doń Mefistofelesowi... tego on sam pojąć nie mógł. Zaczynał być coraz niespokojniejszym... stawki powiększał, zmieniał, pomnażał liczbę kart... nic nie pomagało... W głowie mu się zawracało... Nagle Szymbor czy ktoś z tyłu szepnął — staw parę razy całą summę... to się pokwitujesz... Zawahał się Władek... podano mu kieliszek, pili wszyscy, to jakoś dodało rezonu... pomyślał — ano sprobuję.
Wysuwał już waleta, na którego miał ważyć to co dla niejednego mogło było stanowić fundusz całego życia... gdy postrzegł w zwierciadle oczy Szymbora dziwnem jakiemś mrugnięciem komunikujące się z wzrokiem Serebrenki... Jakoś mu się to nie podobało, ręka zadrżała, zawahał się, ale niepewność ta trwała chwilę, rozwaga potępiła podejrzliwość zbyteczną. Wydobył waleta i miał nań postawić całą przegraną. — Quite ou double, gdy z za ramienia usłyszał głos:
— A na poczciwość, nigdym się nie spodziewał, żebyś ty tak śmiało i energicznie grać potrafił! Brawo!
Był to głos Dziadunia, straszny jak dźwięk trąby archanioła w dzień sądu ostatecznego. Zkąd się Dziadunio tu wziął, jak znalazł, było dla Władka nieodgadnioną tajemnicą, karta zadrżała mu w ręku, odwrócił się spodziewając groźne znaleść oblicza a spotkał wzrok łagodny, pełen współczucia, politowania i dobroci.
Dziadek uśmiechał się patrząc nań a widząc onieśmielonego, dodał:
— Widać żeś nowicyusz, mój chłopcze — ja dawno już nie grałem, ale... mógłbym ci coś poradzić.
Władkowi wyrazów zabrakło, wyciągnął tylko karty, z których Dziadek dwie wyjął — Serebrenko czekał na stawkę grzeczny ale widocznie pomięszany.
Quite ou double, między dwie, rzekł Dziadek — ale — na ciemno!
Serebrenko spytał łagodnie.
— Na ciemno?
— Tak jest, ręką przykrywając karty z wierzchu, spiesznie rzekł Dziadek — ciągnie pan?...
Serebrenko się zachwiał, nie wypadało odmówić.
— Ale... do usług! do usług...
Ręką drżącą począł odłożywszy karty, ciągnąć dalej sztosa... gęstemi plie urozmaiconego... Dziadek stał spokojnie... po chwilce prosił o wstrzymanie.
— Los jest sprawiedliwy, rzekł, ukazując waleta i damę... Obie karty wygrały. Władek się skwitował, odetchnął, otarł czoło, spojrzał na Dziadka jakby go pytał czy ma grać dalej.
— Pozwolisz mi parę kart postawić za siebie? zapytał Szambelan...
— A! proszę, proszę... zawołał Władek.
— Czy idzie banco? odezwał się Dziadunio.. Serebrenko zbladł nieco...
— Czy idzie banco?
Nie było odpowiedzi...
Oczy Serebrenki spotkały się z Szymbora wejrzeniem i kapitan wybąknął po cichu:
— No, to idzie.
— Więc, banco! chmurnie jakby z uczuciem zemsty rzekł Dziadek, stawiąc kartę ciemną.
W banku było około dwudziestu tysięcy... Kapitan otarł pot z czoła, ręka mu drżała, ale na jego palce patrzał Dziadek jak w tęczę, oczyma przed któremi najmniejszy ruch ukryć się nie zdołał.
W trzecim abcugu Dziadek odkrył asa i dał znak Władkowi, ażeby bank zagarnął, przytomni śmieli się i przyklaskiwali, chciano wypić zdrowie Dziadunia, Szymbor tylko stał zmięszany, hamując się, ale gniewny. Wiedział dobrze że gra się na tem skończy i Dziadek swojego jedynaka z tego piekła wywiezie.
Zbliżył się jednak grzecznie do Szambelana dziękując mu za niespodziany zaszczyt uczyniony jego domowi temi odwiedzinami, których sobie, jak mówił — przypisywać nie śmiał.
Dziadek się rozśmiał.
— Kłamać nie będę, rzekł, w istocie nie byłbym przyjechał moją smutną figurą zatruć acaństwu zabawy, gdyby nie pilny interes do sędziego o którym wiedziałem że tu jest... Przepraszam żem tak wpadł...
— Ale Władek braw! braw! dodał Dziadek śmiejąc się.
Szymborowi oczy błysły.
— A jak gracko puhar augustowski duszkiem spełnił!! zawołał.
Myślał zapewne że tem Dziaduniowi zrobi przykrość, ale stary ruszył ramionami wesoło.
— To złoty chłopiec, rzekł... natura poczciwa... i na wskroś nasza... nie zaszkodzi mu ani przypadkowa butelka, ani że się do stolika przysiadł... Gdyby się to gdzieindziej stało, gderałbym może, ale w tak dobrem towarzystwie i familijnym domu... niema niebezpieczeństwa... To mówiąc Dziadek niezwracając już uwagi na Szymbora i Władka który stanowczo wstał od gry, ujął pod rękę owego sędziego, po cichu z nim pomówił dosyć długo, i wrócił ze słomianym kapeluszem w ręku, myśląc gospodarza pożegnać.
Stary nie miał wcale zamiaru gwałtownie wyrywać ztąd wnuka, zostawując mu zupełną swobodę, nie obrócił się nawet ku niemu, ale Władek sam poczuł iż dobrze będzie schwycić się zręcznie i wymknąć się wraz z Dziaduniem. Nieznacznie więc wyszukał kapelusza, uprzedził go na ganek i gdy Szambelan wysunął się bez pożegnania do swojej bryczki, znalazł już przy niej oczekującego nań Władka.
— Ja jadę z Dziaduniem!
— A nie będzie ci przykro, jeźli powiedzą żem ja ciebie ztąd gwałtem wyciągnął?? posłuchaj mnie, wróć, przegraj do kata ten niepoczciwy pieniądz cudzy abyś go do domu nie wiózł, zabaw swobodnie, a w nocy lub rano przyjedź do mnie. Nie chcę aby mówiono że cię w niewoli trzymam, naprzód na nic by się to nie zdało, powtóre... trzeba byś własną sobie siłę wyrobił.
— Ale Dziadek się nie gniewa!
— Dajże ty mi pokój! rozśmiał się stary ramionami ruszając — za co? na ciebie!! Przyjdź do mnie, pogadamy... ale bądź spokojny... burki nie będzie, to mówiąc ucałował go i odprawił.
Perorował coś właśnie wśród salonu do zgromadzonych Szymbor, jak się domyśleć było można o Dziadku, gdy Władek się zjawił napowrót, z wielkiem podziwieniem całego towarzystwa... Na widok jego umilkł gospodarz, rozmowa się zmieniła. Roznoszono kielichy, Serebrenko zabierał się do nowego banku. Szymbor postrzegłszy Władka powoli zbliżył się ku niemu.
— No! Dziadunio chwat! zawołał... i dobre ma oko i ucho! trzeba mu było po nocy się trząść aby ciebie złapać na gorącym uczynku!
— Zdaje mi się że miał interes do sędziego.
P. Apollinary rozśmiał się — słuchasz go, rzekł, sędzia by był przyjechał do niego gdyby chciał. Szło mu o to aby mnie skonfundować... ale cóż mnie to obchodzi że stary gderze? Minęły te czasy gdym się obawiał i oszczędzać go musiał...
Dziwi mnie tylko że cię z sobą nie zabrał?
— A dla czegoż by mnie miał zabierać? Dziadek mi wcale zabawy nie broni i niema mnie za takie dziecko, żebym nieustannie niańki potrzebował... odrzekł Władek trochę urażony.
— No, tak tobie jednemu wszystko wolno — dodał Szymbor... I spytał go... Grasz?
— Sprobuję...
Reszta tego wieczora spłynęła wedle programu, młody chłopak siadł do gry, stawił ostróżnie, ale że chciał przegrać, właśnie mu się to nie udało... prawie cała zdobycz została przy nim... gdy nareście i goście się rozjeżdżać zaczęli i jemu czas było wyruszyć. Wysunął się za innymi i kazał jechać do Rajwoli, gdzie przybywszy nadedniem poszedł się przespać do zwykłego swojego gościnnego pokoiku.


Nazajutrz nim się przebudził, Dziad już był na nogach, obszedł swe gospodarstwo, pacierze chodząc zmówił w ogrodzie, napisał kilka listów a z kawą kazał oczekiwać na Władka.

Szczepan zobaczywszy go ubranego, wyniósł imbryczki na ganek, gdzie zwykle podawano w dnie pogodne śniadanie. Dziadunio wysunął się także w swoim szaraczkowym spencerku. Był uśmiechnięty, rumiany a wczorajszy wypadek nie pozostawił przynajmniej widocznej chmurki na jego czole. Wyściskał Władka jak zawsze, posadził go przy sobie i gdy Szczepan odszedł wszczęła się rozmowa od pytań o wczorajszą grę i zakończenie wieczora.
— Słuchaj Władku, rzekł stary — powiem ci tylko jedno, ty, jak nieboszczyk twój ojciec jesteś za dobry... a dobrym na świecie źle... Rusińskie przysłowie powiada: nie bądź złym bo cię rozplują, ani dobrym bo cię rozliżą. Czy być rozplutym jak pieprz czy rozlizanym jak cukier wychodzi na jedno... trzeba ginąć... Ja się dla ciebie nie lękam losu rzeczy gorżkich, ale przeciwnego... Zbyt jesteś dobry, powolny i lękając się ludziom narazić gotóweś narażać siebie. Strzeż się Szymbora... wyrób w sobie energią.
Ja za nic w świecie nie dam teraz innej wskazówki nad tę jaką się będę czuł obowiązanym dać ci — po spełnionym czynie... bo chcę byś sam sobą władać się nauczył. Omyłki w życiu są nauką wielką, a te jakie ty dziś popełnić możesz — są błogosławione...
— Ale mój Dziaduniu, postawże się na mojem miejscu... mógłżem tego kielicha odmówić, wypiwszy go nie poczuć w głowie, a — co za tem idzie, nie siąść do gry...
— Nic się złego nie stało — przerwał Dziadek, potrzebowałeś tego doświadczenia... a masz w zysku że coraz lepiej Szymbora poznajesz!! Mówię ci kochany Władku... nie zważaj na mnie, nie myśl o mnie, jakby starego na świecie nie było... Ja jestem twoją aryergardą tylko...
Mówili tak długo, rozstali się w najlepszej komitywie... Dziadek tylko prosił Władka ażeby wygrane pieniądze odesłał do towarzystwa dobroczynności do Kalisza.
— Pieniądze wygrane licha warte, rzekł... spodziewam się że grać nie będziesz. Człowiek który gra namiętnie, wyrok na siebie podpisuje... namiętność ta daje patent na głupstwo.
Zmęczony, niezupełnie rad z siebie wrócił młody chłopak do domu... Tu znowu musiał się przed matką spowiadać z nieco przedłużonego pobytu i nie mógł ukryć przed nią wczorajszych wypadków, które jednak ubarwił przyzwoicie.
Halina pocałowała go w głowę...
Od kilku dni nie było w Zarębiu Antka Siekierki który jeździł do Warszawy, wrócił właśnie na kilka godzin przed Władkiem, pobiegł więc uściskać go i pomówić.
Dwaj towarzysze którzy dotąd żyli prawie jednem życiem, nie mając dla siebie tajemnic — teraz jakoś z każdym dniem stawali się sobie bardziej obcy. Siekierka umyślnie stronił od towarzystwa do którego wciągano Władka, żył odosobniony, uczył się lub szukał stosunków pomiędzy tymi do których się Władek zbliżyć nie myślał. — Był więc rodzaj chłodu pomiędzy nimi, który poczciwy chłopak chciał koniecznie usunąć i wrócić do dawnego stosunku, potrzebował bowiem powiernika... Duszę miał pełną Izy, a młoda szczególniej miłość pragnie się wylać przed kimś i szczęściem swojem podzielić.
Zaczął Władek od uścisku i opowiadań o swoich najróżniejszych przygodach, wyspowiadał się niemal do dna, zastrzegając tylko by Antek niektórych zwierzeń nie powtarzał... Siekierka słuchał tego wszystkiego z współczuciem, właściwą sobie powagą, mało mówiąc i nie okazując najmniejszego zdziwienia.
— Cóż ty na to wszystko? zapytał w końcu Władek.
— Nauczyłeś mnie z sobą być szczerym — rzekł Antoś, powiem ci więc otwarcie, bawisz się, ale wbrew zasadzie pana Szymbora, młodość nie jest czasem do zabawy.
— Ty jesteś purytanin nieznośny!
— Władku, ja jestem tak słaby jak i ty, ale siebie trzymam mocno i ostro...
— Cóż ty chcesz odemnie?
— Ażebyś myślał i pracował...
— Ale to miesiące wytchnienia...
— Dajże pokój! Nie mówię ci byś powtarzał prelekcye Gansa, ale nad sobą samym pracować trzeba nieustannie, a dziś... więcej niż kiedy...
— Dla czegoż dziś? spytał Władek.
Antoś spojrzał nań badająco.
— Bo dziś młodzież bierze na swe ramiona losy kraju! wielką odpowiedzialność... bohaterskie zadanie.
— Nie rozumiem...
— Wracam z Warszawy... Wiesz o tem i tutaj co się w kraju dzieje, ale stolica jest ogniskiem... Gotują się wielkie rzeczy...
Władek spojrzał dość obojętnie...
— Kochasz Polskę? spytał Antek zbliżając się doń.
— Krzywdzisz mnie pytaniem...
— I nie chcesz wiedzieć nawet co się robi.
— Bo nie wierzę w to... odparł Władek. Gdy się potrzeba będzie bić — pójdę i będę się bił poczciwie, do zdechu, ale jeźliby zależało odemnie... nie wywołałbym walki nierównej.
— Tak, odpowiedział Antek żywo — nierównej na oko... bo oni mają wszystko a my nic nie mamy. Ale oni ducha nie mają, a nas on ożywia... Ucisk nas przybił do ziemi, ale nauczył chytrości niewolników... siły nasze są w nich...
— Znowu nie rozumiem — przerwał Władek.
— Pojmiesz to łatwo — rzekł Antek, gdy ci powiem że nasza młodzież stojąca na czele spisku, rachuje głównie na stosunki zawiązane w Moskwie, po uniwersytetach, w szkołach wojennych, w wojsku... Moskale nas poprą, muszą nas poprzeć... Nie rachujemy na interwencyą mocarstw zachodnich, ale na samę Moskwę... interes ich i nasz jest wspólny... swoboda... Wolni pogodzić się potrafimy...
— Byłoby to istotnie jenialnem, odpowiedział Władek, gdyby mogło być tak pewnem jak ty mówisz... gdyby Moskwa od panującego począwszy do ostatniego burłaka nie zdradziła nas sto razy.
— Ale młodzież! czoło i serce narodu! wołał Antek... oni są z nami w zmowie. Dość ci powiem na dowód, że gdybyśmy byli mieli czem i jak wziąść Modlin... pułk który go zajmował oddać się go nam oświadczał.
W Petersburgu, w Moskwie, w całem wojsku są komitety będące w stosunkach z naszemi... Czy może być lepiej i szczęśliwiej plan osnuty...
Nulla fides! szepnął Władek, ja moje powtarzam... ja im nie wierzę. Jak w grudniu w Petersburgu wyjdzie car i paść im każe na kolana przed sobą... padną... My się staniemy raz jeszcze ofiarą dobrej wiary naszej.
— Dziwnie chłodno i po staremu się na to zapatrujesz... zawołał Antek, mam ci to za złe...
— Przebaczysz mi gdy ci dam słowo, że gdy przyjdzie wziąść strzelbę i siadać na koń... rachować na mnie możecie... Na nic więcej.
Pod wrażeniem swej bytności w Warszawie, Siekierka mówił z zapałem, długo i wiele, ale wiary swojej w zimnego pod tym względem Władka przelać nie potrafił. Słuchał, rozpytywał, ale trzymał się swego pierwszego sceptycyzmu. Poczciwemu Antosiowi paliła się głowa, pierś buchała; oznajmił wreście towarzyszowi że okoliczności zmuszą go rzucić uniwersytet berliński, a przejść dla kończenia medycyny do Szkoły Głównej, ażeby bliżej być nieuchronnych i zapewne niezbyt odległych już wypadków.
— Nie chcę naturalnie być wam ciężarem, dodał Antek, i spodziewam się o własnych siłach nauki ukończyć... Wyrob mi tylko kochany Władziu u Dziadka, aby tej zmiany za jakąś płochość nie poczytał i złego o mnie nie powziął wyobrażenia...
— Zrobię co każesz... odpowiedział mu Władek... ale gdybyś mi się dał namówić...
— Nie mogę...
W milczeniu uścisnąwszy się wyszli razem do tej która dla nich obu była zarówno matką...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.