Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— nie ma znowu nic tak dalece złego... tylko jeśli nie wiecie nic i on nic nie mówi, potrzeba abyście wiedzieli... Władek jest szalenie rozkochany.
Dziadunio począł się śmiać klaskając w ręce, pocałował w czoło Antka...
— To nic strasznego! zawołał... no? cóż! we wnuczce króla Madagaskaru, bo ta mu była w oko wpadła! co?
— O! nie! rzekł Władek, wcale nie, o tej zapomniał... choć... gdyby go była zajęła jabym się nie dziwował...
— Ani ja, — szepnął Dziadunio, ale cóż u kata, chyba w prostej jakiej dziewczynie, wszak tu nie ma nikogo...
— Tu nie ma... ale nieco dalej... nieco dalej w Księstwie... Nie wiele ja wiem, chociaż z wyznań Władka przekonałem się że Szymbor...
— A! otóż jest! Szymbor! domyślałem się, że w tem jego robota być musi, a jeśli on swatał, dodał Dziadek, już nie wątpię że grozi niebezpieczeństwo... Mów a szczerze...
— Szymbor go zawiózł pod pozorem polowania do Księstwa i wprowadził do jakiegoś niemieckiego domu. Ma on być przyzwoity, panna, według Wład-