Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tłumoczek miejski... konie do krytej bryczki...
Spojrzał na zegarek — Wyjadę za minut dwadzieścia... Zaprządz każ młode szpaki, Józefek powiezie a Matyasza wezmę...
Antek nie śmiał pytać dokąd się stary wybiera, ale łatwo mógł domyśleć.
— Ufaj mi, rzekł Szambelan — że tę rzecz tak ułożę iż na ciebie najmniejszego podejrzenia nie rzucę...
Wszystko się naturalnie wytłumaczy. — Uściskał go z ojcowską czułością... a gdy już odchodził — szepnął.
— Ha, jeźli się na Władku zawiodę... ty mnie nie zawiedź... pamiętaj... tyś też dzieckiem mojem...




W saloniku w Borkowcach o szarej godzinie siedzieli nazajutrz sam na sam Władek z książką w ręku, a piękna Iza z robotką włóczkową. — Otwarte drzwi w lewo dozwalały, krzątającej się około domowych zajęć mamie Stamm niekiedy naglądać na tę parę czułą... swobodnie szepczącą sobie słówka pełne znaczenia, choć pospolite... uśmiechającą się, szczęśliwą. — Iza znowu zdawała się