Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cha! istne Boże błogosławieństwo, a narzędziem jego... Szymbor...
Antek prawie się uląkł wrażenia jakie to uczyniło na starcu, usiłował on powstrzymać objawy trwogi ale napróżno. Przybierały najrozmaitsze postaci, szyderstwa, radości, zgrozy... zbolenia... Dziad rzucał się oburzony, przejęty, rwał, miotał, siadał, wstawał, nie mógł uspokoić i ochłonąć.
Nareście wylawszy potok wyrazów urywanych, bez związku, począł nieco poważnieć, ironia zeszła z twarzy pobladłej, pokrył ją głęboki smutek... spuścił głowę na piersi.
— Tak, rzekł — chcemy czy nie, musimy być świadkami pogrzebu przeszłości naszej, rodziny polskiej, obyczaju polskiego, cnot i wad naszych, wspomnień i tradycyi... Jak ruinę rozkłada bluszcz, tak i nam zniszczenie przyjść może w formie zieleni i życia... Ale to życie cisnąc się w szpary starego muru, cegły rozedrze i sklepienie obali...
Tradycye nasze... zaniesiemy my, bezpotomni do mogiły, nie wiedząc co je zastąpi... ale czując że umarły... Et pax perpetua luceat eis. Zostaną zagadkami pociesznemi dla wnuków jak mammutowe kości. Nie pod Maciejowicami to zawołać należało: Finis Poloniae, ale na progu domu z któ-