Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy Dziadunio się na mnie gniewa? zapytał Władek obces rzucając się na niebezpieczeństwo.
— Ja? za co? Czegożbym ja się miał na ciebie gniewać? Żeś sobie pojechał posłuchać muzyki i pogawędzić o literaturze do pięknej panny Stamm?
— Ale bo... jużciż ja sam się czuję trochę winnym — odparł Władek... bom nie dobrze zrobił, nic nie mówiąc ani matce ani Dziadkowi o tej znajomości.
— I w tem nie ma nic tak bardzo złego, rzekł Dziadek, to dowodzi tylko żeś do niej zbyt wielkiej nie przywięzywał wagi... I bardzo słusznie — dodał stary — nie ma o czem mówić — Mógłeś przeczuć że Szymbor prędzej później się z tem wypaple umyślnie, aby ci psikusa wypłatać.
— Dziadunio mi więc nie ma za złe?
— Ale najmniejszej rzeczy! żywo dorzucił stary — stokroć wolę taką pannę rozumną przy której jeszcze sobie możesz nieco przypomnieć filozofii Hegla, jak przy dobrym korrepetytorze, niż — niż jakiego szurgota z garderoby, któremu byś przez próżniactwo i dla rozrywki swej życie zatruł...
Panna i ładna wcale i dobrze wychowana.
A po chwili począł znowu.
— Matce twej — no, to prawda, możeby było