Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Źle to sobie pani tłumaczysz! Są święte uczucia które człowiek tai jak najdłużej i kryje od oczu profanów! A! nie zabijaj mnie pani tą brwią chmurną i gniewem! nie analizuj! nie odgaduj przyszłości! Zostaw troskę jej mnie. Jesteśmy czyści i możemy sobie i światu spojrzeć w oczy śmiało.. Mnie nie zabraknie odwagi...
Iza stanęła zimna...
— Tyś dziecko, mój biedny panie Władysławie — rzekła na pół z gniewem pół z litością, wyrywając mu rękę... tyś dziecko... a ja! ja sądziłam żeś mężczyzna!!!
Odwróciła się i chciała już wysunąć z ganku, gdy Władek nie zważając na to wcale że oko Dziadunia żywą rozmowę po mimice towarzyszącej jej pochwyci — drugi raz ujął rękę Izy. Wejrzenie jego zachodziło łzą, nie mówił nic, ale patrzał na nią tak błagająco, tak ogniście, a tak był piękny w tej chwili... że Iza czuła się zwyciężoną jego słabością, tem co ją przed chwilą oburzało — nie wyrwała mu dłoni i ścisnęła z lekka jego rękę.
— Biedny mój przyjacielu — szepnęła mów... do widzenia czy... bądź zdrów na zawsze? jak cię pożegnać?
— A! do widzenia... Izo! nie mów nawet tak