Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

które wolą najstraszniejszą prawdę nad najsłodsze ocukrowane kłamstwo... No, mówże mi pan... Czy się obawiasz tego starca? czy ci co grozi? czy nam co zagraża? Czy myślisz że doniesie o twych odwiedzinach u niemki rodzinie? matce? opiekunowi?
— Nie, pani — odpowiedział Władek z przymuszonym uśmiechem... jestem panem mojej woli, mam matkę która mnie kocha, a opiekuna który mnie psuje... Nie lękam się ich wcale...
— Więc? więc dla czegoż mięszasz się?
— Może nierad jestem że przedwcześnie...
Iza znowu brew zmarszczyła i tupnęła nóżką.
— Mężczyzna? zapytała z ironią, obawiałby się, gdy ja, kobieta ani oczów, ani języka, ani człowieka, ani ludzi się nie boję... dziś czy jutro...!! Jak w tem widać różnicę wychowania i pojęć! u was członek rodziny jeszcze wyemancypowanym nie jest. Czemże kobiety być muszą, gdy tacy są mężczyzni? Nie wolnoż nam bez pozwolenia zwierzchności zamienić wejrzenia i uścisnąć dłoni... a żywiej dać sercu uderzyć?
Władek się znowu zarumienił.
— Pani mnie zrozumiesz, rzekł — nie wyobrażaj sobie tak dziwnie społeczeństwa naszego. — Łączą