Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

okropnego wyrazu... w godzinie rozstania... Grecy wierzyli we wróżby... ja jestem zabobonny...
— Ja wierzę w siłę moję! odrzekła — więcej — w nic... wierzę w wolę moję, która jak uragan złamie co na drodze jej stanie... Tyś — słaby!
— Nie, pani, mylisz się... rzekł Władek... ja mam wiarę w siebie i serce, ale w rachubę łączę fatalizm... a tam gdzie najdroższy skarb... fatum wyrwać mi może — drżę.
— Nie ma fatum! odparła Iza — jest prawo... prawo to mówi, to masz na coś zasłużył!
— A na cóż jam zasłużył? nieśmiało spytał Władek patrząc na nią.
— Na — litość — odpowiedziała...
— I nic więcej?... nic?
— Nie wiem... szepnęła smutnie — nie wiem... Do widzenia!! do widzenia! dodała z przyciskiem rzucając nań ostatnie wejrzenie... Szybko potem wyśliznęła się z ganku, przesunęła przez salon śmiało, prawie wyzywająco, spoglądając na starego... i znikła.
Władek z książką którą trzymał w ręku, powoli wysunął się za nią z ganku do pokoju, przysiadł odważnie do rozmawiających i był świadkiem jak