Dwa Bogi, dwie drogi/Tom II-gi/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom II-gi
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W maleńkim dworku drewnianym, niskim, obwiedzionym płotem z dylów w słupy zarzucanych, zamykającym w sobie ogródek warzywny trochę ocieniony krzakami wiszniowemi i bzami, stało okno na sad otwarte, a w niém siedział młody jeszcze mężczyzna w szlafroku wyszarzanym, który prawdopodobnie dawniej szarym być musiał.
Długie jego używanie wypisało na nim całą historyą życia pana i sługi. Część tylna była wysiedziana tak, iż się stała miejscami prawie przezroczystą; na łokciach widne były łaty z tego samego materyału lecz niezblakłego, odbijające swoją świeżością od wypłowiałego tła tej sukni. Kołnierz zatłuściły spadające nań włosy; na piersi, opieranie się o stół wykreśliło linią prostą przecinającą je przez połowę. Mnogie fałdy tak się statecznie układały jednakowo, iż wnętrze ich, ochronione od światła zachowywało barwę dawną, gdy wypukłości lśniły się nitkami białawemi. Nie chcemy już mówić o skrajnych częściach tej poufałej odzieży, którą nieco fantastyczne strzępki kończyły.
Byłto szlafrok przyjaciel pracowitego człowieka, wierny towarzysz nocnych czuwań nad księgami, wkładany jak tylko się wróciło ze szkoły do domu, niezrzucany aż chyba w łóżku, lub gdy mundur trzeba było przywdziewać. Szlafrok ten znali uczniowie, bawili się nim koledzy; namawiano na zastąpienie go nowym, ale uczony mąż znajdował starego przyjaciela bardzo jeszcze wygodnym i przyzwoitym.
Ex uno disce omnes, można było powiedzieć o tém co w izbie dosyć niskiej, posępnej i bardzo niewykwintnie zagospodarowanej, otaczało profesora Kwiryna.
Na ścianach wisiały proste półki z tarcic ponapychane książkami, inne stały oparte o nie, również ładowne z tą różnicą, iż z pomiędzy foliantów wyglądały seksterny i luźne arkusze.
Stół przed wygniecioną kanapą, na której leżała spłaszczona i bezbarwna poduszka skórzana, cały téż zarzucony był papierami i tomami porozkładanemi, pokrywającemi się w różnych kierunkach. Na pierwszy rzut oka niewtajemniczony ktoś nazwałby to nieładem, lecz gdyby ręka nieopatrzna zrobiła z niego pozorny porządek — dopiéroby zapanował chaos do niewybrnięcia. Właściciel tych ksiąg i stołu, łatwo się wśród tych kup nagromadzonych do pracy oryentował. Niewolno téż tu było nikomu ani pyłu ścierać, ni dotykać najmniejszego świstka.
Wielka ta dosyć izba do pracy, dla przyjęcia gości, ze stolikiem na boku do spożywania skromnego obiadu gotowanego przez gospodynią dla profesora i stojących na przeciwko w tym samym domu studentów; mniejszy pokoik sypialny, stanowiły całe mieszkanie profesora Kwiryna.
O wygody i piękność nie dbał wcale, chociaż młodym był jeszcze, pięknym i wesołego a uprzejmego charakteru człowiekiem. Kobiety znajdowały go wielce interesującym. W istocie twarz miał piękną, oczy rozumne, rysy regularne i jakąś dobrodusznością łagodną namaszczone; ale praca zrobiła go krótkowidzem — więc oczy piękne przymrużał; zadumanie długo czasem trwające, pofałdowało mu oblicze, jakiś rzewny smutek, niby tęsknota za niepoścignioném czémś nadawała wyraz całości pociągający razem i obudzający rodzaj politowania. Poznać było można, iż człowiek ten duchem nie mieszkał na ziemi, a gościem był na niej tylko. Piękne, dosyć silnie zbudowane barki nagięło nawyknienie do stolika.
Pomimo zaniedbania, profesor ubierał się czysto i szczególném szczęściem jakiémś we wszystkiém co kładł, dobrze mu było.
Nazywano go dziwakiem, chociaż nie unikał ludzi a w towarzystwie rzadko się znajdując, był wesół, uprzejmy, dziecinnie prawie naiwny. Widywano go ze studentami grywającego w palanta, w piłkę, biegającego nawet na wyścigi. Do umysłu uczniów swoich i usposobień ich umiał się zastosowywać cudownie, cierpliwość miał niewyczerpaną a gniewnym nikt go nigdy nie widział. Znudzony lub zniecierpliwiony zacinał usta i milczał; było to u niego znakiem, rzadkim, wielkiego niezadowolenia.
Uczniowie za nim przepadali, bo przed nim ze wszystkiego zwierzyć się mogli, a każdemu z nich o ile zdołał pomagał. Pozwalano sobie wiele w jego obecności, lecz słuchano skinienia bez oporu.
Nigdy nikomu nie stojąc na drodze, niedobijając się ani nagród, ani łask, ani stanowiska wyższego, profesor Kwiryn miał miłość i u współtowarzyszów. Wszystkie panie profesorowe, które z mężami swojemi dosyć biedy miewały, patrzały na tego spokojnego, dobrego Kwiryna, jak na ideał, wzdychając, że się żadnej z nich nic podobnego nie dostało.
W stosunkach z kobietami był po swojemu oryginalnym bardzo, nadzwyczaj grzeczny i uprzejmy chwytał je za serca, okazywał największą przyjaźń, sympatyą jakąś dla całej płci, wśród której wyboru nie chciał czy nie umiał uczynić. Siostry profesorów będące na wydaniu, kuzynki, córki spoglądały nań czasem tak wyraziście, jakby mu powiedzieć chciały: weź-że mnie sobie. Na to profesor, odpowiadał niezmiernie wdzięcznie, lecz bardzo wyraźnie: żal mi, żal, nie mogę!!
Dla czego nie mógł? panny sobie łamały głowy nie odgadując. Żadna nie chciała przypuścić, aby kto tak naukę mógł poślubić, aby mu na nic więcej w sercu miejsca nie zostało. Wiedziano że czule kochał matkę, której portret wisiał nad jego łóżkiem w sypialnym pokoiku, że siostrę téż miał, do której był przywiązany mocno.
Pani Zyndramowiczowa, sławna ze swej otwartości, raz wprost zagadnęła.
— Czemu bo profesor się nie żenisz? Zaschniesz tak jak grzyb, zestarzejesz przed czasem; panien tyle ładnych, niektóre i nie bez grosza....
Kwiryn się na to uśmiechał.
— Nie miałem dotąd czasu — rzekł naiwnie — tylu rzeczy się uczyć potrzeba!
Zyndramowiczowa go połajała, a on ją w rękę pocałował. Czasami której z panien zaczynało się wydawać że ot, ot, w niej się zakocha. Godzinę, dwie chodził z nią rozmawiając żywo na przechadzkę, przynosił kwiatki, całował w ręce — nagle coś niezrozumiałego odrywało go i o tej przeszłości zapominał zupełnie.
Życie jego płynęło nadzwyczaj jednostajnie, pomiędzy szkołą a tym pokojem w którym go zastaliśmy.
Niekiedy urozmaicała je przechadzka ze studentami, samotna, albo z rodziną którego z towarzyszów. W czasie przechadzek, gdy o książkach zapomniał, Kwiryn bywał wesół, zabawny, jakby odmłodzony; lecz powróciwszy i wdziawszy szlafrok stawał się tym co wprzódy, obojętnym na wszystko w świecie, uczonym z powołania.
Filologia stanowiła główne jego zajęcie, lecz bibliotekarz utrzymywał, że w studyach jego nie było żadnego ładu i planu. Nagle zapotrzebowywał ksiąg na pozór zupełnie obcych swojemu przedmiotowi i w nich się zatapiał. Z głównego gościńca zbiegał na drożyny i błąkał się po nich.
Umysł miał nienasycony, ciekawy i jeden z tych co ciągle widzą związek wszystkich rzeczy wszechświata, a odrębnie ich zrozumieć nie mogą.
Dla zwiększenia skromnego swojego dochodu, z którego część oddawał matce i siostrze, profesor utrzymywał kilku uczniów i do nich korepetytora, ale sam też czuwał nad niemi jak nad własnemi dziećmi. To mu zabierało wiele czasu. Inni studenci wychowańcom jego zazdrościli, bo tym było i dobrze i swobodnie, i nauki im szły łatwo. Kwiryn godzinami czasem nad tępszemi pracował....
Czasu wakacyj jeździł profesor do Żulina do starej matki i siostry Jadwigi, która dotąd zamąż nie była poszła. Woził tu z sobą zwykle tłomok książek, ale mało się niemi zajmował; żył z naturą trochę, z rodziną wiele. Matce czytywał i opowiadał, siostrę zabawiał, a w niedostatku innego zatrudnienia, chłopca kredensowego sylabizować uczył.
Matka pytała go się nieraz, czy świetniejszego losu Rajmundowi nie zazdrości — naówczas Kwiryn ręce podnosił do góry, strzepywał niemi i wołał.
— Niech mnie Bóg od takiego szczęścia broni!! Wierz mi matuniu, że szczęśliwszego nade mnie człowieka niema na świecie. Zajmuję się tém co kocham namiętnie — nauką, nie zbywa mi na życia potrzebach; jestem dosyć swobodny, żadne sztuczne obowiązki towarzyskie mnie nie krępują — na Boga! czegóż człowiek więcej pragnąć może!!
— Mój drogi, powtarzała matka, jakby się zmówiła z panią Zyndramowiczową — jużci należy ci się szczęście domowe, żona i dzieci, rodzina..
— Nie wiem czy ja do tego jestem stworzony, kochana matko — odzywał się Kwiryn. Wszakże w ulu są takie jak ja trutnie, czy jak się tam one zowią, co rodzin nie mają, a stworzone są drugim do posługi.
Matka mu zamykała usta.... Pocieszało ją to że wydawał się jej istotnie swobodnym, szczęśliwym i jak dziecię lada się czém zabawiał, bodaj motylem i bańką mydlaną.
Dnia tego, wiosenném oddychając powietrzem Profesor siedział w oknie otwartém, nad Tacytem. Naówczas już pedantyzm niemiecki postawił był kwestyą owę niemal śmieszną, a do dziś dnia uczonych zaprzątającą: czy Poggio, który miał pierwszy znaleźć rękopism Tacyta w klasztorze Fuldeńskim, sam go nie podrobił?? Można sobie wystawić jak dla wielbiciela stylu i ducha wielkiego dziejopisa, wątpliwość co do autentyczności jego, musiała być drażniącą i niepokojącą!
Kwiryn nie szukając dowodów innych pochodzenia starożytnego roczników, zagłębiał się w nich samych, szukając w treści i języku przekonania, że słynny autor Facecyj nie mógł skomponować, sfałszować takiego dzieła! Zatapiał się w nim, podziwiając niesłychaną treściwość tego rzeźbionego w bronzie stylu, gdy od ulicy doszły go głosy dziwne, wśród których zdało mu się że swoje nazwisko kilkakroć powtórzone usłyszał. Pomimo że ulica owa piaszczysta była i ani bruku ni pomostu nie znała nigdy, zdawało mu się że powóz się zbliżył i stawał u wnijścia. W tym momencie jeden z najżwawszych studentów, Izydorek z głową ostrzyżoną nisko i włosami sterczącemi na niej jak szczecina, wpadł wołając.
— Panie profesorze! panie profesorze, jakiś pan do pana profesora...
— Idź-że ty do książki! proszę cię — odparł Kwiryn składając Tacyta...
Domawiał tych wyrazów, gdy na progu ukazał się bladej twarzy mężczyzna bardzo starannie ubrany, którego na pierwszy rzut oka profesor nie poznał.
Dopiero gdy usłyszał go odzywającego się:
— Kwiryn!
Rzucił się ku niemi z okrzykiem.
— Tyś tu, Rajmundzie! Ty! tu!
Przybywający rozglądał się po ubogiém mieszkaniu, i choć witał brata z pozorną czułością, pozostał zimnym.
Kwiryn miał łzy na oczach.
— A! jakiż ty jesteś poczciwy! dobry — że nie zapomniałeś o mnie! Powtarzał ciągle...
W istocie zaś przez te wszystkie lata Rajmund ani mu dał znać o sobie, ani się odezwał nawet.
— Jak ja tu ciebie przyjmę! Kochany — dodał wyciągając najwygodniejsze krzesło...
Rajmund zamruczał.
— Nie kłopocz się tém — proszę!
Siadł — i jakby nie wiedział od czego zacząć — co mówić, milczał czas jakiś.
— Byłeś pewnie w Żulinie? zapytał profesor.
— Nie — nie mogłem! westchnął Rajmund. Przyjechałem do ciebie, potrzebuję z tobą mówić na osobności...
Kwiryn wstał co żywo z krzesła.
— Wiesz co — zawołał, składa się to bardzo szczęśliwie; dziś po obiedzie lekcyj niema, jutro mamy święto, uczniów zdam korepetytorowi, moglibyśmy pójść się przejść po ślicznym ogrodzie Tyszkiewiczowskim...
— Dobrze, rzekł Rajmund powstając także — widzę że u ciebie ani ja ani konie moje miejsca nie znajdą. Odprawię je do gospody, sami pójdziemy do ogrodu.
Już z mowy brata Kwiryn mógł poznać, iż mu coś dolegało, że na duszy coś miał z czego się wyspowiadać potrzebował. Trwożyło téż samo po tylu latach nagłe przybycie, które bez ważnych powodów nie mogło przyjść tak dla fantazyi. Smutek rozlany na twarzy Rajmunda, niecierpliwość jakaś, wzruszyły tak Kwiryna, że co najprędzej pobiegłszy zadysponować wieczerzę i zapewnić się o dozór studentów, powrócił do brata, przywdział mundur, schwycił swój kij i czapkę, stając gotowym do przechadzki.
Wyszli natychmiast pobrawszy się pod ręce i pomijając gimnazyum, posunęli się groblą ku staremu ogrodowi.
Tu, pomimo rekracyi, byli sami, bo godzina przechadzek jeszcze nie była nadeszła — ogród stał pusty. Cicho w nim było; wśród zieleniejących krzewów ptaszki tylko królujące tu teraz, świergotały.
— Kochany Kwirynie, rozpoczął Rajmund, ażebyś mnie zrozumiał i położenie moje, potrzebuję ci się najprzód wyspowiadać.
Przypominasz sobie może naszę rozmowę w Wilnie, na dole w domu Orłowskiej?
— Doskonale — przerwał profesor — mogę ci nawet zacytować tych dwóch Bogów, których wyznawcami naówczaseśmy się uznawali. Ja, mojemu dotąd pozostałem wiernym...
— Mnie mój — rzekł ponuro Rajmund, za cześć mu oddawaną źle się wypłacił! Słuchaj, proszę. Wiesz o ożenieniu mojém. Miałem i mam do dziś dnia szaloną ambicyą zdobycia w społeczeństwie stanowiska i tych środków, któremi się ludziom panuje... Chciałem być bogatym i używać...
Ożenienie nie miało innego celu, nad dostarczenie mi narzędzi do zrobienia karyery.
Mniej więcej musisz wiedzieć warunki w jakich rozpocząłem mój zawód. Miałem trochę grosza, protekcyą i śmiałość wielką. Róża, moja żona, była i jest bardzo piękną, i na urok jej twarzyczki i młodości rachowałem także, dla ściągnięcia ludzi do mnie...
Tu Rajmund zamilkł i chwilę szedł z głową spuszczoną, patrząc na ziemię.
— Wszystko to przeciw fatalizmowi który mnie ścigał, nie pomogło. Dorobiłem się znaczenia, stosunków, wpływu, nawet znacznych pieniędzy. Ale te pożerały i pożarły wymagania życia na wielką stopę! Żyłem po pańsku — mam dom jeden z najwytworniejszych w stolicy — i dotąd nic więcej nad długi!
Kwiryn westchnął.
— Wszystko to jest niczém, ciągnął dalej Rajmund — bo teraz dopiéro mogłem zacząć istotnie robić fortunę. Stałem już w progu, jeszcze lat kilka, a byłbym z pomocą stosunków począł nabywać dobra....
Wszystko to, całe moje nadzieje, przyszłość cała zachwiana, prawie stracona! ja zgubiony, jeśli ty mnie ratować nie zechcesz.
Kwiryn stanął zdumiony i blady.
— Ja? ja? ciebie? ale jakież ja mogę mieć środki? jaki związek z tym światem, w którym ty się obracasz?
— Jedno słowo ci to wytłómaczy, odparł z pewnym wstydem Rajmund. Do stolicy przyjechał z interesem Otton Kellner twój ulubiony uczeń. Posłyszawszy moje nazwisko, przyszedł wprost do mnie. Przyjąłem go jako twego wychowańca serdecznie. Tymczasem młokos mi żonę zbałamucił, i gdy to mówię ona wyjechała do Włoch dla niego, i on albo już jest z nią, lub goni za nią. Grozi mi rozwód. Nie dobijałbym się tak bardzo o żonę, gdyby ona dla mnie była nieodzownie potrzebną w interesach, w stosunkach...
Kwiryn patrzał i przestraszony i jak odurzony. Nie mógł dobrze zrozumieć brata.
Chłód z jakim się odzywał o żonie, a razem potrzeba posługiwania się nią, były dlań zarówno niepojęte.
— Otton! Otton! miałby się dopuścić takiego niepoczciwego szału! zawołał — ale ja go znam doskonale! Namiętny jest, prawda, jednakże razem bojaźliwy, i przebojem nie zwykł iść nigdzie. Jakim sposobem on się ośmielił na to! — nie — nie pojmuję!...
Rajmund nie śmiał całej prawdy powiedzieć, że żona jego ośmieliła młokosa i sama prawie narzuciła mu się. Wstyd mu się do tego było przyznać.
— Rekszewski mi wprawdzie pisał o tych jakichś zalotach, dodał Kwiryn, ale w tak fatalném świetle ich nie przedstawił. Zburczałem w liście Ottona, napisałem słowa prawdy, byłem pewny że się opamięta.
Jestżeś pewny tego co mówisz?
— Jak najpewniejszy jestem tego, że Róża pojechała do Włoch — dodał Rajmund. Z domu się wybierając, pod pozorem odwiedzenia matki, którą nazywa ciotką, miała niewiele pieniędzy; Szambelan gdyby chciał, dostarczyćby jej ich nie mógł, bo mu zawsze braknie — musiała więc wybrać się kosztem Ottona, a najprędzej z nim razem.
— Zatém, rozpaczliwie zawołał profesor, już na to niema żadnego ratunku!! Cóż ty chcesz? odebrać mu ją? Po takim skandalu? wziąść ją napowrót do domu? Rajmundzie!...
Zagadnięty spuścił wejrzenie na ziemię znowu.
— Konieczność mojego położenia! zamruczał.
Kwirynowi twarz się zaogniła, oczy poczęły iskrzeć oburzeniem.
— Najpierwszą koniecznością dla człowieka — zawołał, jest na siebie nie ściągać sromu! Cóż ci może pomódz kobieta, o której wszyscy wiedzieć będą, że z jakimś młokosem z domu uciekła, i z rąk jego nazad do ciebie zmuszona wróciła??
Zmilczał Rajmund trochę.
— Zostaw to mnie, odparł. Chcę ją odzyskać, przebaczę — mam do tego prawo; to rzecz jest moja!! Na ciebie rachowałem, że mi po bratersku podasz rękę.
— Ale cóż ja mogę, dziś, gdy się to nieszczęście dokonało! przerwał Kwiryn....
— Otton cię kocha, ty jesteś jeden który wpływ nań mieć możesz — odparł Rajmund. Sądziłem że dla mnie, dla uratowania mnie, zechcesz uczynić ofiarę — ocalisz mi życie!
— Cóż ja mogę! wtrącił Kwiryn — napisać! to się na nic nie zdało!
— Możesz pojechać — dognać ich, i oderwać od niej Ottona — zawołał, za szyję obejmując Profesora Rajmund.
Kwiryn, choć wcale nie był usposobiony do wesołości, rozśmiał się dziwnie — smutno jakoś.
— Ja? profesor? mający uczniów powierzonych mi na stancyi, mający obowiązki urzędnika! ja, co na dwa dni się ztąd oddalić nie mogę — miałbym, rzuciwszy istotne zobowiązania, lecieć niewiedząc czy dogonię, czy co zrobię! Rajmundzie kochany, twoje nieszczęście uczyniło cię — mniej bacznym na następstwa! Kochani cię, gotów jestem uczynić co jest w mojej mocy, ale to czego wymagasz przechodzi możność i czyniłoby ze mnie ofiarę nadaremną. Ciebie nieocaliwszy, zgubiłbym siebie!
— Przepraszam, przerwał Rajmund, dobywając papierów z bocznej kieszeni surduta — myślałem o wszystkiém; gubić cię ani chcę, anibym mógł znieść przypuszczenia takiej ofiary. Dla tego wyrobiłem w Wilnie urlop i pasport do Włoch...
Kwiryn zaniemiał...
Był swém położeniem szczęśliwy, nigdy w życiu zmiany jego nie pragnął — człowiekiem był przecież, miał marzenia. Wiedząc że się one nigdy nie mogą ziścić, bawił się niemi po dziecinnemu, jak się bawi snem złotym i chce przedłużyć senność aby go nie stracić, chociaż czuje się, że to złudzenie i mara jest próżna. Jednem z tych śmiesznych marzeń profesora były klasyczne Włochy, ojczyzna wielkich pisarzy, ziemia dziejów wielkich — nigdy się jej widzieć nie spodziewał. Tu nagle, przychodziła nietylko możność odbycia podróży, ale wszelkie do niej ułatwienia, przymus niemal. Kwiryn na czas jakiś straciwszy mowę, pod wrażeniem tego co mu się niby snem wydawało — stał jak człowiek olśniony, upojony i nieprzytomny. Potrzebował znowu zawładnąć sobą, nimby się odezwał i rzeki słowo, którego odwoływać nie zwykł.
Pokusa była wielka i straszna. Zdawało mu się, że z drugiej strony uledz jej mógł tylko z egoizmu, gdy surowy obowiązek, do którego pełnienia nawykł przez całe życie, nakazywał mu brata obronić od wstydu i prowadzić na inną, na prawą drogę pracy i opamiętania.
Zdało mu się, że to właśnie była chwila w której, przybity wypadkami, przekonany o niebezpieczeństwie dalszego kroczenia po manowcach, powinien był usłuchać głosu życzliwego i zmienić cały swój tryb życia....
— Rajmundzie — odezwał się — zdaje mi się, w sumieniu mém przekonany jestem, iż zamiast słuchać ciebie i uledz tobie, powinienem na miłość matki, na pamięć ojca zakląć cię, abyś się opamiętał, wyrzekł swoich ambitnych jakichś celów i planów, a wrócił nam odbolawszy, przecierpiawszy, jak marnotrawny syn, do skromnego bytu, który cię szczęśliwszym uczyni....
Chce cię porzucić żona — tém lepiej, będziesz wolnym; wyrzecz się tego niezdrowego stanowiska w stolicy, wracaj na wieś...
Chciał mówić dłużej, gdy Rajmund przerwał mu zmarszczony.
— A daj mi pokój z twemi kazaniami! Proszę cię! czas to stracony — ja nie mam innych zgryzot sumienia nad te, żem był niezręcznym i łatwowiernym.... Mojej karyery wyrzekać się nie myślę, i gdybym ją jutro miał rozpoczynać nanowo, jestem gotów.
Nie żądam od ciebie ofiary nadzwyczajnej. Miejsca nie utracisz. W dodatku ocalisz swojego najukochańszego wychowanka; bo jeżeli się, rozwiódłszy Różę, ożeni z nią, ona go zrujnuje i tak jak mnie wystrychnie. Kobieta płocha, zalotna i zepsuta tak, że płochości swej nawet za grzeszną nie uważa... Grzeszy z naiwnością dziecka, któreby się objadało trucizną. Otton zdaje mi się dobrym chłopcem, ona go do rozpaczy przyprowadzi.
— A ty się o taką kobietę dobijasz? zapytał Kwiryn.
— Bo mi właśnie taka jest potrzebna — rzekł zimno brat.
— I całej ohydy posługiwania się takiemi niecnemi środkami nie widzisz? zakrzyknął profesor.
— Widzę tylko, że ludzie są zepsuci i że z ludźmi zepsutemi inaczej się nie robi nic, jak właśnie takiemi środkami.
Dosyć tego nawracania! zakończył kwaśno Rajmund.
Profesor stał już milczący — nie wiedział ani co, ani jak miał mówić dalej.
Pomimo wzruszenia rozmową, Rajmund, który już pierwsze jej lody przełamał, był stosunkowo ochłodły i obojętny niemal. Szukał tylko w sobie sposobu, w jakiby do brata miał przemówić, tak aby go na swoje przekonania nawrócił. Rzecz była trudna, stali bowiem na przeciwnych krańcach, i nic ich nie łączyło, nie mogło zjednoczyć. Rajmund postanowił mniej o sobie mówiąc, bić głównie w obowiązek ocalenia Ottona.
— Mniejsza o mnie, dodał, widzisz że ja już według twej opinii jestem zgubionym niepowrotnie. Zdaje mi się, że masz obowiązek z tej toni dobyć biednego młokosa, który jeszcze na coś się w świecie przydać może. Zapomnij o mnie, pamiętaj o Ottonie, toż twoje ukochane dziecko....
Mówię ci — przepadnie!
Profesor był rzeczywiście przywiązany do Kellnera; sam on to rozpieszczone dziecko, popsute, niezmierném staraniem i czuwaniem na szlachetniejsze pokierował drogi. Nieszczęściem temperamentu szalonego, krwi gorącej odjąć ani zmienić nie mógł, a te go o szwank przyprawiły.
Na wzmiankę o uczniu, czoło Kwiryna się zachmurzyło. W istocie żal mu go było.
— Mój bracie — odparł, gdybym choć mógł być pewnym, iż tego Ottona wyrwę z rąk płochej kobiety! Przypuszczam, że jeszcze w czas przybędę, że da mi mówić i prosić: czém są słowa biednego nauczyciela przeciwko namiętności młodej?
W dwóch życia godzinach najstraszniejsze, najgwałtowniejsze są prądy krwi i fantazyi — w pierwszych i ostatnich’! Choćbym mu do nóg padł błagając, czy on mnie posłucha??
— Według twojej teoryi obowiązków, z trochą szyderstwa odezwał się Rajmund — choćby się pewnym nie było skutku, próbować potrzeba zawsze.
Kwiryn spojrzał nań. Pokusa podróży chwytała go powoli za serce. Miał gotowy urlop, miał pasport, mógł uczniów powierzyć jednemu z młodszych profesorów, mógł wiosną odetchnąć na Południu, widzieć rękopisma w Ambrozyanie, może nieoszacowane skarby biblioteki Watykanu, Wirgiliusza z IV-go wieku.....
Rajmund z przenikliwością jakiej nabył obcując z ludźmi różnemi uczuł to, że brat chwiać się poczynał, a choć się pokusy nie domyślał, posądzał go, że osłabł i skorzystał z tego, aby naledz mocniej.
— Powinieneś jechać dla Ottona — rzekł, powinieneś.
— Nad siły nikt obowiązanym nie jest, odparł spokojniej Kwiryn. Gdybym się chciał podjąć tej trochę śmiesznej pogoni, do której prawa nie mam, zbywa mi na zapasie.
— Pieniędzy ja dostarczę! rzekł sucho Rajmund.
— A jakimże tytułem ja je wziąść mogę? spytał profesor.
— Jakim chcesz! Pożyczki bez terminu, amortyzacyjnej, bez procentu, odparł Rajmund niby żartobliwie, pomocy braterskiej, nawet wiesz co — zwrotu długu, bom ci z Wilna dotąd winien.
— Daj mi z tém pokój, wtrącił Kwiryn.
Szli ciągle błądząc po pustych ulicach ogrodowych, siadając na ławkach, wstając i idąc znowu, powracając w jedne miejsca tak jak w rozmowie do jednych z obu stron argumentów powracali.
Kwiryn był na pół zwyciężony, owładała nim pokusa coraz bardziej, wstydził się swej słabości, miał wyrzuty sumienia, walczył; naostatek gdy już oba mocno się czuli zmęczeni a i wieczór nadchodził, profesor spójrzawszy na zegarek, odezwał się, że potrzeba wracać do domu.
— Daj mi czas do namysłu, rzekł cicho.
— Do jutra tylko — odparł Rajmund — jutro musisz wyjechać.
Zaprzeczył przypuszczeniu Profesor, zarzekając się iż tego uczynić nie może.
Rajmund nic już nie odpowiedział. Dość pośpiesznie szli napowrót, gdyż profesor się lękał aby godzina zwykła wieczerzy uczniów, jadających z nim razem najczęściej, nie minęła, a przez to i godzina spoczynku się nie przewlekła.
Około dworku zdala już spostrzegli gromadkę chłopców zabawiającą się w piłkę wesoło. Jak tylko zobaczyli zdala Kwiryna, pierzchnęli wszyscy dać hasło do wieczerzy.
W izbie wspólnej na przeciwku, stół już był dla wszystkich nakryty, a że gościa miał profesor, którego trochę chciał przyjąć lepszą strawą niż była powszednia, oprócz butelki z wodą, stało piwo i wino; obrus był czysty (choć nie w niedzielę), miska poziomek deser obiecywała, do którego na podstawce od filiżanki miałki cukier przygotowano.
Poszli wprost do tej jadalni wspólnej, choć Rajmund się trochę skrzywił, bo mu studenci i korepetytor nie bardzo byli do smaku. Oprócz tego potrzeba było przejść przez zapomnianą formalność modlitwy przed jedzeniem, a sama wieczerza, choć podróżny głodem do niej był usposobiony, wydała mu się dziwnie spartańską. Nie domyślał się tego, iż dla uczniów i profesora była Lukullusową ucztą, która w rocznikach domu zapisaną być miała na wiekopomne czasy. Mleko z kluseczkami hreczanemi jako zupa, zrazy zawijane, naleśniki, a po nich poziomki, — możnaż było więcej wymagać?
Miał Kwiryn za zasadę nie jeść nigdy nic innego nad to co uczniom mógł dawać. Nawykły do bardzo skromnego życia, nie przywiązując wagi do żadnego zbytku, cieszył się w duszy, iż brata mógł przyjąć tak przyzwoicie. Ani się domyślał, że mu to bardzo nędzném się wydawało.
Gdy po poziomkach modlitewkę dziękczynną odmówiono, chłopcy wysypali się na półgodzinną bieganinę, dozwoloną dla zdrowia po wieczerzy, bracia poszli do pokoju profesora, a Rajmund nie czekając tu już, nie wznawiając rozmowy, zażądał wrócić na spoczynek do gospody, do której go Kwiryn przeprowadził. Tu się pożegnali.
— Masz czas do jutra, Kwirynie, rzekł Rajmund, ale zaklinam cię, nie odmawiaj mi.
Pamiętaj o Ottonie!
Nocy część strawił profesor bezsennie. Jakie pobudki przemogły i skłoniły go do przedsięwzięcia podróży, być może, iż sam on nie wiedział dobrze. Stało się, że mimo wielu trudności, formalności, nieznośnego pośpiechu, mnóstwa drobnych do załatwienia spraw tyczących się ulubionych uczniów, Kwiryn następnej nocy wybrał się w podróż razem z bratem, mającym go przeprowadzić do Wilna. Wilno się okazało nieuniknioném.
W kilka dni później, niewierząc sam sobie i swej przygodzie, profesor był na drodze do Wiednia, Tryestu i Wenecyi, gdzie możliwém było, iż się zbiegi owe zatrzymały.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.