Dwór Karola IX-go/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Dwór Karola IX-go
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1893
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chronique du règne de Charles IX
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Stanowczość Bernarda.

Tego samego dnia wieczorem, Bernard de Mergy, idąc do hrabiny de Turgis, spotkał Ambrożego Paré, który prawdopodobnie wracał z pałacu Chatillon. Zatrzymawszy go, zapytał o zdrowie admirała.
— Jest lepiej — odrzekł sławny chirurg — rana goi się doskonale, gorączki niema. Dałem mu na noc lekarstwo i mam w Bogu nadzieję, że za kilka dni będzie zdrów zupełnie.
Jakiś przechodzień usłyszawszy, że mówiono o panu de Coligny, zawołał:
— Będzie niedługo tańczył sarabandę na szubienicy, ten dyabelski admirał!
— Nikczemna hałastra! — rzekł z pogardą Bernard — boleję nad tem, że mąż tak czcigodny musi mieszkać wśród tylu wrogów.
— Na szczęście, pałac jego jest dobrze strzeżony — odrzekł Paré — widziałem dziedziniec pełen żołnierzy z zapalonemi lontami. Już późno, muszę wracać do Luwru.
Bernard po drodze zauważył ruch na ulicach Paryża, zwykle pustych i spokojnych o tej porze. Coraz to spotykał tragarzy, niosących zawiniątka, podobne do pęków włóczni, oddziały żołnierzy uzbrojonych, tajemnicze postacie otulone w płaszcze.
— Przyjacielu, a gdzie niesiecie te włócznie? — zagadnął jednego z tragarzy.
— Do Luwru, panie, na dzisiejszą zabawę.
— Towarzyszu — zwrócił się do sierżanta, dowodzącego patrolem — dokąd spieszycie, uzbrojeni jak na wojnę?
— Do Luwru, panie, na dzisiejszą zabawę.
— Hej! paziu, dokąd prowadzisz te rumaki?
— Do Luwru, panie, na dzisiejszą zabawę.
— Wszyscy widać są zaproszeni, oprócz mnie — pomyślał Bernard — mniejsza o to, mało dbam o królewską zabawę. Dziwi mię tylko, że nic o niej nie słyszałem.
Nieco dalej spotkał człowieka, który zatrzymywał się przed różnemi domami i kredą kreślił krzyże na drzwiach.
— Czy jesteś kwatermistrzem i znaczysz mieszkania?
Nieznajomy nie odpowiedział i zniknął spiesznie.
Bernard był już blizko domu hrabiny, kiedy na zakręcie ulicy, spotkał pana de Béville, starannie otulonego w płaszcz.
— Dobry wieczór, panie de Béville — rzekł Bernard, podając mu rękę.
Béville, zanim mu podał swoją, szybko przełożył jakiś przedmiot z prawej dłoni do lewej.
— Czołem przed ulubieńcem pań! — zawołał — ręczę, że udajesz się na schadzkę.
— Pewno i na ciebie oczekuje pani serca — odparł Bernard wesoło — musi być dobrze strzeżoną, kiedy przywdziałeś pancerz i zaopatrzyłeś się w pistolety, jak gdybyś miał walczyć z całym regimentem.
— Roztropność nigdy nie wadzi.
— Żałuję, że dziś wieczorem nie mogę ci towarzyszyć — żartobliwie oświadczył Bernard — każdego innego dnia możesz liczyć na mnie.
— Dziś nie mógłbyś mi towarzyszyć, panie de Mergy — rzekł Béville, z zagadkowym: uśmiechem.
— W takim razie żegnam i życzę powodzenia.
— Nawzajem — z przyciskiem odpowiedział Béville.
Każdy poszedł w swoją stronę.
— Panie de Mergy! — zawołał Béville, spiesznie wracając do niego — czy Jerzy powrócił do Paryża.
— Spodziewam się go co chwila. Czy i ty, hrabio, będziesz na dzisiejszej zabawie?
— Na jakiej zabawie?
— Wszyscy mówią, że dziś odbędzie się wielka zabawa.
Béville się zmieszał.
— Szczęśliwej drogi — rzekł Bernard, odchodząc.
— Jedno słowo... Muszę ci dać przyjacielską radę.
— Radę?
— Przepraw się zaraz na drugą stronę Sekwany.
— Czy to żart?
— Bynajmniej. Nigdy nie byłem mniej usposobiony do żartów. Przepraw się przez rzekę i schroń się do gospody obok kościoła Św. Jakóba. Powiedz matce Brûilard, że przychodzisz ode mnie, a będziesz dobrze przyjęty. Nie znudzisz się tam z pewnością.
— Dziękuję, ale na dziś mam inne zamiary.
— Usłuchaj, a nie pożałujesz; daję ci na to moje szlacheckie słowo.
— Nie mogę...
— Jeżeli się stanie nieszczęście, nie będę temu winien. Po raz ostatni ci powtarzam: przepraw się na drugą stronę Sekwany.
Zagadkowe przestrogi Béville’a i niezwykle poważny wyraz jego twarzy zastanowiły Bernarda.
— Wytłumacz się jaśniej, nic nie rozumiem.
— Nie mogę ci wytłumaczyć, mój drogi, i tak za wiele powiedziałem. Pamiętaj, żebyś przed jedenastą przeprawił się na drugą stronę Sekwany. Bądź zdrów.
Béville odszedł. Bernard chciał iść za nim ale i tak stracił wiele czasu; przyspieszył kroku, żeby prędzej stanąć u hrabiny de Turgis. Noc była piękna, upał się zmniejszył, lekkie, białe obłoczki zasłaniały, od czasu do czasu, promienną tarczę księżyca.
W oknie mieszkania Dyany płonęła czerwona lampa; był to znak umówiony między niemi. Serce Bernarda żywiej uderzyło; zapomniał o zagadkowych przestrogach Bévilla i skwapliwie wbiegł na schody pałacu.
Hrabina czekała na niego w komnacie oświetlonej srebrną lampą. Była blada i włosy miała w nieładzie. Na odgłos kroków Bernarda, drgnęła i z trudnością stłumiła okrzyk przerażenia.
— Przestraszyłem cię, najdroższa? — zapytał klękając przed nią.
— Jesteś nakoniec! — szepnęła i przymknąwszy oczy, wsparła głowę na aksamitnej poduszce.
— Nie spóźniłem się, gdyż dopiero dziesiąta. Ale co tobie, ukochana?
— Nie dręcz mię, nie pytaj o nic... Cierpię bardzo, głowa mię boli.
— Biedna!
— Usiądź przy mnie.
Zasłoniła twarz rękoma i jęknęła głośno; po chwili podniosła głowę, odrzuciła w tył włosy i biorąc dłoń Bernarda, przyłożyła ją do czoła.
— Głowę mam w ogniu — mówiła — twoja ręką przynosi mi ulgę.
— Dyano, wolałbym sam cierpieć, niż patrzeć na twoje cierpienia — rzekł, całując jej ręce.
W pokoju zapanowało milczenie. Hrabina oddychała z trudnością, od czasu do czasu ściskała konwulsyjnie rękę Bernarda.
— Droga moja, masz jakieś zmartwienie — odezwał się do niej — dla czego nie zwierzysz mi się? Wszak w miłości wszystko powinno być spólne: radość i troski.
Hrabina przecząco potrząsnęła głową, usta jej zadrżały. W tej chwili zegar wybił wpół do jedenastej, ona zerwała się jak obłąkana.
— Co tobie, Dyano — dopytywał Mergy zaniepokojony.
— Nic — odparła głucho — dźwięk tego zegara ma w sobie coś straszliwego; za każdem jego uderzeniem zdaje mi się, że rozpalone żelazo przeszywa mi serce.
Położyła ręce na jego ramieniu i nagle rzekła:
— Kiedy się nawrócisz?
— Nie mówmy dziś o tem, jesteś chora i rozdrażniona.
— Doprowadzasz mię do rozpaczy swoim uporem. Czas nagli, choćbym była umierającą, do ostatniego tchnienia błagać cię będę, żebyś wyprzysiągł się błędów kacerskich. Codzień krwawe łzy wylewam nad twojem zaślepieniem.
— Nie pojmuję twego rozdraźnienia...
— Słuchaj: śniło mi się, że nieprzyjaciele chcieli cię zabić, a ja nie mogłam uratować twojej duszy, ani twego ciała.
— Ależ ja nie mam nieprzyjaciół?
— Szalony! cała Francya występuje przeciw hugonotom.
— Jeżeli chcesz, Dyano, żeby ci kto tłumaczył sny, udaj się do Kamilli; ja się nie znam na tem. Mówmy o czem innem. Byłaś dziś na dworze i tam pewno nabawiłaś się migreny!
— Tak, byłam na dworze, widziałam królowę-matkę. Wróciłam stamtąd z mocnem postanowieniem nawrócenia cię.
— Nie mam w tej chwili ochoty do tego — zaśmiał się, całując jej rękę.
Szorstko wyrwała mu dłoń i zmierzyła go gniewnem spojrzeniem.
— Zakamieniały grzeszniku! — westchnęła — czemuż oddałam ci serce? Nie kochasz mnie... Gdybyś wiedział ile cierpię, nie wahałbyś się wymówić słowo, które uśmierzyłoby niepokój o ciebie.
— Jestem gotów uczynić dla ciebie wszystko, ale nie mogę zmienić przekonań. Ty sama pogardziłabyś mną wtedy.
Zerwała się i łamiąc ręce, zaczęła gorączko przechadzać się po komnacie.
Nagle zatrzymała się i wskazując na zegar, rzekła uroczyście:
— Zostaje ci tylko kwadrans do namysłu. Jeżeli po upływie tego czasu nie nawrócisz się, będziesz zgubionym.
— Dyano! co to znaczy?!
Straszne podejrzenie zbudziło się w umyśle Bernarda.
Hrabina rzuciła się na sofę i ukrywszy twarz w poduszkach płakała, łkając gwałtownie. Bernard nie mógł z niej wydobyć ani słowa.
W tej chwili ponuro zabrzmiały dzwony, a jednocześnie huknęły strzały i rozległ się zmieszany gwar tysięcy głosów.
Hrabina pospieszyła do okna i otworzyła je szeroko.
Niebo zaiskrzyło się krwawą łuną; można było myśleć, że to pożar, ale silna woń żywicy którą wiatr przynosił, świadczyła, że to odblask niezliczonych pochodni. Jęki i wrzaski mordowanych ofiar łączyły się z okrzykami radości, tętentem koni i szczękiem oręża.
— Rzeź się rozpoczęła! — krzyknęła hrabina, chwytając się za głowę.
— O ja rzezi mówisz?
— Tej nocy wszyscy hugonoci zostaną wymordowani; taki rozkaz króla. Całe miasto uzbrojone i ani jeden ze skazanych nie ujdzie. Francya będzie ocalona, ale ty zginiesz, jeżeli natychmiast nie wyrzekniesz się błędów.
Bernard osłupiałym wzrokiem wpatrywał się w twarz Dyany, tchnącą niepokojem; stała w oknie, nieruchoma jak posąg, ręką wskazując na sceny mordu i rabunku.
Nagle rzuciła się na kolana i chwytając go za ręce, wołała z rozpaczą:
— Zaklinam cię, Bernardzie, ocal życie własne, nawróć się! Nie przeżyję twojej śmierci.
Bernard spojrzał na nią posępnie i nie odpowiedziawszy, pobiegł w głąb komnaty, gdzie leżał jego rapir.
— Nieszczęśliwy, co zamierzasz czynić? — krzyknęła hrabina, wlokąc się za nim na kolanach.
— Będę się bronił, nie dam się zamordować jak jagnię.
— Tysiąc mieczy nie zdołałoby cię obronić. Gwardya królewska, Szwajcarzy, lud, mieszczanie — wszystko to uzbrojone i ściga hugonotów Jest tylko jeden sposób ocalenia: zostać katolikiem..
Bernard, na myśl o strasznej śmierci, która mu groziła, zachwiał się nieco.
— Odpowiadam wtedy za twoje życie — nalegała Dyana.
— Gdybym się zaparł przekonań, pogardzałbym sobą całe życie — pomyślał Bernard i jednocześnie uczuł, że odwaga wstępuje mu w serce; przypasał rapir, włożył kapelusz i zarzuciwszy płaszcz, postąpił ku drzwiom.
— Dokąd idziesz?
— Chcę ci oszczędzić przykrości. Nie życzysz sobie zapewne, iżby mię zamordowano w twoich oczach i w twoim domu.
Było tyle godności w jego głosie i spojrzeniu, że hrabina zarumieniła się, upadła na kolana, zasłaniając drzwi sobą.
Bernard chciał ją odsunąć, ale ona uchwyciła za kraj jego płaszcza.
— Puść! — wołał — chcesz chyba sama wydać mię w ręce siepaczom?
— Myślę o tem jedynie, żeby cię ocalić... Wymów jedno tylko słowo, a przysięgam, że włos ci z głowy nie spadnie.
— Nigdy! wolę umrzeć!
Odsunął ją, otwierał już drzwi, kiedy zerwała się ze zwinnością tygrysicy, rzuciła się na niego.
— Nie puszczę cię! — krzyknęła — oni tu nie przyjdą, a choćby nawet przyszli, ja cię obronię, Musieliby naprzód mię zabić, zanim dosięgliby ciebie... Przebacz, Bernardzie, żem cię nie ostrzegła, ale byłam związana przysięgą. Ocalę cię, albo zginę z tobą.
W tej chwili zastukano do bramy.
Hrabina jęknęła a Bernard obnażył rapir i stał gotów do walki.
We wszystkich domach Paryża wycięty był w bramie kwadratowy otwór, gęsto zakratowany, przez który wyglądało się na ulicę, żeby się przekonać, kto puka; także we drzwiach znajdowały się strzelnice.
Marszałek dworu hrabiny, zaufany sługa, wyjrzał przez okienko i przyszedł oznajmić pani, że kapitan Jerzy de Mergy domaga się, iżby go wpuścić. Uspokojona Dyana kazała natychmiast drzwi otworzyć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: anonimowy.