Dwór Karola IX-go/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Dwór Karola IX-go
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1893
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chronique du règne de Charles IX
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Zwierzenia.

Jerzy de Mergy wrócił do miasta wraz z bratem i zaprowadził do swego mieszkania. Scena, której przed chwilą byli świadkami, wywarła na nich obu tak przykre wrażenie, że długo nie mogli ochłonąć. A jednak nic w niej nie było nadzwyczajnego, szał pojedynków ogarnął wtedy całą Franc obrachowano, że za panowania Henryka III i Henryka IV więcej w ten sposób zginęło szlachty, niż podczas dziesięcioletniej wojny domowej.
Mieszkanie Jerzego urządzone było wytwornie; adamaszkowe kotary i barwne kobierce zdziwiły Bernarda, przyzwyczajonego do skromnych i poważnych komnat. Obaj zasiedli w niewielkim gabinecie, w którym pobożność kojarzyła się w dziwny sposób ze światowością. Obok rzeźbionego klęcznika dębowego, stała wygodna sofa, kryta ciemnym adamaszkiem; Madonna włoskiego pędzla odbijała się w weneckiem zwierciedle; nad bronzową kropielniczką wisiała broń i narzędzia muzyczne.
Zgrabne pacholę, ubrane w barwę domu Mergy, przyniosło wina, konfitur i łakoci.
Bernard wodził oczyma po klęczniku, kropielnicy i Madonnie.
— Zostałeś więc na dobre katolikiem? — westchnął.
Jerzy poruszył się niecierpliwie.
— Słuchaj, bracie — rzekł — nienawidzę sporów religijnych, ale muszę ci wszystko wytłumaczyć, a potem nie będziemy już mówili o tem. Dwadzieścia razy pisałem ojcu, dlaczego nawróciłem się na wiarę katolicką, ale ojciec palił moje listy nieczytane i obszedł się ze mną, jak gdybym popełnił największą zbrodnię.
— Ani moja matka, ani ja, nie pochwalamy zbytniej surowości, i gdyby nie jego wyraźny rozkaz...
W młodym wieku przywdziałem hełm i pancerz, brałem udział w wojnie domowej. Byłeś wtedy w kollegium, uczyłeś się w najlepsze po grecku i po łacinie, nie pamiętasz więc tego. Książę Kondeusz, z łaski którego wasze stronnictwo tyle popełniło błędów, więcej był zajęty miłostkami niż waszą sprawą. Zakochaliśmy się w jednej kobiecie; ona przeniosła mię nad księcia i odtąd ten człowiek stał się moim śmiertelnym wrogiem. Z każdej korzystał sposobności, żeby mię upokorzyć i zniesławić, a Bóg mi świadkiem, że nie byłem gorszy od innych.
— Nie byłbym przypuścił, że książę był zdolny do takiej podłości.
— Już nie żyje, a wyście zrobili z niego bohatera. Tak się często dzieje na Świecie. Ha! zginął śmiercią walecznych, a ja mu przebaczyłem moje krzywdy. Biedny szlachcic śmiał z nim spółzawodniczyć! Już to samo poczytane mi było za zbrodnię.
Zerwał się wzburzony temi wspomnieniami i zaczął żywo chodzić po pokoju. Po chwili opowiadał dalej drżącym nieco głosem.
— Raz dworzanin księcia, dla przypodobania się panu swemu, rzucił mi w oczy obelżywe słowo. Wyzwałem go i zabiłem. Pojedynki w armii były wówczas chlebem powszednim, zdarzało się ich po dwanaście dziennie. Wodzowie zamykali na to oczy, ale książę dla mnie zrobił wyjątek i postanowił, że dla przykładu zostanę ukarany śmiercią. Dzięki prośbom wszystkich panów, a zwłaszcza admirała de Coligny, zostałem ułaskawiony; ale to nie zaspokoiło nienawiści księcia. W bitwie pod Jazeneuil, dowodziłem oddziałem piechoty i jeden z pierwszych szedłem do ataku. Miałem lewe ramię przebite włócznią a pancerz pogięty od kul przyjacielskich. Zostało mi zaledwie dwudziestu ludzi, tymczasem cały batalion Szwajcarów szedł na nas. Książę Kondeusz rozkazuje mi natrzeć na nich... żądam dwóch kompanii rajtarów... Wówczas on nazwał mnie... tchórzem!
Bernard zerwał się i uścisnął brata, Jerzy opowiadał dalej, ale ręce mu się trzęsły, oczy iskrzyły złowrogo.
— Nazwał mię tchórzem wobec świetnego orszaku szlachty, która w kilka miesięcy później opuściła go sromotnie pod Jarnac. Zdawało mi się, że nic innego nie zostaje nad śmierć; jak wściekły rzuciłem się na Szwajcarów, przysięgając sobie, że jeżeli wyjdę żyw z bitwy, nigdy już nie będę walczył za księcia tak niesprawiedliwego. Ciężko ranny, spadłem z konia i byłbym został zabity, gdyby nie ten waryat, Béville, z którym obiadowaliśmy dzisiaj. On ocalił mi życie i przedstawił swemu panu, księciu d’Anjou. Dyszałem żądzą zemsty. Obchodzono się ze mną bardzo dobrze i namawiano, żebym przyjął służbę u mego dobroczyńcy. Przytaczano mi wiersz;
Omne solum forti patria est, ut biscibus aequor. Z oburzeniem widziałem, że protestanci przyzywają cudzoziemców do własnego kraju, ale główną przyczyną była chęć zemsty.
Marzyłem o tem, żeby na polu bitwy spotkać się z księciem Kondeuszem i zabić go. Kto inny mię ubiegł... Śmierć jego zatarła niemal w mojem sercu wspomnienie krzywd doznanych. Widziałem skrwawione jego ciało, znieważane przez żołdactwo, wyrwałem je z rąk okrutników i okryłem własnym płaszczem... Nie pora było się cofać, dostałem stopień kapitana i dowództwo szwadronu jazdy, ale chociaż należę do stronnictwa katolickiego, starałem się zawsze łagodzić okropności wojny domowej i niejednemu protestantowi oddałem przysługę.
— Olivier de Basseville wszędzie głosi, że zawdzięcza ci życie.
— A teraz mówmy o tobie... Jakie są twoje zamiary?
— Mam listy polecające do admirała i spodziewam się, że będę mógł przy nim odbyć kampanię przeciw Niderlandom.
— Wcale mi się ten plan nie podoba. Szlachcic nie powinien służyć nikomu. Zaciągnij się lepiej do gwardyi królewskiej jako ochotnik, mógłbyś nawet wejść do mojej kompanii. W ten sposób będziesz walczył jak my wszyscy pod rozkazami admirała, ale nie będziesz niczyim pachołkiem.
— Nie mam ochoty zaciągać się do gwardyi królewskiej, wolałbym służyć w twojej kompanii, ale ojciec sobie życzy, żebym odbył pierwszą wyprawę przy boku admirała.
— Wszyscy jesteście tacy! Prawicie kazania o zgodzie, jedności, zapomnieniu uraz, a sami trwacie w nienawiści.
— Jakto?
— Król, w waszych oczach, jest zawsze tyranem, Achabem jak go nazywają wasi politycy, gorzej nawet, bo przywłaszczycielem. Po Śmierci księcia Kondeusza, Gaspard de Coligny jest królem francuskim.
— Niedorzeczny żart!
— Zresztą może lepiej, że będziesz służył pod jego rozkazami, niż żebyś miał księcia Gwizyusza za zwierzchnika. Chatillon de Coligny jest wielkim wodzem, będziesz w dobrej szkole.
— Nawet jego wrogowie go szanują.
— Śmierć księcia Gwizyusza wiele mu zaszkodziła.
— Dowiódł swojej niewinności, a przytem całe jego życie zadaje kłam tej potwarzy. Tylko Poltrot de Mréé jest odpowiedzialny za te podłe morderstwo.
— Znasz przysłowie łacińskie: Fecit cui profecit? Gdyby nie śmierć Gwizyusza, Orlean byłby wzięty.
— Nie skończyłbym nigdy, gdybym zaczął wyliczać zbrodnie Gwizyuszów. Mają ich dosyć umieniu, oni i całe ich stronnictwo.
— Gdybym był królem francuskim, wiem cobym zrobił: wsadziłbym w worek wszystkich Gwizyuszów i Chatillonów, zaszyłbym go porządnie i przywiązawszy sto cetnarów, wrzuciłbym w morze. Wtedy dopiero byłby spokój we Francyi!
— Jak to szczęśliwie, że nie jesteś królem.
Rozmowa przybrała obrót weselszy, bracia porzucili Teologią i politykę, i opowiadali sobie wzajemnie wszystko, co im się zdarzyło. Bernard przyznał się szczerze do awantury w gospodzie, z czego Jerzy uśmiał się serdecznie.
Wtem zabrzmiały dzwony w sąsiednim kościele.
— Chodźmy! — zawołał Jerzy, zrywając się — u Św. Jakóba dzwonią na wieczorne kazanie. Ręczę, że cię to zajmie.
— Dziękuję ci, nie mam jeszcze ochoty się nawracać.
— Nikt cię do tego nie zmusza. Chodź, ksiądz Lubin będzie dziś przemawiał, a to znakomity kaznodzieja. Zobaczysz przytem cały dwór i najlepsze towarzystwo stolicy.
— A hrabina de Turgis będzie? Zobaczę ją bez maski?
— Naturalnie, że będzie. Możesz jej nawet podać wody święconej, przy wyjściu z kościoła.
Bernard dał się przekonać i obaj poszli do kościoła Św. Jakóba, gdzie było już pełno osób.
Niebawem na kazalnicę wszedł zakonnik w franciszkańskim habicie i rozpoczął naukę. Był to ksiądz Lubin, ulubiony kaznodzieja modnego świata, któremu mówił prawdę w oczy, nie oszczędzając go wcale.
Bernard słuchał piąte przez dziesiąte, szukając wzrokiem hrabiny de Turgis, daremnie jednak przyglądał się orszakowi pań dworskich, nie było między niemi pięknej Dyany.
Kaznodzieja schodził właśnie z kazalnicy, z uśmiechem przyjmował powinszowania i pochwały młodzieży, która cisnęła się dokoła niego.
— Patrz, oto hrabina de Turgis — szepnął Jerzy bratu, chwytając go za ramię.
Bernard odwrócił głowę i ujrzał, pod kolumnadą, wysoką, bogato ubraną kobietę, którą prowadził pod rękę młody, wątły blondynek, o zniewieściałej twarzy. Tłum skwapliwie rozstępował się przed niemi, był to bowiem słynny rębacz i zawadyaka, Comminges.
Bernard jeszcze nie zdążył przyjrzeć się hrabinie, kiedy zniknęła pod portykiem. Uroda jej olśniła go, zato jej towarzysz bardzo mu się nie podobał.
— Jak to być może — myślał — żeby taki cherlak mógł wzbudzać ogólną trwogę? Gdyby hrabina kogo pokochała, Comminges zabiłby go z pewnością. Przysiągł, że nie daruje temu, kto mu wejdzie w drogę... Ale co mnie to może obchodzić? Nie myślę z nim spółzawodniczyć.
Wrócił jednak do domu pod przykrem wrażeniem i półsłówkami odpowiadał na pytania Jerzego; ledwie dotknął wieczerzy a skoro sprzątnięto ze stołu, zaczął się wybierać do gospody. Brat puścił go pod warunkiem, że jutro sprowadzi się ze wszystkiem do niego. Mieli razem iść do modnego krawca, a potem zwiedzić magazyny, gdzie złota młodzież zaopatrywała się w kryzy, rękawiczki, pachnidła i trzewiki.
Ponieważ noc już była, dwóch pachołków, z latarniami, uzbrojonych w szpady i pistolety, odprowadziło Bernarda do gospody. Ulice Paryża wieczorem były bardzo niebezpieczne; człowiek, idący bez zbrojnej eskorty, mógł być obdartym a nawet zabitym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: anonimowy.