Duch puszczy (Bird, 1912)/Pal męczarni

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XXIII.
Pal męczarni.

Rolanda zbudził o świcie jakiś dziki wrzask, napełniający osadę indyjską. Naprzód przeciągły jęk wybiegający z ust niewiasty. Potem nastąpiły okropne wycia mężczyzn. Głosy te, zwiększając się i rosnąc coraz bardziej jak fale wzbierającej rzeki, ogarniały wieś całą. Wojownicy, starcy, kobiety, dzieci, cała ludność osady wydawała okropne wrzaski, malujące przerażenie, trwogę i rozpacz.
Jeniec, nie mogąc odgadnąć przyczyny tego zamieszania, spoglądał na swych strażników, którzy na pierwszy odgłos zerwali się z miejsc i pochwyciwszy broń w rękę, zmieszanym wzrokiem spoglądali na siebie. Wrzaski wciąż ponawiały się, a obaj wojownicy, nie mogąc już dłużej poskromić ciekawości i przerażenia, wypadli z chaty. Roland napróżno usiłował dojść przyczyny tej wrzawy. W pierwszej chwili mniemał, że osadnicy biali napadli wieś, ażeby go wyzwolić. Lecz napróżno z natężonem uchem czekał okrzyku białych i huku ich broni. Wkrótce z trwogą poznał, że okrzyki nie tylko pochodzą z przerażenia i zadziwienia, lecz mieszają się do nich coraz wyraźniejsze i okropniejsze groźby i przekleństwa.
Wtem drzwi się szeroko rozwarły i wpadł Daniel Doe, wybładły i pomieszany.
— Kapitanie — krzyknął — przyjmuj moje warunki i ratuj swoje życie! Cała wieś w najokropniejszem wzburzeniu, chcą was pomordować, nikt nie zdoła powstrzymać rozjuszonych!
— Co się stało? Na miłość Boską, mów!
— Piekło się rozwarło! — odpowiedział Doe z przerażeniem. — Dżibbenenosah, Duch Puszczy zjawił się w nocy w osadzie i zabił Wenongę we własnym domu, przy własnem ognisku. Groźny wódz indyjski leży martwy i oskalpowany w swej chacie, a czarnoksiężnik zniknął, zapewne uwolniony przez Ducha Puszczy. Czy słyszysz wycia Osagów? Dyszą oni wściekłością i żądzą zemsty, trwogą i okrucieństwem; chcą was pomordować, rozedrzeć w sztuki, spalić!
— Czyż niema nadziei ratunku? — zapytał Roland, którego krew ścięła się w żyłach na odgłos coraz okropniejszych krzyków Indyan.
— Tylko jedna — odparł Doe. — Przyjmij moje warunki a umrę albo cię wyswobodzę. Prędzej, prędzej! Czy słyszysz ryk tygrysów?
— Co?! Ja miałbym hańbą Edyty okupywać życie? Nigdy!
— Ależ, człowieku, oni cię zamordują! Kapitanie, decyduj się stanowczo i szybko!
— Jestem zdecydowany zginąć raczej, aniżeli się zhańbić! — rzekł Roland z mocą.
Doe pomimo odmowy Rolanda pragnął go ocalić, mając nadzieję, że wkońcu zdoła go namówić do przyjęcia położonych przez siebie warunków. Przeciął więc rzemienie na rękach kapitana i zamierzał już uwolnić z pęt jego nogi, gdy nagle gromada Osagów wpadła do chaty z wyciem i przekleństwami. Miotali siekierami i wstrząsali dziko nożami jakgdyby go chcieli roznieść na ostrzach swej broni. I zapewne młodsi byliby to uczynili, gdyby kilku starszych i rozważniejszych wojowników nie wzięło go w obronę. Młódź nie tak łatwo odstąpiła swej zdobyczy; zdawało się, że to gromada rozżartych panter, pragnących rozszarpać swój łup. Z trudem powiodło się starszym wyperswadować młodzieży, iż jeńca takiego nie godzi się od razu zabijać, ale należy zamordować go przy palu męczarni. Nakoniec zdanie to przemogło, a kilku najsilniejszych porwało Rolanda na ręce i trzymając go ponad swemi głowami, wyniosło z chaty.
Na dworze nowa zawrzała walka. Tłumy wojowników, starców, niewiast i dzieci rzuciły się na nieszczęsnego kapitana i chciały go zamordować kijami i nożami. Trudno wypowiedzieć, z jakiemi trudnościami starszyzna uratowała go, nie z litości, ale dla nasycenia wyszukanemi mękami pragnienia zemsty.
Wrzawa obudziła także Edytę w domu wielkiej rady zamkniętą. Krzyk żony Wenongi, która pierwsza trupa znalazła, dał pierwsze hasło do zaburzenia. Mieszkańcy osady rzucili się do chaty starego wojownika stojącej tuż koło domu narad, a ujrzawszy groźnego wodza ze zgruchotaną czaszką i straszliwym krzyżem na piersiach, wydali okropny wrzask, który tak przeraził siostrę Rolanda, iż omdlała. Nowe wrzaski, coraz to bliższe, wróciły jej przytomność. Przerażona i zbladła wtuliła się w kąt chaty, chcąc tym sposobem schronić się przed krwi łaknącemi poczwarami. Przestrach jej jeszcze się bardziej zwiększył, gdy w progu izby ukazał się nagle jakiś człowiek. Poskoczył żywo ku niej, porwał ją z posłania i uniósł ku drzwiom.
— Nie lękaj się, Edyto, spieszę cię uratować. Koń osiodłany czeka, droga do lasu stoi jeszcze otworem.
— Puść mię! Puść! — zawołała Edyta rozpaczliwym głosem, poznając Ryszada Braxleya. — O, mój Boże! Ratujcie! Ratujcie!
Ale Braxley, nie zważając na jej krzyki i opór, wyniósł ją z chaty i posadziwszy na konia przed sobą, popędził ku lasowi, w którym wkrótce znikł.
Tymczasem na głównym placu wsi zgromadziła się cała ludność, roznamiętniona do najwyższego stopnia żądzą zemsty. Część jej otaczała dwa grube pale, naprzeciwko domu obrad wkopane. Cisnęła się około nich tłuszcza rozżartych Indyan, wydając okrzyki wściekłości i groźnie wstrząsając nożami i siekierami. Inna część równie rozjuszona, tłoczyła się około drzwi chaty Wenongi, napełniając powietrze żałosnymi jękami. Nakoniec tłum rozstąpił się, a z wigwamu wyszło kilku Osagów niosących zwłoki Czarnego Sępa okropnie zeszpecone.
Za niemi wypadła żona Wenongi z rozpaloną żagwią w ręku. Rozepchnęła tłum i stanąwszy przed trupem męża, przez chwilę wpatrywała się w głowę, pozbawioną skóry na czaszce, z takim bólem i wściekłością, jak tygrysica w trupy kociąt swych poduszonych przez myśliwców. Poczem wydawszy dziki wrzask, który rozległ się po całej wsi, zaczęła machać żagwią dopóki ta żywym nie buchnęła płomieniem i jak furya puściła się ku środkowi placu na czele rozżartego tłumu, odpowiadającego na jej wrzaski szalonem wyciem.
Na jej widok tłum otaczający pale wojenne rozstąpił się. W pośrodku u palów uwiązani byli dwaj biali, ręce ich przykrępowano ponad głowami, kilkunastu dzikich zajmowało się zdzieraniem z nich sukien. Inni gromadzili chróst, słomę kukurydzaną i inne palne materyały. Jednym z białych, jak łatwo domyśleć się, był Ralf Slackpole, drugim Roland Forrester. Otaczające ich tłumy, a szczególnie rozżarte megery indyjskie, nie mogły się doczekać rozpoczęcia męczarni. Żona Wenongi czekając na ukończenie stosu wstrząsała żagwią z niecierpliwością, ażeby go jak najprędzej rozpalić.
Pomiędzy tak licznym tłumem me znalazło się ani jedno litościwsze serce. Nikt, począwszy od kilkuletniego dziecka do zgrzybiałego starca, nie okazał najmniejszego wzruszenia. Indyanie raz wpadłszy we wściekłość tracą wszelkie uczucia ludzkie; ożywia ich wtedy jedynie szatańskie okrucieństwo, łaknięcie krwi i dzika namiętność nasycenia się męczarniami nienawistnego wroga. Dla nieszczęśliwych nie było nadziei ocalenia.
Nakoniec stos został ukończony i buchnęły płomienie, rozniecone ręką indyjskiej niewiasty. Dzicy na ten widok wydali okrzyk tryumfu i nasyconej zemsty i rozpoczęli taniec szalony dokoła męczenników. Wyszukane jednak okrucieństwo Osagów spowodowało, że nie obłożyli chróstem i gałęźmi obu jeńców, ale zrobili z palnych materyałów ogromne koło w pewnej od nich odległości. Płomień więc nie od razu miał ogarnąć ciała dwóch nieszczęśliwych, ale grzać ich, parzyć stopniowo i dać im uczuć zwolna a coraz silniej boleści wolnego pieczenia się na ogniu.
Wojownicy tańczący ogromnym kręgiem, podskakiwali w takt i trzymając się za ręce potrząsali bronią, przysiadali i powstawali na przemian, nogami zaś uderzając w ognisko, podsuwali je bardzo powoli ku jeńcom, to śpiewając jakąś dziką pieśń wojenną, to znów wydając groźne okrzyki nienawiści, to nakoniec obsypując swych niewolników najwyszukańszemi obelgami.
Skaczcie psy, małpy, pawiany, orangutangi! Nędzne przedrzeźniacze postaci ludzkiej! Potomkowie szympansów! Skaczcie, obrzydłe czarownice, szkaradniejsze od matki samego lucypera. Drwię z was, choć mi zaczyna być piekielnie gorąco! Bodaj was szatan usmarzył, bodaj was ziemia pochłonęła, czerwone raki!
Podczas tego krzyku Ralfa Roland milczał jak głaz.
Śmierć płomiennym uściskiem zbliżała się ku dwóm męczennikom. Tracili oni nadzieję ratunku polecając dusze swe Bogu. Dzicy coraz bardziej ścieśniali ognisty wieniec; jeszcze chwila, a obaj jeńcy zginą w okropnych boleściach.
Nagle rozległ się huk mnóstwa strzelb; kilku Osagów potoczyło się w płomienie. Równocześnie zabrzmiał okrzyk wojenny Kentukczyków, a oddział jeźdźców pędzących cwałem wpadł na karki Indyan, rąbiąc i tratując bez różnicy wieku i płci ściśnięte tłumy. Dzicy pierzchnęli ku chatom, jedni chcąc się uzbroić w strzelby, drudzy szukać schronienia; inni wreszcie w bezładnej ucieczce dążyli ku przeciwnemu końcowi osady. Ale z drugiej strony wpadł nowy oddział jeźdźców i powitał uchodzących potężną salwą. Spienione konie osadników padały prawie ze znużenia, lecz jeźdźcy nie żałowali ostróg wydobywając ostatki sił z rumaków. Na domiar przerażenia Osagowie ujrzeli wynurzający się z puszczy zastęp piechoty liczący przeszło czterystu ludzi, którzy pędem okrążyli osadę, ażeby przeciąć ucieczkę Indyanom.
Wrzask przestrachu rozległ się w powietrzu. Osagowie, zajęci męczeniem białych, nie dojrzeli podchodzącego ich wroga; teraz było już zapóźno myśleć o porządnym oporze. Pod ciosami szabel i uderzeniami kolb padali czerwoni wojownicy jak podcięte kłosy zboża. Tętent kopyt, rżenie koni, okrzyki i jęki ludzi mieszały się z hukiem strzałów. Powstało zamieszanie nie dające się opisać.
Dzicy rozbiegli się w największym nieładzie. Niektórzy rzucili się po broń, inni uciekali ku skałom, lasom lub w pola, ale wszędzie witały ich kule lub cięcia. Wszędzie wrogowie, jakby z pod ziemi wyrośli, zastępowali im drogę. Liczba białych trzykroć przewyższała siłę Indyan; nigdy jeszcze nie widzieli oni tak potężnych zastępów nieprzyjaciela.
Tymczasem nieszczęśliwe ofiary przykrępowane do palów musiały być bezczynnymi świadkami morderczej walki. Chociaż wróg pierzchnął, nie ustąpiły zagrażające im płomienie. Poodwracali twarze od piekącego żaru a resztki sukien na obydwóch już się tlić zaczynały. Żona Wenongi jedna z pomiędzy wszystkich pozostała na placu. Nie dbając o ocalenie swego życia, pragnęła tylko zemstę nasycić. Płomienie były za leniwymi wysłańcami tej zemsty, pochwyciła więc nóż leżący na ziemi i rzuciła się na Ralfa. Nieszczęsny amator cudzych koni usiłował się bronić rozżartej megerze. Nogi miał wolne, więc za każdym razem gdy stara doskakiwała, ażeby mu zadać cios śmiertelny, kopał ją, a nawet raz tak silnie uderzył, iż się potoczyła w płomienie. Ale chociaż opalona, zerwała się i znów jak zajadła tygrysicą poskoczyła ku niemu.
Z drugiej strony kilku wojowników korzystając z zamieszania pędziło ku Rolandowi. Wiedzieli że ich śmierć czeka, ale postanowili wydrzeć białym owoc ich zabiegów i zamordować jeńca, zanim go współrodacy odbić zdołają. Młody Wirgińczyk już się miał za zgubionego, gdy nagle jakaś postać olbrzymia pojawiła się pomiędzy katami i ofiarą.
Indyjska opończa obficie krwią przesiąknięta pokrywała jej ciało jaskrawemi barwami pomalowane. W lewej ręce trzymał skrwawioną czuprynę nawpół siwą, ozdobioną szponami i piórami sępa, w prawej stalowy topór Wenongi. Toporem tym rozmiażdżył głowę megery indyjskiej chcącej zabić Ralfa, a potem zwrócił się do Indyan zagrażających Forresterowi.
Dzicy biegnący zamordować Rolanda, ujrzawszy zjawisko krzyknęli przerażającym głosem:
Dżibbenenosah, Duch Puszczy!
I w dzikiem zamieszaniu zaczęli pierzchać, ale mniemany Duch Puszczy, Natan, poskoczył za nimi i waląc straszliwymi ciosami, gruchotał czaszki uciekających. Gromada białych dokonała ich klęski, siekąc i bijąc bez litości.
Tymczasem Natan rzucił się ku jeńcom i szybkimi ciosami siekiery porozcinał ich więzy.
— Bracie mój! — mówił, wyzwalając Rolanda, — nie opuściłem cię, jak zapewne mniemałeś.
— Niech żyje Krwawy Natan! — wołali zwycięzcy.
— Witaj nam, drogi kapitanie! — krzyknął dowódca jazdy, w którym Roland poznał pułkownika Bruce. — Bóg cię ocalił.
Forrester ogłuszony i wpół obłąkany nagłą zmianą swojego losu, nie słyszał prawie, co do niego mówiono. Zamieszanie walki, huk strzałów, okrzyki wojenne białych, wycia Indyan, odebrały mu przytomność. Pierwszem słowem, gdy ją odzyskał było zapytanie, co się dzieje z Edytą. Zamiast odpowiedzi, ujrzał Toma Bruce’a, trzymającego na koniu krwią zlaną, bezprzytomną dziewicę. Przypadł on ku Rolandowi i z wielkiem wysileniem osadził konia na miejscu.
— Boże! Ona nie żyje! — zawołał z rozpaczą Roland biegnąc ku siostrze.
— Nie lękaj się — odrzekł Tom słabym głosem. — Edyta nie jest raniona. To ja... to moja krew ją broczy...
— Tomie! Synu najdroższy, co tobie? — krzyknął pułkownik.
— Weźcie ją — odrzekł Tom — bo już dłużej nie mogę jej utrzymać... W lesie napotkałem białego... uwożącego siostrę kapitana... Zastąpiłem mu drogę... Nędznik wpakował mi kulę w piersi... Lecz... nie żyje, mój cios rozpłatał mu czaszkę... Ojcze mój... Ryszardzie... mgła zasłania mi oczy... Oh, ja umieram!
I piękny rycerski młodzian potoczył się z konia. Ojciec i brat pospieszyli mu z pomocą i wstrzymali upadającego.
— Tomie, mój chłopcze! Synu mój drogi! To być nie może, ty nie umrzesz!
— Ojcze ukochany... śmierć moja pewna... Nie żal mi umierać, bom wypełnił swą powinność i wydarłem zbójcy ofiarę... Ryszard Braxley... nie żyje... Ojcze, uściskaj matkę... Powiedz że w ostatniej chwili o niej myślałem... Ryszardzie, ucałuj siostry... i zastąp mię u ojca... Kochaj go!... Przebaczcie Ralfowi... Bądź zdrów, ojcze!... Niech żyje Kentuky!...
I z temi słowy piękna dusza młodego wojownika uleciała.
— Był to dzielny chłopiec — rzekł ojciec, usiłując zwalczyć boleść — dzielny aż do zgonu. O mój biedny synu, dlaczegóż nie mnie, starego, ale ciebie śmierć wydarła ojczyźnie i rodzinie!
To powiedziawszy stary wojownik rzucił się na ciało syna i ostatni pocałunek złożył na jego ustach. Otaczający z niezmiernym żalem przypatrywali się boleści starca.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.