Duch puszczy (Bird, 1912)/Zakończenie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XXIV.
Zakończenie.

Indyanie gnani ze wszystkich stron, nie mogąc już szukać ratunku w ucieczce, postanowili umrzeć wśród wsi rodzinnej. Otoczeni zewsząd, rażeni strzałami i bronią sieczną, widzieli, że nie ujdą śmierci ani zdołają przebić się przez zastępy nieprzyjaciół. Odparci ze wszech stron zmuszeni zostali cofnąć się na plac główny i tu ostatnią walkę stoczyć. Puste więc miejsce około dwóch palów po zgonie Toma Bruce’a nagle poczęło się napełniać pierzchającymi Indyanami i ścigającymi ich białymi. Gromadki wojowników ścierały się z sobą, a kobiety i dzieci jękiem rozpaczy napełniały powietrze, szukając schronienia w krzakach i wigwamach przed zajadłością zwycięzców.
Osadnicy a mianowicie też świadkowie śmierci Toma, mordowali dzikich bez litości. Ralf pochwycił topór, porzucony na ziemi i rzuciwszy się na najbliżej znajdujących się Osagów, rozdzielał pomiędzy nich ciosy z zadziwiającą szybkością. Około palów nie pozostał nikt, oprócz pułkownika, Ryszarda, Rolanda i Edyty. Widok Bruce’a, rozpaczającego nad zwłokami syna, rozrzewnił tak serca dwu młodych ludzi, iż wcale nie byli usposobieni w tej chwili do toczenia okrutnej walki, ani nawet wiedzieli, co się około nich dzieje.
— Teraz nie czas opłakiwać naszych najdroższych. Do broni! — zawołał nagle pułkownik wskazując gromadkę dzikich wojowników, którzy parci przez swych przeciwników uciekali prosto ku miejscu gdzie znajdowała się Edyta.
Ujrzawszy trzech białych, stojących przy palach, postanowili przynajmniej osłodzić sobie chwilę zgonu zamordowaniem dziewicy i jej obrońców.
Trzej mężczyźni, wystąpiwszy przed Edytę, gotowali się do rozpaczliwej obrony. Strzał Ryszarda powalił najbliższego z Indyan, ale obawa obrońców i Edyty była płonna, biali bowiem, ścigający Osagów dopadli ich i otoczywszy, zaczęli w pień wycinać. Jeden z pomiędzy broniących się, ciężko raniony, napróżno rzuciwszy siekierę błagał o życie. Wzniesione zewsząd szable i topory zagrażały mu śmiercią niechybną, gdy nagle młode dziewczę z rozpuszczonymi włosami i wzniesionemi rękami rzuciło się pomiędzy osadników a rannego i zaczęło rozdzierającym głosem błagać o litość nad nim.
— O zlitujcie się! Zlitujcie nad moim ojcem!
— To Telie! — zawołał Roland. Pułkowniku, spieszmy jej na pomoc.
Indyaninem zagrożonym śmiercią był Daniel Doe.
— Stójcie! Stójcie! — wolał Roland, przedzierając się przez tłum walczących. — Nie zabijajcie go, na miłość Boską!
Ale zaślepieni zemstą wojownicy nie zważali ani na Telię ani na Rolanda i nowe ciosy zadawali Doemu. Nakoniec pułkownik przedarłszy się w środek tłumu krzyknął piorunującym głosem:
— Nikczemnicy! Dzikie zwierzęta, czyż macie serce pastwić się nad umierającym i jeszcze w oczach własnego dziecka?!
Walczący opuścili broń i cofnęli się od leżącego Daniela, ale już było za późno.
— Nie lękaj się! — zawołał Roland, biorąc go za rękę, podczas gdy z drugiej strony Telie usiłowała zatamować krew z jego ran płynącą.
— Kapitanie — odezwał się umierający słabym głosem — dziękuję ci, chociaż się to już na nic nie zdało. Chwała Bogu, że przynajmniej ty żyjesz i twoja siostra uratowana... Gdzie jest Dik?... Ryszard Braxley, chciałem powiedzieć.
— Nie żyje! — odpowiedział Roland.
— Nie żyje... A więc kara niebios dosięgła nas obydwóch. Kapitanie, weź ten testament mówił Doe lub raczej Atkinson teraz bez przeszkody wejdziecie w posiadanie dóbr. Weź go bez wszelkich zastrzeżeń... a pamiętaj o tej biednej — dodał, wskazując na Telię.
— Ojcze! Mój drogi ojcze! — wołała Telie, zalewając się łzami — ty będziesz żył, ty powrócisz między nas!
— Nie wrócę, bo umrę i to właśnie w chwili, kiedybym mógł zostać znowu uczciwym człowiekiem! O, wierzcie, że to mnie najbardziej boli.
— O, ja nieszczęśliwa! — krzyknęła Telie rozdzierającym głosem.
— Nie tak bardzo, jak ci się zdaje, biedne dziewczę — mówił umierający zwracając się ku niej. — Pociesz się Telie, nie jesteś moją córką, jam cię tylko wychował i to przez lat parę, ale ojcem twym był człowiek zacny i uczciwy.
— Jakto?! — spytała Telie — któż więc jestem?
— Klaryssa Iverton, córką majora angielskiego. Ulżyło mi serdecznie, żem ci przywrócił nazwisko. Dowody twego urodzenia znajdziecie w biurku Braxleya...
Wymówiwszy te słowa, Doe zaczął słabnąć, głowa jego opadła, oczy stanęły słupem, odetchnął raz jeszcze silnie i skonał.
Tymczasem bitwa skończyła się. Prawie wszyscy mężczyźni, większa część kobiet i dzieci padli. Szczątki plemienia uszły do puszczy. Wieś spalono, równie, jak zboża, okrywające pola. W ten sposób koloniści biali i przybysze europejscy niszczyli ludność pierwotną Ameryki; w ten sposób z nad brzegów Atlantyku przepędzili czerwone plemiona aż nad brzegi Oceanu Spokojnego.




Opowiadanie nasze zbliża się do końca. Pozostaje jeszcze dopełnić je wytłómaczeniem niektórych okoliczności, a mianowicie wyjaśnić, w jaki sposób zastępy białych w sam czas zdążyły ocalić życie pojmanym.
Natan uszedłszy szczęśliwie po zabiciu Czarnego Sępa dostał się w głąb puszcz. Zaledwie uszedł paręset sążni, gdy Cukierek począł mu dawać oznaki niespokojności i węsząc powietrze skręcił na lewo. Oglądając się wciąż na pana i wzywając, aby się za nim udał, prowadził go w głąb puszczy. Wkrótce myśliwiec usłyszał rżenie i tętent koni i nakoniec dotarł do oddziałów Bruce’a, rozłożonych taborem.
Na jego widok porwali się osadnicy do broni i niewątpliwie byliby go poczęstowali kulą, gdyby nie zawołał zdaleka po angielsku:
— Przyjaciel! Sprzymierzeniec! Niech żyje Kentuky!
Biali nie wiedzieli, co o tem sądzić. Ubiór i uzbrojenie Natana, twarz utatuowana po indyjsku, czupryna w lewej ręce, skrwawiona kurzącą się krwią Wenongi i jego topór w prawicy z całą rękojeścią zbroczoną nadawały mu postać groźną. Oko błyszczało dziką zapalczywością, oblicze promieniało wyrazem tryumfu, krok dumny i rycerska postawa znamionowały wojownika, nawykłego do odnoszenia zwycięstw. Jakież było zdumienie osadników, gdy w nadchodzącym poznali Natana.
— Obozujecie tu najspokojniej i używacie wczasu, podczas gdy Osagowie pastwią się nad Rolandem i Edytą! — zawołał Natan grzmiącym głosem. — Do broni! Niema chwili czasu do stracenia. Naprzód, za mną!
Wszyscy, nie wyjmując pułkownika, osiwiałego w bojach żołnierza, usłyszawszy rozkazy Natana, wydane pewnym głosem wodza nawykłego do zwycięstw, usłuchali ich bezzwłocznie. Zwinięto obóz, jeźdźcy dosiedli koni a piechota podążyła za nimi biegiem. Natan prowadził wojsko z szybkością i pewnością, a znając dokładnie miejscowości uszykował je tak, że jak widzieliśmy zajęto odrazu wszystkie przystępy do osady i bitwa skończyła się klęską a nawet wyniszczeniem wojowników indyjskich. Natan walczył jak lew i wzbudził we wszystkich osadnikach podziw i uwielbienie.
Ale gdy krwawa walka ustała, kiedy zwycięzcy, spaliwszy wieś, rozpoczęli odwrót, nieustraszony wojownik i doświadczony wódz zamienił się napowrót w cichego i potulnego kwakra. Wojowniczy zapał zgasł w jego oku, chód stracił śmiałość i pewność, a kiedy najwaleczniejsi osadnicy, otoczywszy go, okrywali pochwałami i unosili się nad jego walecznymi czynami, Natan spuścił oczy i kiedyniekiedy rzucając przelotne i bojaźliwe wejrzenia na nich, postępował wolno pełen niespokojności, zakłopotania i przerażenia, jakby się starał wymknąć pochwałom.
Na szczęście zakłopotanego kwakra nadjechał kapitan Roland ze swoją siostrą. Natan umyślnie pozostał w tyle i przyłączył się do niego ażeby odłączyć się od osadników.
— Natanie! — zawołał Roland, wyciągając ku niemu rękę. — Czemże ci odwdzięczę się za to, coś uczynił dla nas, coś zrobił dla obcych, nieznanych ci przybyszów! Edyto! To nasz zbawca, to nasz prawdziwy przyjaciel, ojciec!
— O nigdy, nigdy nie zapomnimy o tem, zacny człowieku! — mówiła Edyta, a uśmiech wdzięczności okrasił blade jej liczko.
— Przestańcie, bracia moi — rzekł skromnie Natan. — Com dla was zrobił, jeżeli w istocie coś uczyniłem, zrobiłbym dla każdego najuboższego chrześcijanina a nawet dla Indyanina, nienależącego do plemienia morderczych Osagów.
— Lecz powiedz mi Natanie — mówił Roland, spoglądając z podziwem na pęk czupryn, które kwakier niósł w ręku — jak to się stało, że ty, tak cichy i skromny, ukrywający starannie swe czyny wojownicze, niesiesz tak jawnie i otwarcie dowody swojego męstwa.
— Bracie! — odpowiedział Natan, spoglądając z pomieszaniem naprzód na pęk skalpów, a potem na Rolanda. — Nie są to oznaki męstwa, ale żałoby. To są włosy mojej matki, mej żony i dziatek. A tu! — dodał, wstrząsając z tryumfem czupryną Czarnego Sępa — dowód nie zwycięstwa lecz sprawiedliwości: to skóra, zdarta z czaszki ich mordercy. Lecz, bracie, nie mówmy o tem, znasz moją smutną historyę i nie rzucisz kamieniem potępienia na syna, męża i ojca, że pomścił swe najdroższe istoty. Teraz, gdy odzyskałeś swą własność, osiądź na niej ze swą ukochaną siostrą jak najdalej od tych stron krwawych. Uprawiaj rolę, szczep drzewa, pracuj, ale nigdy nie bierz się do oręża. Bo zaprawdę, najsprawiedliwiej nawet przelana krew ciąży na sumieniu. Zemsta zaślepia słabe serce człowieka, ale wierz mi, jest ona gorzka i bolesna, gdy ją spełnimy.
— Bóg ci przebaczy pomstę dokonaną na zbrodniarzu. Zasłużyłeś sobie na wdzięczność współrodaków zgładzeniem poczwary, która niezawodnie byłaby jeszcze niejedną rodzinę krwią i żałobą okryła.
— Dobry Natanie — prosiła Edyta — porzuć włóczęgę w lasach, pójdź z nami, osiądź przy naszem ognisku domowem. Będziemy cię kochali, szanowali, pieścili, starać się będziemy wszelkimi sposobami ukoić twoje zbolałe serce.
— Nie, siostro moja — odpowiedział Natan smętnym głosem — nie dla mnie szczęście, nie dla mnie ognisko domowe. Straty, jakie poniosłem, są nie do wynagrodzenia. Pośród was czułbym się jeszcze nieszczęśliwszym i wam zatrułbym życie swą boleścią. Bóg przeznaczył mi głuche puszcze na mieszkanie. Szum odwiecznych lasów przemawia do mnie głosem najdroższych istot, które utraciłem. Tam zdaje mi się, że jestem niemi otoczony. Tam umrę. Zapomnijcie o nieszczęśliwym, a jeżeli serca wasze koniecznie zachować mają pamięć o mnie, to w modlitwach swych proście Najwyższego, aby nu przebaczył, że poważyłem się mścić krzywdy swoje i uprzedzać Jego sprawiedliwość.
— Natanie, pójdź z nami! — błagał Roland, ściskając go za rękę.
— Nie, nie — odrzekł tamten. — Dla mnie na tej ziemi niema ojczyzny ani przytułku. Nie pozostał mi nikt na świecie, ktoby witał wracającego z pola i ocierał znój na mem czole ręką miłości.
I głos jego drżał, usta kurczyły się konwulsyjnie, stłumione łkania wstrząsały piersią, a w oku łza zabłysła.
— Bywajcie zdrowi! — zawołał przerywanym głosem. — Niech was Bóg szczęśliwie poprowadzi pod strzechę domową i błogosławi we wszystkiem. Nie mogę dłużej wam towarzyszyć, bo serce pęka mi z boleści. Bywajcie zdrowi. Pójdź, mój wierny piesku — dodał, zwracając się ku staremu towarzyszowi swojej niedoli. — Pójdź, dobra psinko!... Tam wpośród lasów skończymy życie obydwaj na mogiłach ukochanych istot. Was niechaj Bóg błogosławi!
I pożegnawszy uściskiem ręki Rolanda i Edytę zwrócił się w bok i znikł z Cukierkiem w nieprzejrzanych zaroślach puszczy.




Roland przez parę tygodni wypoczywał w osadzie pułkownika, poczem zabrawszy Edytę, Telię, a raczej Klaryssę Iverton i Ralfa Stackpole’a udał się do dóbr odziedziczonych po stryju. Po niejakim czasie kapitan pozyskawszy przychylność Klaryssy, zaślubił ją. Pobłogosławił związkowi temu — zgadnijcie kto? Oto poczciwy pastor Colbridge, który owej pamiętnej nocy ocalał cudem. Woda wyrzuciła go na kępę, znajdującą się, jak mówiliśmy, w środku rzeki. Po oddaleniu się dzikich, Colbridge przeprawił się na drugi brzeg i do osady dostał się szczęśliwie.
Ralf Stackpole został zarządcą dóbr Rolanda i Edyty. Kapitan Forrester zajął się hodowlą pięknej stadniny, którą miał Ralf pod swoim zarządem. Naturalnie, iż zawód swój przywłaszczania cudzych koni zupełnie porzucił. Mówią jednak, że czasami dla rozrywki zakradał się nocą do stadniny będącej pod jego dozorem i wykradał konia z pod czujnego oka stajennych, naturalnie tylko dla żartu. Bo gdy rano strwożeni parobcy rozbiegli się szukać skradzionego zwierzęcia, Ralf przyprowadzał je śmiejąc się do rozpuku, że mu się figiel udał.
Zacny kapitan Stackpole, żyjąc w przyzwoitem towarzystwie, musiał zrzec się dawniejszych dosadnych wyrażeń. Powiadano jednak, że czasami, idąc do robotników w pole, gdy obejrzał się wokoło, a widział, że nikt na niego nie patrzy, wynagradzał sobie ciężki przymus i uderzywszy się rękami po bokach, krzyczał kilkakrotnie na cały głos:
— Niech mię grom roztrzaska! Kukuryku!
Natana nikt więcej nie widział. Nie można nawet było się dowiedzieć, gdzie się obraca, mimo że Roland umyślnie jeździł kilka razy do Kentuky, ażeby go odszukać. Pamięć jednak o nim nie zaginęła w rodzinie Forresterów i po wielu upłynionych latach dzieci a potem wnuki Rolanda i Edyty wymawiały z rozrzewnieniem zupełnie niezrozumiałe dla obcych nazwiska. Krwawy Natan, Dżibbenenosah, Duch Puszczy.

koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.