Dombi i syn/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII. Jakże ma cud nastąpić?

Był piękny letni poranek. Pan Karker wstał wcześnie, jak skowronek i udał się na przechadzkę. Szedł zwolna a myśl, daleka od lazuru nieba, gdzie wzlatywał skowronek, biegła prędzej do jego gniazda w świeżej roli. Rozmyślał. W miarę wzlotu w górę skowronka, pan Karker pogrążał się w myślach; im głośniej i wdzięczniej wywodził swe trele skowronek, tem posępniej dumał myślący pan Karker. Nareszcie gdy skowronek z radosnym swym śpiewem spadł jak kula na dół i znikł w zielonej fali pszenicy, pan Karker ocknął się z zadumy, a twarz jego rozjaśniła się uśmiechem, który już nie schodził z oblicza.
Długo przechadzał się po zielonej łące i gęsto zarosłej alei, zanim na pół godziny przed śniadaniem postanowił: „Teraz spójrzmy na drugą panią Dombi“. Słowa te półgłosem wyrzeczone były w malowniczym zamiejskim gaju, gdzie stały ławki dla spacerowiczów.
Publiczności nie było, a pan Karker sądził, że prócz niego żywej duszy tu niema Ale się omylił. Mijając drzewo, ujrzał niespodzianie na jednej z ławek postać młodej, pięknej damy w prostym, lecz wytwornym stroju. Pyszne czarne oczy utopiła w ziemi, a poza wyrażała namiętność czy wewnętrzną walkę ze sobą. Pierś falowała, wargi drgały, łzy oburzenia spływały po policzkach, a śliczna nóżka naciskała trawnik, jak gdyby miała w proch go zetrzeć. Bystrem spojrzeniem pan Karker obejrzał damę od stóp do głowy. Ujrzawszy nieznajomego mężczyznę, wstała i odeszła, a ruchy jej wyrażały znużenie i pogardę dla świata.
Nie sam Karker obserwował piękną panią. Nieopodal stała brudna, wstrętna starucha w ohydnych łachmanach, podobna do tych, które snując się po odludnych wertepach, żebrzą, kradną, łatają stare naczynia, handlują koszykami i stręczą plugawe usługi. Jakby z ziemi wylazła i zastąpiła drogę pani.
— Pozwól wróżyć sobie, ślicznotko — napierała się ochrypłym głosem.
— Ja znam swój los.
— Znasz, ale niezupełnie. Odgadywałaś, lecz nie odgadłaś. Widzę cię na wylot, moja piękna. Daj srebrny pieniądz, powiem ci prawdę. Skarby w twej twarzy, och, jakie skarby!
— Wiem bez ciebie, wiedziałam to dawno.
— Nic nie chcesz dać? Ani grosika za swój, los. Posłuchaj, pyszna pani — wiele dasz abym ci nie wróżyła twego przeznaczenia? Daj cokolwiek, albo ci wywołam całą przyszłość...
W tej chwili pan Karker stanął koło ślicznej damy, ukłonił się i kazał milczeć starej. Pani podziękowała i poszła w swoją drogę.
— A więc ty mi daj cokolwiek, zwinny młodzieńcze, bo będę za nią wołała. Albo posłuchaj, daj mi grosz, to wywróżę tobie los twój.
— Mnie? Cóż mi powiesz?
— Wiem wszystko.
— Mów, kto ta dama? — rzucił jej szylinga.
Czkając jak wiedźma, gotująca się do wyjazdu na Łysą górę, baba podjęła szylinga i usiadłszy koło drzewa, dobyła z kapelusza krótkiej czarnej fajeczki i zaczęła palić, wlepiając opuchnięte źrenice w Karkera.
— Słuchajże, młodzieńcze. Syn umarł, córka żyje. Jedna żona zmarła, druga się rai. Idź, zapoznaj się z nią.
Karker mimowoli obejrzał się i stanął. Baba ssała cybuch chciwie, jakby miała z fajki wypędzić czarta, który jej służył.
— Co tam mruczysz, stara czarownico?
Zły na siebie i na babę — poszedł do domu.
Przygotowania do paradnego śniadania już ukończono. Pan Dombi i major zasiedli w jadalni w oczekiwaniu dam. Pan Karker złączył się z nimi.
Apetyt u pana Dombi górował nad uczuciem, lecz major niecierpliwił się wyraźnie. Nareszcie murzyn szeroko rozwarł drzwi i do pokoju wpłynęła kwitnąca acz niemłoda ledi, strojna przepychem modnej piękności wielkiego świata.
— Drogi panie Dombi, obawiam się, żeśmy się spóźniły. Edyta wychodziła dziś, aby dokończyć jednego rysunku i musiałam na nią czekać. Witaj, majorze, jak zdrowie pańskie, obłudne stworzenie?
— Pani Skiuten, pozwoli pani, że przedstawię jej mego przyjaciela, Karkera.
— Z góry oświadczam, że jestem zachwycona pańskim przyjacielem. Ale gdzież Edyta? Ach, ona poleca, aby Witers oprawił w ramki jej rysunki. Drogi panie Dombi, bądź pan łaskaw....
Pan Dombi już poszedł szukać Edyty. Za chwilę wrócił pod rękę z piękną panią, w której Karker poznał nieznajomą z przechadzki.
— Karkerze — zaczął pan Dombi i utknął, widząc, że młodzi już się znają.
— Ten dżentlmen — rzekła Edyta — niedawno uwolnił mię od jakiejś dokuczliwej nędzarki. Bardzo mu byłam wdzięczna.
— Czuję się podwójnie szczęśliwy, że traf pozwolił mi okazać pani tę drobną usługę. Byłbym dumny, gdyby los uczynił mię najniższym jej sługą.
W bystrym i szybkim błysku oka Edyty kryło się podejrzenie, że Karker pokryjomu śledził ją, nim zetknęła się ze staruchą. Karker to zrozumiał. Pani Skiuten lornetowała tymczasem Karkera i szeptała majorowi, że musi on mieć niezawodnie najczulsze serce.
— Dziwny zbieg okoliczności — zauważyła pani Skiuten. Jak to myśmy się tu dobrali! Mówcież potem, że niema na świecie przeznaczenia! O, jestem pewna, wszędzie i zawsze los. Zgodzisz się ze mną, miła Edyto. Nie darmo Turcy mówią, że jeden jest Bóg i Mahomet, prorok jego.
— Bardzo mi przyjemnie — silił się pan Dombi na grzeczność — że dżentlmen tak ściśle ze mną zaprzyjaźniony, miał honor i szczęście okazania drobnej usługi pani Grendżer. Zarazem bardzo żałuję, że los, przychylny dla niego, nie dozwolił mnie samemu cieszyć się tem szczęściem. Zazdroszczę mu.
Tu skłonił się nizko. Piękna pani poruszyła wargami, lecz nic nie rzekła.
W tej chwili służący oznajmił, że podano jedzenie.
Major podał ramię Edycie, pan Dombi szedł z panią Skiuten, Karker zamykał pochód.
— Bardzom rada, żeś pan dziś przybył, panie Karker. Planujemy dziś śliczną wycieczkę. O, urocze Kenilwort! Idee średnich wieków — lubi pan średnie wieki, panie Karker?
— Bardzo lubię.
— Zachwycające czasy. Ile wiary, ile mocy! Jaka poezya, jaki entuzyazm! Wszystko takie malownicze! O, Boże mój, Boże! Czemu nie mamy choć cząsteczki tych uroków! Zabiliśmy poezyę, zdusiliśmy płomień zapału, który podniecał naszych przodków do wielkich czynów. Zanadto jesteśmy trzeźwi, panie Karker — nieprawda? Jakie obrazy w zamku, Boże, jakie obrazy. Mam nadzieję, że pan lubisz obrazy, panie Karker?
— Zapewniam panią — wyręczał Dombi swego dyrektora — Karker przedni znawca malarstwa. On sam nawet dobrze maluje. Jestem pewien, że go zachwyci gust i talent pani Grendżer.
— Do kaduka! Wprawiasz mię pan w zdumienie, Karkerze! Głowa pańska to studnia wszelkiej wiedzy.
— Wiedza moja ma granice — bronił się skromnie Karker i pan Dombi nazbyt łaskaw w swych pochwałach. Rzecz prosta — człowiek mały, jak ja, musi to i owo umieć, kiedy przeciwnie dla takiego olbrzyma, jak pan Dombi...
Edyta przyglądała się matce, lecz na te wywody Karkera — wzrok jej zwrócił się ku panu Dombi z wyrazem głębokiego lekceważenia, a wyraz ten pochwycił zarówno Karker jak Dombi, który jednak wytłómaczył go na swą korzyść.
— Na nieszczęście, pani już zna te strony? — spytał Dombi.
— Znam.
— Lękam się, że się pani znudzi.
— O, nie znudzę się.
— Jesteś we wszystkiem podobna do kuzyna Feniksa. Dziwny to zapaleniec.
— Wszyscyśmy zapaleńcy, mamo.
— Tak, moja droga. Ale nie skarżę się. Niepokój ducha nagradza się słodkiemi serca wzruszeniami. Jeżeli, jak powiada kuzyn Feniks, od miecza zbyt prędko psuje się... ach jak się to nazywa?
— Pochwa zapewne.
— Właśnie pochwa... to dla tego, że miecz zbyt ostry. Rozumiesz, duszko, co chcę przez to wyrazić.
Edyta tymczasem nie spuszczała oczu z pana Dombi. Czuła ona, że w tej godzinie dokonywał się nienawistny targ o jej osobę. Ofiara czuła swą godność i moralne nicestwo kupca, lecz uległa przewadze okoliczności, znosiła upokarzającą mękę. Niema ta scena była jasną dla Karkera. Służyła ona za komentarz do wewnętrznej walki, jaką niedawno badał w gaju na pięknem obliczu płaczące nieznajomej.
Śniadanie się skończyło i czas wycieczki nadszedł. Na dany znak stanęła u podjazdu kareta, do której wsiedli wszyscy z wyjątkiem Karkera, który przekładał jazdę konną na pysznym gniadym wierzchowcu.
Po przybyciu i obejrzeniu zamku całe towarzystwo wyraziło chęć zwiedzenia malowniczych okolic. Pan Dombi, zachwycony jakimś widokiem, wyraził myśl, że rysunek jakiejś partyi, naszkicowany mistrzowską ręką pani Grendżer, dałby mu miłą pamiątkę czarującego dnia. Natychmiast Witers podał podróżny portfel Edyty, kareta stanęła i piękna ledj okazała gotowość spełnienia woli pana Dombi.
— Lękam się, czy nie utrudzę pani?
— Wcale nie. Którąż partyę mam szkicować?
— Pozostawiam wybór artystce.
— O, nie, wyznacz pan sam.
— W takim razie.... gdyby tak po tej stronie albo... jak pan myślisz, Karkerze?
Zrządził traf, że w pobliżu karety prawie na pierwszym planie rysowała się grupa drzew, bardzo podobna do tej, skąd Karker obserwował rano piękną ledi. Stała tu dla uzupełnieni a podobieństwa ławeczka, tak jak i tam w gaju.
— Jeśli wolno, radziłbym tę malowniczą grupę — nakłaniał Karker — widok zajmujący i niebanalny.
Oczy jej poszły we wskazanym kierunku a potem nagle spoczęły na Karkerze z tym samym wyrazem porozumienia, jakkolwiek już nie dwuznacznego.
— Podoba się panu ten widok, panie Dombi?
— Bardzo. Widok zachwycający.
Kareta się zbliżyła i Edyta, nie zmieniając pozycyi, zaczęła szkicować.
— Ołówki mi się starły — rzekła, przerywając.
— Pozwól mi pani... albo nie. Karker to zrobi lepiej. Proszę pana, zechciej zatemperować ołówki pani Grendżer.

Pan Karker podjechał w harcach do drzwiczek karety, zręcznie osadził bieguna, skłonił się i malowniczo pozując na siodle, z uśmiechem wziął ołówki z rąk pięknej pani, aby je zaostrzyć. Podawał je w miarę potrzeby i zachwycał się pracą pani Grendżer, umiejętnie oceniając misterność konturów drzew. Pan Dombi zaś cały czas stał wyniośle w milczeniu w karecie, jak pień, a Kleopatra i major gruchali, jak gołąbki.
— Chytry nasz przyjaciel, oj, oj — jaki chytry!
Zupełnie jak Józef Bagstok.
— Może wystarczy, czy też pragniesz pan wykończenia — spytała Edyta, pokazując rysunek panu Dombi. Ten ukłonił się i utrzymywał, że szkic w swoim rodzaju nie wymaga zgoła wykończenia. Schowano go i uprzątnięto przybory rysunkowe. Zwiedzeniem ruin Kenilwortu zakończyła się wycieczka.

Damy odwieziono do domu, a Kleopatra zaprosiła panów do siebie na wieczór. I znowu pani Grendżer grała i śpiewała na specyalne życzenie pana Dombi, który spostrzegł, że wszystko w tym domu odbywa się podług jego zleceń.
To sprawiło, że pan Dombi, złożywszy na pożegnanie ceremonialny ukłon Edycie, zbliżył się do sofy i szepnął półgłosem pani Skiuten:
— Wyjednałem u pani Grendżer pozwolenie odwiedzenia jej jutro rano w specyalnym celu; wyznaczyła mi godzinę dwunastą. Czy mogę mieć nadzieję, że i pani raczy mię przyjąć?
Kleopatra okazała się bardzo wzruszoną tą niezwykłą zapowiedzią. Nie mogąc mówić, kiwała głową, zakryła powieki i podała rękę panu Dombi, którą tenże wnet puścił, nie wiedząc, co z nią ma czynić.
— Prędzej Dombi. Coś się tak zagadał — wołał major. — Do czarta! Przyszła mi do głowy wielka myśl przechrzczenia królewskiego hotelu na hotel „Trzech wesołych kawalerów* ku uczczenia nas i Karkera. W tem będzie głęboki sens.
To mówiąc, trzepnął pana Dombi po ramieniu i wywiódł go z pokoju. Pani Skiuten rozłożyła się na sofie, Edyta zaś usiadła przy harfie i obie milczały długo. Matka, bawiąc się wachlarzem, parę razy spojrzała na córkę, lecz piękna pani nie zauważyła tego. Tak siedziały długo, aż przyszła pokojowa, aby panią Skiuten rozebrać na noc. Może w postaci pokojowej pojawiła się nie kobieta, lecz szkielet z kosą i klepsydrą, bo dotknięcie jej było dotknięciem śmierci. Wymalowany przedmiot pod jej ręką trząsł się i kurczył. Kark się coraz więcej garbił, włosy wypadły, czarne łuki brwi zamieniły się w brzydkie kłębuszki siwej szczecinki, blade wargi zwężyły się, skóra obwisła jak na trupie i na miejscu Kleopatry zjawiła się żółta, zużyta, trzęsąca się staruszka z czerwonemi oczami, wciśnięta jak wiązka kości w brudny flanelowy kaftanik.
— Czemu nie powiedziałaś mi, że on ma jutro przyjść o godzinie dwunastej?
— Boś o tem wiedziała, mamo. Wiedziałaś, że mię kupił i jutro ma być zakończenie targu. Obejrzał swój towar ze wszech stron i pokazał go swemu przyjacielowi. Kupno dość tanie, jest więc zeń dumny. Jutro ostateczna umowa.
Boże, dożyć takiego poniżenia i rozumieć je! Złączcie w jednem pałającem obliczu oburzenie stu kobiet, kipiących namiętnością, dumą, gniewem i najgłębszem poczuciem hańbiącego zawstydzenia: — oto macie oblicze, zasłonięte białemi dłońmi.
— Cóż ty rozumiesz przez to — z niechęcią broniła się matka. Czyż od dzieciństwa....
— Od dzieciństwa!... wstrzymaj się, matko! Jam nigdy nie była dzieckiem. Czy nazywasz dzieciństwem początek mego życia? Zawsze byłam kobietą — obłudną, chytrą, przedajną, zarzucającą sieci na mężczyzn i zanim nauczyłam się rozumieć ciebie i siebie, zanim domyśliłam się celu wszystkich tych podstępów, już byłam doświadczoną i zręczną kokietką dzięki twej sztuce, matko. Oto, jakie mi dałaś dzieciństwo. Wydałaś na świat kobietę, wykarmiłaś i wychowałaś zalotnicę. Nasyć się swem dziełem: ono przed tobą w całej swej piękności. Rozkoszuj się, matko moja!
To mówiąc, biła się w piersi, jakby się chciała unicestwić.
— No i cóż? Przeniknij się dumą na widok kobiety, która nigdy nie znała prawdziwej miłości, nigdy nie pojmowała, co znaczy prawe serce. Zachwycaj się zalotnicą, już wtedy znającą rzemiosło swe, gdy inne w jej wieku bawią się lalkami. Prawie dziecko — zalotnica ta wydała się za człowieka, dla którego nie czuła nic prócz obojętności; umarł on, zanim odziedziczyć mógł spadek. Godna dla ciebie kara i lekcya, niestety, daremna.
— Staraliśmy się los twój ubezpieczyć, moja droga — i to był cel twego życia.
— Jak niewolnicę na targowisku, jak konia na jarmarku wozili, włóczyli, oglądali przez hańby pełne dziesięciolecie. Czy nie tak? Czy nie byłam przedmiotem targu dla różnych mężczyzn? Głupcy, rozpustnicy, młokosy, niegodni starcy ścigali mię za twym śladem i rzucali po kolei dla tego, że jesteś, moja matko, zbyt nieskomplikowaną w swym fałszu bez względu na różne figle! Niema w Anglii kawałeczka ziemi, żeby nie świadczył o mem upokorzeniu i hańbie. Nareszcie wszystko we mnie skonało prócz wzgardy dla siebie.
— Mogłabyś, Edyto, dwadzieścia razy wyjść za mąż, gdybyś zachęcała swych wielbicieli.
— To jest, gdybym silniej wabiła, ja, nędzna ścierka, pośród przestarzałych zalotnic! — zawołała Edyta, drżąc na całem ciele ze wstydu i startej na proch dumy. — Nie, moja matko. Komu wypadł los, aby mię wziął, ten weźmie — jak oto ów człowiek. Ujrzał mię na wyprzedaży i wyrachował, że kupno zyskowne. Niech go tam! Odrazu zażądał spisu mych talentów: pokazali mu je. Codzień przekonywał się o dobrym gatunku towaru, bo wypełniałam wszystko, co zamawiał. Nic więcej nie czyniłam i czynić nie będę. Próba była pomyślną, kupuje mię z własnej woli, oceniwszy dobroć towaru i znając moc swej kieszeni. Nie będzie żałował. Nie przyspieszałam niczem targu.
— Dziwnie pozwalasz sobie rozmawiać z matką swą, Edyto!
— Czyżby? No, proszę sobie wyobrazić, że myślałam to samo. Wkrótce nie będziemy ubogie i pani Skiuten stanie się teściową jednego z największych kapitalistów Anglii. Starania twe uwieńczy sukces. Jedno mogę powiedzieć: nie uwodziłam tego człowieka i nie uwiodę go.
— Tego człowieka! Mówisz tak, jakbyś go niecierpiała.
— Jakto? A mama myślała, że go lubię? Co to za domyślność! Czy wiesz, mamo, kto nas przenika na wylot i czyta najtajniejsze nasze zamysły? Czy mam wymienić człowieka, wobec którego tem głębiej czuję swój wstyd?
— Któż to taki? Zdaje się, uderzasz na tego biednego Karkera! Toć bardzo dobry i miły człowiek — podług mego zdania. A zresztą, niech sobie myśli, co chce, to ci nie przeszkodzi los swój zapewnić. Cóż patrzysz na mnie takim dzikim wzrokiem? Może jesteś niezdrowa?
Twarz Edyty okryła się śmiertelną bladością, jak gdyby ktoś zadał cios nożem w jej serce. Chwyciła się za piersi obu rękami, aby opanować okropny dreszcz ciała. Po chwili podniosła się i w milczeniu wyszła z pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.