Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odbijało ono człowieka, któremu śniły się tłumy ludzi, leżących u stóp jego, a pan Karker dumnie deptał po głowach tych ludzi, krocząc naprzód i naprzód.


XXVII. Jakże ma cud nastąpić?

Był piękny letni poranek. Pan Karker wstał wcześnie, jak skowronek i udał się na przechadzkę. Szedł zwolna a myśl, daleka od lazuru nieba, gdzie wzlatywał skowronek, biegła prędzej do jego gniazda w świeżej roli. Rozmyślał. W miarę wzlotu w górę skowronka, pan Karker pogrążał się w myślach; im głośniej i wdzięczniej wywodził swe trele skowronek, tem posępniej dumał myślący pan Karker. Nareszcie gdy skowronek z radosnym swym śpiewem spadł jak kula na dół i znikł w zielonej fali pszenicy, pan Karker ocknął się z zadumy, a twarz jego rozjaśniła się uśmiechem, który już nie schodził z oblicza.
Długo przechadzał się po zielonej łące i gęsto zarosłej alei, zanim na pół godziny przed śniadaniem postanowił: „Teraz spójrzmy na drugą panią Dombi“. Słowa te półgłosem wyrzeczone były w malowniczym zamiejskim gaju, gdzie stały ławki dla spacerowiczów.
Publiczności nie było, a pan Karker sądził, że prócz niego żywej duszy tu niema