Dombi i syn/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII. Zmiany.

— Nareszcie, Zuzanno, nadszedł dzień powrotu do cichego domu.
Zuzanna obejrzała się i odrzekła:
— Tak, panno Florciu, spokojny ani słowa, och, jaki spokojny dom.
— Powiedz mi Zuzanno, czy dawniej nie widywałaś kiedy tego pana, który przyjeżdżał tu do mnie? Był tu, zdaje się, trzy razy.
— Tak, trzy. Raz, gdyśmy przechadzali się z tym bezzęb...
Spojrzenie Florci wstrzymało rezolutną Zuzannę.
— Chciałam powiedzieć, gdyśmy spacerowali z panem Barnetem, jego żoną i młodym paniczem. A potem jeszcze parę razy wieczorem.
— Nie zdarzyło ci się dawniej widywać tego pana pośród gości w naszym domu?
— Jak panience powiedzieć? Doprawdy, nie przypominam, czym go widywała. Kiedy mama umarła, nastałam dopiero i cała moja służba polegała na uprzątaniu sypialni.
— Rozumie się, że nie mogłaś znać wszystkich bywających w domu. A ja nic nie pamiętam.
— I u mnie nie wiele pozostało w pamięci. W kuchni zresztą często rozmawiano o gościach. Stara piastunka, jeszcze przed panią Ryczards opowiadała bardzo śmieszne anegdoty i wszyscy bawili się wybornie. A zresztą przypominam sobie — ten pan Karker, czy jak tam się nazywa, był i wówczas przy ojcu panienki takim samym wielkim dżentlmenem jak dziś. Gadali wtedy, że zagarnął wszystkie sprawy ojca panienki w City i ojciec nikogo tak nie ceni jak jego. To bardzo prawdopodobne, bo pan Dombi za pozwoleniem panienki — nikogo nie ceni. Jam to już wtedy rozumiała, choć byłam małą. A że pan Karker teraz główna osoba, to wiem, bo wciąż o tem gada Percz. On mówi, że pan Dombi żadnej sprawy nie załatwi bez Karkera, który po prostu za nos wodzi ojca panienki. Pewnie to i prawda, choć się wydaje, że pan Dombi uważa się za mądrzejszego od naboba z Indyi.
Florcia wciąż o tem myślała. Pan Karker w czasie dwóch wizyt rozmową o okręcie wprowadził między siebie i Florcię rodzaj poufałości i zdobył nad nią jakąś dziwną władzę. Nie mogła wyrwać się z pajęczej sieci, którą ją oplątał. Na to trzeba było więcej znajomości świata i więcej sprytu, obcego prostej i niewinnej duszy. Prawda, że Karker mówi, iż o okręcie nic nie słychać i że okręt pewnie zatonął, lecz jakie prawo miał mówić jej o tem? Skąd miał pewność, że los Syna i Następcy ją interesuje? Dla czego przybierał tajemniczą minę, mówiąc o okręcie? Pytania te niepokoiły Florcię.
Nie mogąc ich rozwikłać, Florcia w wyobraźni swej utworzyła z tej postaci jakieś groźne straszydło, które odegra ważną rolę w jej losach. Daremnie rozsądek przekonywał ją, że to człowiek jak inni, nawet przyjemny, uśmiechający się nieraz; złowróżbna wyobraźnia brała górę. Często też myślała o Walterze, zwłaszcza w noce burzliwe, gdy wicher dął i jęczał koło willi. Lecz myślom tym towarzyszyła stale nadzieja. Serce nie mogło znieść myśli o tem, że młode życie zagasło jak wątły ognik, jakżeby jasny dzień pogrążył się w mroki nocne. Ze łzami wyobrażała sobie cierpienia Waltera, lecz nigdy nie pomyślała o jego śmierci. Pisała do wuja Sola i nie odebrała odpowiedzi; a zresztą nie domagała się jej.
Śród tych rozmyślań nadszedł dzień odjazdu.
Doktor Blimber w towarzystwie młodego Barneta już wrócili do Brajton. Wakacye minęły, goście opuścili willę.
Był zresztą jeden gość, który wprawdzie nie mieszkał we willi, lecz odwiedzał ją nieraz. Pan Tuts za radą Bojowego Kogutka kupił i urządził sześciowiosłowy jacht; komendę objął sam Bojowy Kogucik. Leżąc na purpurowych poduszkach, pan Tuts codzień w pogodę czy deszcz pływał w swej eleganckiej łodzi i pod koniec wycieczki zazwyczaj przybijał do ogrodu pana Barneta, lawirując misternie i w zdumienie wprawiając obrotami swymi. Zaledwie go dostrzeżono z ogrodu, udawał, że zabłąkał się tu przypadkowo skutkiem dziwnych a nieprzewidzianych wydarzeń.
— Witam pana — wołał Barnet, wzywając ręką z tarasu. I wnet chytry Kogutek mknął ku brzegom.
— Witam pana — odpowiadał Tuts. Jakiemu cudowi zawdzięczam, że go tu spotykam? A panna Dombi jest?
Zdarzało się, że Florcia wnet się pojawiała.
— O, Dyogenes zdrów zupełnie, panno Dombi. Dziś się o niego pytałem.
— Dziękuję, panie Tuts — wołał miły głos.
— Może pan zejdzie nad brzeg — zachęcał Barnet. Niema się pan co spieszyć. Bardzo proszę.
— O, to nie, bardzo dziękuje. Chciałem tylko uwiadomić pannę Dombi co do psa, nic więcej. Do widzenia.
I biedny Tuts, konając z chęci przyjęcia zaprosin, a nie mogąc się zdobyć na odwagę korzystania z nich, dawał znak odjazdu i ładna łódź jak strzała — mknęła na środek rzeki.
Rano w dzień odjazdu Florci łódka Pociecha Tutsa przybiła do brzegu ogrodu. Tuts oczekiwał na Florcię w salonie.
— O, jak zdrowie panno Dombi? Ja jestem zdrów, bardzo dziękuję. Spodziewam się, że i pani zdrowa. Dyogenes wczoraj miał się dobrze.
— Bardzo pan łaskaw, panie Tuts.
— To nic, dziękuję. Myślałem, czy nie zechce pani wrócić do miasta łódką. Pogoda śliczna, a w łodzi dużo miejsca dla pani i jej pokojowej.
— Dziękuję panu, ale nie mam zamiaru wracać wodą.
— O, to nic, panno Dombi. Do widzenia.
— Dokądże się pan tak spieszy? Może pan zaczeka na panią Skettls. Zaraz wyjdzie.
— O, nie, bardzo dziękuję. To nic.
Pan Tuts mieszał się i nie wiedział, co począć. W tej chwili wyszła pani Skettls i natychmiast napadł ją z pytaniami o zdrowie. Zjawił się i Barnet, a Tuts z odwagą rozpaczy chwycił się jego ręki.
— Dzisiaj — rzekł Barnet, zwracając się do Florci — tracimy światło naszych oczu.
— O, to nic, panie... to jest — to znaczy wiele, bardzo wiele, zapewniam pana. Do widzenia.
Zamiast wyjść po tem pożegnaniu, Tuts stał jak wryty; żeby wywieść go z kłopotu, Florcia zaczęła żegnać się z państwem Skettls.
— Proszę pani, abyś raczyła w naszem imieniu złożyć wyrazy najszczerszego szacunku czcigodnemu rodzicowi — mówił Barnet, odprowadzając Florcię do karety.
Trudne zlecenie dla dziewczęcia, które nic nie miało wspólnego z czcigodnym rodzicem. Florcia też skłoniła się w milczeniu. Dziewczątka wybiegły rojem żegnać się z towarzyszką, którą serdecznie i gorąco kochały. Nawet służące obstąpiły karetę i z żalem żegnały kochaną panienkę. Na widok tej przyjaźni łzy zabłysły w oczach Florci.
Łzy żałosne ale i pocieszające. Wspomnienia rojem obiegły duszę Florci w miarę zbliżania się do domu: konanie matki, męki brata, pan Dombi, zawsze surowy i milczący, zawsze niechętny dla osierociałego dziecka, pożegnalna scena w domu wuja Sola, smutek Waltera i końcowe słowa...
Nawet Zuzanna łaskawie witała dom, w którym tyle lat spędziła. Nudny i ponury — ale przebaczała mu i to nawet.
— Co tu mówić! Z przyjemnością go powitam. Niewiele w nim co prawda rzeczy dobrych, lecz byłoby żal, gdyby go spalić lub zburzyć. Niech tam sobie stoi.
— Chętnie przebiegniesz stare komnaty — prawda?
— Pewnie że tak i nie zapieram się tego. A jednak jutro czy pojutrze znów zacznę go niecierpieć!
Florcia zaś czuła, że życie jej będzie spokojnie płynęło pod ojcowskim dachem. Tu w tej świątyni wspomnień będzie pielęgnowała nadzieję, odda się modłom i cierpliwie doczeka tej szczęsnej chwili, gdy wróci do niej serce ojca.
Kareta wtoczyła się nareszcie w długą i ciemną ulicę, zbliżając się do domu pana Dombi, a Florcia, zwrócona już w przeciwną stronę, ujrzała różowe buzie dzieciaków. Wtem rozległ się głos Zuzanny:
— Ach, mój Boże! A gdzie nasz dom?
— Nasz dom?
Naokoło domu pana Dombi wznosił się labirynt rusztowań od podmurowania do dachu. Kamienie, cegły, glina, wapno, stosy bali i desek zawaliły pół ulicy wzdłuż i poprzek. Zewsząd do ścian tuliły się drabiny i robotnicy wdzierali się na górę, złazili i biegali. U podjazdu stał wóz z rulonami różnego papieru i tapeciarz oglądał ściany, zapisując miary i obrachowując przyszłe zdobienia. Murarze, malarze, cieśle, kaflarze snuli się wszędy.
Florcia w największem zdumieniu wyszła z karety i nawet dziwiła się, czy to istotnie dom ojca. We drzwiach stał Taulinson.
— Nic się nie stało Taulinsonie?
— Nie, panienko.
— W domu, zdaje się, duże naprawy?
— Tak panienko, duże zmiany.
Florcia niby senna przeszła i podążyła na górę. Jasne światło wdzierało się do paradnych sal i wszędzie pod ścianami stały drabinki a na nich ludzie. Portret matki zdjęto, meble wyniesiono, a na ścianie widniał napis: Sala zielono-złota. Pokoju Florci jeszcze nie tknęli. W jej sypialni za oknem widać było na rusztowaniu robotnika z fajką w zębach i obwiązaną głową.
Wtem wpadła Zuzanna Nipper.
— Ojciec u siebie, panno Florciu i pragnie widzieć się z panienką.
Florcia niezwłocznie pobiegła na dół. Myślała po drodze, czy zdobędzie się na odwagę ucałowania ojca? Serce, spragnione miłości, dało twierdzącą odpowiedź. Ojciec mógł słyszeć bicie tego serca. Jeszcze minuta i rzuci się w jego objęcia, lecz...
Pan Dombi nie był sam. Były z nim dwie damy i Florcia stanęła. W tej chwili z hałasem wdarł się do pokoju kosmaty przyjaciel Dyogenes, który po wstępnych radosnych skokach położył swe łapy i pysk na piersi gościa. Przy tem jedna z dam wydała przejmujący okrzyk.
— Florentyno — rzekł obojętnie — jak się masz? Co to za pies?
— To pies z Brajtonu, ojcze. On bardzo łagodny, tylko teraz wyraża swą radość, witając mię. Proszę mu to darować.
Florcia zauważyła, że dama, która się przelękła, już staruszka, druga zaś koło pana Dombi młoda i piękna.
— Pani Skiuten — oto moja córka Florentyna.
— Miła, naturalna, czarująca — mówiła staruszka, lornetując Florcię. — Proszę mię ucałować, moja droga.
Spełniwszy to życzenie, Florcia zwróciła się do młodej pani.
— Edyto, rekomenduję pani swą córkę. Florentyno, ta pani wkrótce będzie twoją matką.
Kurczowy dreszcz wstrząsnął całem ciałem zdumionej dzieweczki; patrzyła na piękną postać z najgłębszem zaciekawieniem i jakimś nieokreślonym lękiem. Potem rzuciła się w objęcia przyszłej matki i ze łzami zawołała:
— Ojcze, bądź szczęśliwy! Życzę ci szczęścia w całem życiu, ukochany ojcze!
Nastąpiło milczenie. Piękna pani zrazu wahała się, wnet jednak ujęła w ramiona i mocno uścisnęła rękę dziewczęcia, jak gdyby chciała ją ukoić i pocieszyć. Pochyliła się nad jej główką, całowała zapłakane oczy, ale nic nie mówiła.
— Chodźmy obejrzeć pokoje. Trzeba zobaczyć, jak postępuje robota.
I poszli. Tylko Edyta nie ruszyła się. Wkrótce dał się słyszeć głos pana Dombi.
— Trzeba zapytać o zdanie Edyty. A gdzież ona?
— Edyto, wołała pani Skiuten, gdzieżeś ty, moja droga?
Piękna pani uwolniła się z objęć Florci i spiesznie podążyła za nimi. Florcia pozostała — szczęśliwa, smutna, we łzach, nie pojmując, co się z nią dzieje. Wkrótce atoli wróciła jej nowa matka.
— Florentyno — rzekła — spodziewam się, że nie będziesz mnie nienawidziła?
— Ja, nienawidzieć ciebie, mamo!
— Myśl o mnie dobrze i wierz, że pragnę twego szczęścia. Ja cię będę kochała, Florentyno, zapewniam cię. Bądź zdrowa. Wkrótce się zobaczymy. Nie stój tu.
Wszystko to wyrzekła prędko, lecz stanowczo. Jeszcze raz ucałowała wzruszoną dziewczynkę i opuściła pokój, aby się złączyć z panem Dombi.
Teraz więc Florcia znajdzie drogę do serca ojca i pod kierunkiem nowej mateczki jej gorące marzenia spełnią się. We śnie zjawiła się jej pierwsza matka ze słodkim uśmiechem i błogosławieństwem na ustach. Szczęśliwa Florcia!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.