Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dobrych, lecz byłoby żal, gdyby go spalić lub zburzyć. Niech tam sobie stoi.
— Chętnie przebiegniesz stare komnaty — prawda?
— Pewnie że tak i nie zapieram się tego. A jednak jutro czy pojutrze znów zacznę go niecierpieć!
Florcia zaś czuła, że życie jej będzie spokojnie płynęło pod ojcowskim dachem. Tu w tej świątyni wspomnień będzie pielęgnowała nadzieję, odda się modłom i cierpliwie doczeka tej szczęsnej chwili, gdy wróci do niej serce ojca.
Kareta wtoczyła się nareszcie w długą i ciemną ulicę, zbliżając się do domu pana Dombi, a Florcia, zwrócona już w przeciwną stronę, ujrzała różowe buzie dzieciaków. Wtem rozległ się głos Zuzanny:
— Ach, mój Boże! A gdzie nasz dom?
— Nasz dom?
Naokoło domu pana Dombi wznosił się labirynt rusztowań od podmurowania do dachu. Kamienie, cegły, glina, wapno, stosy bali i desek zawaliły pół ulicy wzdłuż i poprzek. Zewsząd do ścian tuliły się drabiny i robotnicy wdzierali się na górę, złazili i biegali. U podjazdu stał wóz z rulonami różnego papieru i tapeciarz oglądał ściany, zapisując miary i obrachowując przyszłe zdobienia. Murarze, malarze, cieśle, kaflarze snuli się wszędy.