Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzom rada, żeś pan dziś przybył, panie Karker. Planujemy dziś śliczną wycieczkę. O, urocze Kenilwort! Idee średnich wieków — lubi pan średnie wieki, panie Karker?
— Bardzo lubię.
— Zachwycające czasy. Ile wiary, ile mocy! Jaka poezya, jaki entuzyazm! Wszystko takie malownicze! O, Boże mój, Boże! Czemu nie mamy choć cząsteczki tych uroków! Zabiliśmy poezyę, zdusiliśmy płomień zapału, który podniecał naszych przodków do wielkich czynów. Zanadto jesteśmy trzeźwi, panie Karker — nieprawda? Jakie obrazy w zamku, Boże, jakie obrazy. Mam nadzieję, że pan lubisz obrazy, panie Karker?
— Zapewniam panią — wyręczał Dombi swego dyrektora — Karker przedni znawca malarstwa. On sam nawet dobrze maluje. Jestem pewien, że go zachwyci gust i talent pani Grendżer.
— Do kaduka! Wprawiasz mię pan w zdumienie, Karkerze! Głowa pańska to studnia wszelkiej wiedzy.
— Wiedza moja ma granice — bronił się skromnie Karker i pan Dombi nazbyt łaskaw w swych pochwałach. Rzecz prosta — człowiek mały, jak ja, musi to i owo umieć, kiedy przeciwnie dla takiego olbrzyma, jak pan Dombi...