Przejdź do zawartości

Damy i Huzary/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Damy i Huzary
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT I.
Duży pokój. Czworo drzwi bocznych; dwoje w głębi. Na środku stół z mapami; stolik po prawej stronie, na którym gra szachów, przy nim w głębi krzesła. W głębi broń różna; dzidy, cel, głowy tureckie do karuzelu służące, i t. d..



SCENA I.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik, Rembo.

(Major na środku, ogląda strzelbę; po lewej Porucznik nabija; po prawej Rotmistrz oparty na strzelbie, patrzy na szachy; przy nim siedzi kapelan zatrudniony strzelbą; w głębi Rembo. Wszyscy w szpencerach ubrani na polowanie, w wojskowych czapeczkach.)

Major.

Czy tylko pewnie? bo to czasem...

Rembo.
Nie śmiałbym przecie zwodzić pana Majora; niech zaraz zginę, jeślim nie widział na własne oczy kozła i dwie sarny. Wszystko troje wyszło razem do bydła, na ciemną dolinę, jak ten kąt, ta struga... oto jak ta wielka łoza, gdzie ksiądz Kapelan prześlepił zająca... aż tu obces kundys jeden i drugi: huf, huf!... Ech, panie! jak nie pójdą sarny moje! strach! aż się ziemia trzęsła!... przez Garb, Wielką Banią, po nad Bartkowy potok...
Major.

Ho, ho, ho! sarny dotychczas na drugim końcu świata.

Rembo.

Zlękły bo się fur idących gościńcem i hajże łąkami nazad w jasieninę.

Major.

Nam więc drogą od kopców zastąpić wypada.

Rembo.

Ja z dębniaków cicho psy podpuszczę, a każda na strzelbę, jak na rożen wpadnie.

Major.

Dalej panowie! I na urlopie nie dam wam próżnować.

Kapelan.

Zaraz, zaraz.

Porucznik.

Ja dogonię.

Major.
(biorąc lulkę ze środkowego stoła i kiwając głową, do Remba).

Zawołaj Grzesia. (Rembo odchodzi).

Rotmistrz.
(do kapelana patrząc na szachy).

Wygram, jeśli wieżę cofnę.

Kapelan.

Wątpię.

Rotmistrz.

Załóż się.

Kapelan.

Dobrze.

Rotmistrz.

Nikt tu nam nie ruszy, za powrotem przekonam, i talarka schowam.





SCENA II.
Ciż sami, Grzegorz.


(Stary huzar z ogromnemi wąsami).

Major.

Tylem razy, mój Grzesiu, już cię o to prosił, abyś kładł wszystko na swojém miejscu. Poco tu na mapach lulkę zostawiasz? tam w szafce ma swój numer; nienawidzę nieporządku. (oddaje lulkę i zdmuchuje mapę). Otóż, otóż, nie mówiłem? plama... i ta baszta... á propos, a klucznica?

Grzegorz.

Kłusem wywieziona. (odchodzi)

Kapelan.

Bogu dzięki.

Rotmistrz.

Ostatnia więc białogłowa usunięta z naszego domu; będzie raz przecie cicho i spokojnie.

Major.

Okropnie gadała.

Porucznik.

Bo stara, bo stara.

Major.

O ho, ho, Panie poruczniku, wiem, na co Pan zakrawasz, ale nic z tego. Wolę huk moździerzy, niż kobiece świergotanie. Nic z tego, i pokażę, że i żołnierz potrafi domem rządzić bez kobiety.

Porucznik.

Piękny rząd!

Kapelan.
Dobry, dobry.
Rotmistrz.

Wyśmienity.

Major.

Wyśmienity.

Porucznik.

Czy zawszeście go Panowie wyśmienitym znajdowali? Czy zawsze przykrém było kobiece świergotanie? (długie milczenie)

Major.

Chodźmy na polowanie.

Rembo (wbiegając).

Goście jadą!

Major.

Któryś z kolegów.

Rembo.

Gdzie tam! kilka pojazdów! największa parada.

(Odchodzi, oficerowie jeden po drugim, zbliżają się powoli do okna).
Major.

Dla Boga! landara.

Porucznik.

I kocz.

Rotmistrz.

I bryka.

Porucznik (z ukontentowaniem)

Ach! damy!

Major, Rotmistrz
(odskakując na środek pokoju).

Damy!

Porucznik (rachując).

Jedna, dwie, trzy...

Major, Rotmistrz
(z żałością spoglądają na siebie).
Trzy!
Porucznik.

Cztéry, pięć...

Major (jak wprzódy).

Pięć!

Rotmistrz (podobnież).

Pięć!

Porucznik.

Jeszcze jedna...

Major, Rotmistrz (razem).

Sześć!

Porucznik.

Jeszcze jedna.

Major, Rotmistrz (razem).

Siedm! siedm!

Kapelan (wstając).

Siedm! (Zatykając uszy znowu siada i tak oparty o stół, do końca sceny zostaje).

Porucznik.

Co widzę! (wybiega.)

Rotmistrz
(zbliżając się nieśmiało do okna).

Cóżto za baby! Co za gmachy! Co za graty!

Major
(zbliżając się do okna).

Ach, to siostry moje.

Rotmistrz.

Przepraszam cię...

Major.
Niemasz za co, znam ja je dobrze. (chodzi po pokoju coraz prędzej). Siostry, damy, przyjąć je wypada... Grzesiu, mundur!... mój mundur, Grzesiu!... czy diabli nadali... Grzesiu, mundur! (Grzegorz z mundurem chodzi za nim). Rad im być muszę... mój mundur, Grzesiu! mój mundur! cieszyć się trzeba, czy diabli nadali!
Grzegorz.

Niech Pan mundur włoży.

(Po lewej stronie sceny Major wdziewa mundur, przez zapomnienie na swój ubiór. Postrzegłszy się, chce zdjąć, i ściąga razem rękaw szpencera; nie może ręki wyrwać, gdy wchodzi Pani Dyndalska z dwoma pieskami na ręku, za nią Józia, kosz w ręku ze szczeniętami i kilka pudełek; Przy Majorze dalej w głębi stoi Rotmistrz, za nim Kapelan: Grzegorz z mundurem wychodzi.)
.




SCENA III.
Major, Rotmistrz, Kapelan;

(następnie)
Pani Dyndalska, Józia, Panna Aniela, Zuzia, Pani Orgonowa, Zofia, Fruzia, Porucznik, Rembo.

Dyndalska.

Jak się masz, Panie bracie?

(do Józi)

Ostrożnie, gawronie! nie upuść szczeniąt.

Major (pomieszany).

Witam, witam.

Dyndalska (do Józi).

Czegóż trzymasz? połóż!

(do Majora).

Jakże się miewasz?

(do Józi)

Czemuż nie na stole? jakieżto głupie dziewczę!

(Józia kładzie wszystko na szachach i wychodzi. Dyndalska siada. Aniela wchodzi, za nią Zuzia z dwiema klatkami, w jednej sroka, w drugiej wiewiórka, i z różnemi gratami)
Aniela.

Wieki już, braciszku, jakeśmy się widzieli.

(do Zuzi)
Postawże klatki, czego będziesz stała?
Major.

Witam, witam.

Aniela (do Zuzi).

Gdzie, gdzie, gdzie! ślepa! cóżto stołu niemasz?

(Zuzia stawia klatki na mapach i odchodzi. Poruszenie Majora. Rotmistrz go za suknię wstrzymuje).
Major (cicho do Rotmistrza).

Mapy.

Rotmistrz (do Majora)

Pst!

(Major stara się pokryć nieukontentowanie i spogląda czasem na mapy. Słychać hałas i krzyk kobiet za sceną.)
Rembo (za sceną).

Nie rusz; a harap! a fe! a zasię!

Orgonowa

(tyłem wchodząc i trzepiąc rękoma). Zasię! zasię, bo zemdleję. (Rembo za nią wchodzi trzymając kota nad głową, którego we drzwiach Orgonowa odbiera). Biedny Filunio! moja duszka droga! jak się trzęsie! Biedny Filunio! Jak też możesz, Panie bracie, trzymać takie obrzydłe psiska? jakiemiś kajdankami podcięły mi nogi i tylko co nie rozdarły lubego Filunia.

Rembo.

To na sforze Zagraj z Pisklą jak kota zwietrzyły, hajże po kocie! obces na Jejmość! a Grzmocisz i Popraw... (wychodzi na znak Majora).

Orgonowa.

Fi, co za nazwiska! przebrzydłe kundysy... ledwie dyszę... całam w pocie. (Siada przy Dyndalskiej i Anieli. Za Orgonową weszła Zofia z Porucznikiem niosącym klatkę z kanarkiem, którą zawieszają w głębi rozmawiając po cichu. W ciągu tej sceny, dziewczęta powynosiły kota i pieski).




SCENA IV.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela.

(siedzą w rzędzie po prawej. Po lewej stronie na przeciwko, stoją:)
Major, Rotmistrz, Kapelan;
(w głębi)
Zofia, Porucznik[1].

Major.

Witam, witam Panie siostry w moim domu i bardzo przepraszam kota, za niegościnność Piskli i niecnoty Zagraja.

Orgonowa.

Patrz, Panie bracie, moja córka. (Zofia się zbliża i kłania) Owa Zosiunia mała... Anibyś ją poznał pewnie... wyrosła, wyładniała, nieprawdaż? Za jej wychowanie nie powstydzę się także. W pierwszej stolicy świata mogłaby bezpiecznie rozmawiać, i to nie jednym językiem:

Kapelan (na stronie).

Nie jednym! okropnie!

Orgonowa.

Miała i guwernantkę; Madam znakomitą, i na wyższych naukach w mieście pół roku strawiła.

Aniela.

Talenta gdy rozwinie...

Dyndalska.

Ach, Anielko luba, co też nie wygadujesz! Już je rozwinęła: czyliż nie śpiewa całego Rossyniego, tak, że każdy słuchać musi? Czyż nie tańcuje, tak, że nigdy taktu nie chybi? Czyż nie maluje, tak, że jej kwiatek wszystkich zwodził, i że Pan Sędzia chcąc powąchać, nosem go zmazał?

Aniela.

To Pan Referendarz.

Dyndalska.

Ależ Pan Sędzia, mój aniołku!

Orgonowa.

Cicho, cicho Dyndalsiu; nie trzeba jej w oczy chwalić, ona sama pokaże, co umie.

Aniela (do Majora).

Jakże ci się podoba?

Dyndalska
(szturchając ją łokciem).

Cożto za pytanie!

Aniela.

Nie dasz mi mówić, kochana siostruniu.

Dyndalska.

Bo mówisz bez sensu, moja duszko.

Orgonowa.

Cicho, cicho siostruniu. (do Majora) Któż są ci Panowie?

Major.

Rotmistrz Sławomir. W szkołach jeszcze przyjaźń nas złączyła; razem wdzieliśmy mundur, razem go nosili i razem może w jednej złożym go mogile. — Nasz poczciwy Kapelan, także dawny towarzysz, prawdziwy przyjaciel ludzi; wiele robi, mało mówi, naśladować go należy. — To, mój Edmund, już wam po części znany z mojego listu. W jednej nieszczęsnej utarczce, kiedy każdy o sobie tylko myślał a ja raniony pod ubitym leżałem koniem, on mnie szukał, postrzegł, zebrał kilku walecznych, natarł na nieprzyjaciół i osłonił własnemi piersiami; cofał się, nacierał, znowu się cofał i znowu nacierał, aż póki naszych wzrastająca liczba zwycięztwa nam nie wróciła. Tamto mnie, mnie broniąc, odebrał tę krésę przez skronie, która więcej warta niż dziesięć wieńców. (ściska go z rozczuleniem).

Zofia (mimowolnie).

Ach, to pięknie być odważnym! (spuszcza oczy na bystre spojrzenie matki i ciotek).

Orgonowa.

Dobrze, dość tego, teraz do interesu. Chcę pomówić z tobą, Panie bracie, zatem pozwolą Panowie...

(Oficerowie odchodzą, i Zofia do swego pokoju na znak Orgonowej).





SCENA V.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major.

Orgonowa
W jedném zwięzłém słowie wszystko ci opowiem; nie lubię niepotrzebnej przemowy, bo kto ma rozum, ławo pojmie i zrozumie, gdy mu jasno rzecz przełożę. Zatém bez przemowy; lepiéj w krótkości powiedzieć, o co chodzi, a potém dać przyczyny i dowody. Nareszcie, takem mocno oczytana, tylem żyła w wielkim świecie, tyle mam roztropności i przenikliwości, że się w zdaniu nigdy nie mylę i chyba szalona głowa sprzeciwić mi się może. Przystępując więc do rzeczy, powiem, że powziąwszy wiadomość, żeś na urlopie i żeś do wsi swojej przyjechał, zaraz zgadłam, że wojskową służbą znudzony, chcesz ją porzucić i na wsi osiąść. Myśl chwalebna, ale do tego potrzeba...
Dyndalska (prędko).

Pozwól, kochana siostruniu, niech ci przerwę: gdy się kogo chce przekonać, nie zawsze najkrótsza mowa najlepszą mową bywa. Trzeba najprzód dać przyczyny, co do czego nas nakłania, potém rzecz wyłuszczyć, a na końcu dać dowody na poparcie swego zdania. Lecz nim do zamiaru przystąpię, wypada uczynić rzut oka na poprzednicze zdarzenia i obecne położenie. A że to rzecz wielkiej wagi, na rozdziały ją podzielę, w którym Panu bratu, dowiodę: (licząc na palcach) Że dotychczas źle miał w głowie, że ponosi wielkie straty, że wojskowość nic niewarta, że na wsi osiąść rzecz najlepsza, że rozumnie radzę...

Aniela.

Lepiej, duszko moja, napisz dzieło o tém, a teraz pozwól, niech najprościejszą drogą zbliżę się do celu.

Orgonowa.

Gadajcie, o! gadajcie, gdy tak bardzo gadać lubicie; gadajcie, bardzo proszę. Ja nic nie powiem, Ja nic nie wiem. Ja nic nie umiem. Gadajcie, łaskę mi zrobicie.

Dyndalska.

O, i owszem, ja będę milczała; niech kochana siostra rozprawia, gdy jej tak przykrą chwila milczenia. Albo ją może wyręczy, wymowna Anielka.

Aniela.

Ach, gdzieżbym ja się śmiała porównać w wymowie z kochanemi siostrzyczkami: słuchać będę rozdziałów lub drugiej przemowy bez przemowy.

Orgonowa.

Proszę mówić, bardzo proszę.

Dyndalska.
Bez ceremonii, bardzo proszę.
Aniela.

Mówcie, mówcie, bardzo proszę.

Orgonowa, Dyndalska, Aniela.

Bardzo proszę.

Orgonowa (idąc ku drzwiom).

Nie przeszkadzam.

Dyndalska (podobnież).

Zostawiam.

Aniela (podobnież).

Odchodzę.

Orgonowa, Dyndalska, Aniela
(kłaniając się po kilka razy od drzwi, albo odedrzwi).

Mówcie, mówcie, proszę; bardzo proszę... (wychodzą).




SCENA VI.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik

(następnie wchodzą zamyśleni i stają przy Majorze, który od początku przeszłej sceny nieporuszenie na środku stoi.)
Rotmistrz, Porucznik w mundurach; Kapelan w surducie.

Rotmistrz (po krótkiém milczeniu).

Cóż tam słychać?

Kapelan.

Zaprzęgać nie każą?

Porucznik.

Jakimże rozkazem zaszczyciły nas damy?

Major

Ra ra ra ra ra ra, rozumiecie?

Rotmistrz.

Któż to zrozumie?

Major.
I ja nie zrozumiałem, w uszach mi tylko dzwoni.
Rotmistrz.

Jednak...

Major.

Nic nie wiem.

Porucznik.

Przecie...

Major.

Nic, nic u kata! Gdy jedna mówi, druga jej zazdrości, jedna od drugiej mędrszą się mniema; tak, chociaż wszystko zawsze w jedném słowie, gadaninie końca niema, a o co rzecz idzie, mądry kto zgadnie. Jednak, czy się dowiemy czy nie, wypada przyjąć je godnie. Połączmy nasze starania. Nieszczęście tylko, że nikogo nie mamy takiego w domu, coby umiał damy przyjąć.

Porucznik.

Aha: źle, kobiét niema.

Kapelan.

Niema gdérać komu.

Rotmistrz.

Szkoda w samej rzeczy, żeśmy się ostatniej pozbyli.

Major.

Hej! Grzesiu! Rembo! Zaraz wszystko będzie.

(Rembo i Grzegorz wchodzą).
(do Remba)

Niech Kutasiński na łysego wsiędzie i dalej w pogoń za klucznicą; a jak ją dojdzie, niech baba nie trzepie, nie rozprawia, i czém prędzej na łysego wsiada.

Kapelan.

Nie uchodzi, nie uchodzi.

Porucznik
(śmiejąc się, do Remba)
I niech tęgim kłusem wraca.
Kapelan.

Ale nie uchodzi.

Major.

Ale czemu? czyż nie kłusują nasze markietanki? (do Remba) Zresztą jak zechce, niech zrobi; byle mi (patrząc na zegarek) na jedenastą klucznicę przystawił. Marsz! Jedno już jest. (Rembo odchodzi)

Rotmistrz.

Wszystko to jeszcze fraszka, ale obiad, obiad, to sęk; bo nie zwodźmy się umiejętnością Kordesza. Słynie on wprawdzie w obozie, jako najlepszy kucharz; ale cóż umie dobrze zrobić, mówiąc między nami: huzarską pieczeń i pieczeń huzarską.

Kapelan.

Nie uchodzi, nie uchodzi.

Rotmistrz.

Dla dam, innych przysmaczków, innych łakoci potrzeba. Trzeba jakiejś na stół ozdoby, coś pięknego, coś lekkiego.

Major.

Wiem, wiem czego trzeba. Wszystko to Grześ zrobi. Bywał po różnych miastach, po różnych dworach, widział różne kuchnie; Grześ, Grześ zrobi ciasta.

Grzegorz.

Ale...

Major.
A ty, mój Edmundzie, zatrudnisz się, z łaski swojej, szykiem potraw; bo to, słyszę, teraz rzecz wielkiej wagi, czy ryba po mięsie, czy mięso po rybie. A Grześ, chłopak w ciemie nie bity: zrobi, choć czego nie umie.
Grzegorz.

Ale...

Major.

Ale zrobisz ciasta.

Grzegorz.

Ale ja, Panie Majorze, dalibóg nie umiem.

Major.

Zrobisz; ja każę i basta. Jest więc i drugie. Dobrze nam się wiedzie.

Rotmistrz.

Trzebaby jeszcze przy stole jakiej rozrywki damom.

Major.

Muzyczki? Co mówicie?

Rotmistrz.

Zapewne, czegoby trzeba!... ale zkąd?

Major.

Zkąd? Grześ i Rembo trąbią doskonale.

Kapelan.

Nie uchodzi, nie uchodzi.

Major.

O, dajno pokój, Kapelanie; wszystko nie uchodzi.

Porucznik.

Ale zmiłuj się, Majorze, wszystkie do jednej, wystraszysz z własnego domu.

Major.
Czém, czém u diabła? Nie trąbiąże walca doskonale? Niech im tylko czasem Kapelan w takt głową kiwnie, a zobaczycie jak wytrąbią gładko. Ale co za myśl nagle mi przychodzi!... wybornie, przedziwnie!... Ty, ty, Rotmistrzu, musisz się tem zająć: każ postawić pod oknami jadalnego pokoju... postawić... wiesz co? zgadnij!... moździerzyk nabity... Jak krzykną: wiwat damy! rym! z moździerza.
Kapelan.

O, na honor, nie uchodzi. (wstaje)

Porucznik (wstając).

To żadnym sposobem być nie może. To nie z żołnierzami sprawa.

Major (wstając).

Ale już proszę...

Porucznik.

Uważ przecie, że to kobiéty.

Major.

Jest i kaznodzieja! Brawo, brawo, kobiety... nie wiedziałem. Coto u diabła, że ci Panowie młodzi myślą, że starzy nigdy młodemi nie byli. Jak wy teraz żyjecie, myśmy żyli dawniej... a może i lepiej, i tężej, kiedy o to chodzi. Proszę! hm! Oni tylko wiedzą, jak się z damami obchodzić. I jam całe życie nie rąbał, i jam się bawiał z damami i zawszem dogodził! zatém gadaj nie gadaj, ja z moździerza wystrzelę.

Rotmistrz.

Można bezpiecznie; bo choć się trochę popłoszą, to zapewne z przestrachu złych skutków nie będzie!

Major.

Tak jest, złych skutków nie będzie!

Rotmistrz.

A zabawić trzeba.

Major.

A zabawić trzeba. (do Grzegorza). Moździerz pod oknem postawić. Marsz! Ale, ale, proszę cię mój Grzesiu, jak będziesz trąbił, nie dmij też tak mocno, zwłaszcza w drugiej części; na tej odbitej nucie zawsze tak ci w trąbie wrzaśnie, że aż słuchać niemiło; lekko... a patrzeć na Kapelana.

(Grzegorz odchodzi. Fruzia wchodzi dygając na obie strony, Tylko Porucznik jej się odkłonił; Kapelan odwraca się i odchodzi).





SCENA VII.
Major, Rotmistrz, Porucznik, Fruzia.

Fruzia.

Moja Pani się kłania, (dygając) i prosi Pana do siebie.

Major.

Kogo? Porucznika?

Fruzia.

Nie, Pana Majora. (dygając).

Major.

Czemuż na niego patrzysz, kiedy mówisz do mnie? (po krókiém milczeniu). Idź, powiedz twojej Pani, że wieczór służyć jej będę mojemi uszami; tylko proszę, abyśmy sam na sam byli; teraz nie mam czasu. (Fruzia dyga i odchodzi).





SCENA VIII.
Major, Rotmistrz, Porucznik.

Rotmistrz.

Na co odwlekać? wcześniej później trochę, zawsze cię to czeka.

Major.

Ach, mój kochany, dobrze i dzień cały.

Rotmistrz.
Ale taką rzeczą ich odjazd nie prędko nastąpi.
Major.

Prawda i to. Odbyć potrzeba tę nieszczęsną rozmowę. Ach, wy sobie nie wystawiacie, co to za rzecz straszna.





SCENA IX.
Ciż sami, Fruzia.

Fruzia. (dygając).

Moja Pani teraz, nie wieczór chce mówić z Panem i zaraz tu przyjdzie.

Major.

Twoja pani, jak widzę, nie lubi powtarzać rozkazów.

Fruzia.

O, i bardzo nie lubi!

Rotmistrz (do Porucznika).

Dla nas tu, widzę, dzisiaj miejsca niema, chodźmy przejść się trochę, albo jedźmy konno...

Major.

Nie zostawiajcieże mnie samego! Idźcie do ogrodu, bądźcie w odwodzie.

(Odchodzą. Krótka scena niema. Major nie chce uważać Fruzi, która wdzięczy się z trzpiotostwa; odwraca się, pokręca wąsy, nuci; jednak mimowolnie jak spojrzy, zaraz się odwraca, spotkawszy jej oczy. Nareszcie Fruzia na znak wchodzącej Orgonowej wychodzi).





SCENA X.
Major, Orgonowa.

Orgonowa.

Jesteśmy sami.

Major.
Tak, jesteśmy sami.
Orgonowa.

W czterech słowach rzecz skończę.

Major.

Tego mi trzeba.

Orgonowa.

Sama mówić będę.

Major.

Tak, sama jedna.

Orgonowa.

Usiądźmy. (siadają). Z początku zaczynając...

Major.

A od końca nie możnaby zacząć?

Orgonowa.

Cóżto za myśl dzika.

Major

Bardzo roztropna, bo pamiętam, com się dowiedział z przeszłej rozmowy, i jeśli teraz podobnie...

Orgonowa.

Jakim ty się, braciszku, z wiekiem gadułą zrobiłeś.

Major.

Milczę.

Orgonowa.

Do słowa przyjść nie mogę.

Major.

Słucham.

Orgonowa.

Ponieważ chcesz służbę porzucić...

Major.

Ale ja nie chcę służby porzucać.

Orgonowa.

Naco to kryć?

Major.
Szczérze mówię.
Orgonowa.

Na wsi chcesz osiąść.

Major.

Ani myślę.

Orgonowa.

Tylko nie sprzeczaj się ze mną, bo nigdy nie skończę.

Major.

Słucham więc.

Orgonowa.

Bardzo robisz rozumnie, ale trzeba... trzeba, trzeba, krótko mówiąc, abyś się ożenił.

Major (zrywając się).

Czyś Waćpani szalona?

Orgonowa.

Grzecznie, niema co mówić.

Major (siadając).

Chciałem powiedzieć: chyba byłbym szalony!

Orgonowa.

Dla czego?

Major.

Spojrzyj na mnie, a masz odpowiedź. Mnie? w tym wieku, brać młodą żonę? Co za myśl! co za myśl! Nigdy małżeństwa nie byłem przyjacielem a tém bardziej teraz. W obozie posiwiały, szabla i koń, to moje były kochanki; a jeślim czasem pokochał, to po huzarsku: póki dobrze, póty miłość. I ja teraz mam się w amory wdawać? Byłbym szalony, a jeszcze szaleńsza ta, coby się za mnie wybrała.

Orgonowa.

Ja więc dziś mówić nie będę.

Major.
Gadaj sobie Waćpani na wszystkie cztéry wiatry, gadaj do sądnego dnia, ale nie o mojém ożenieniu.
Orgonowa.

Chwilę tylko cierpliwości; ożenienie ożenieniu nie równe.

Major (na stronie).

Zawsze djabła warte.

Orgonowa.

Nie wiesz kogo ci za żonę przeznaczam.

Major.

Nie ciekawym.

Orgonowa.

Moję Zosię.

Major.

To dziécię?

Orgonowa.

Ma lat ośmnaście.

Major.

A ja pięćdziesiąt sześć; cztery lata starszy od Waćpani.

Orgonowa.

Bez rachuby, bardzo proszę.

Major.

Nawet podobno Waćpani pięćdziesiąty trzeci.

Orgonowa.

Same, widzę, obelgi odnoszę za moje dobre chęci.

Major.

Za dobre chęci dziękuję, a układu nie przyjmuję.

Orgonowa.

Zastanów się tylko, uparty Majorze: dziewczyna na wsi bogobojnie wychowana, cały swój los zawdzięczać ci będzie, będzie kochała, szanowała, więcej jak ojca, niż męża; a ty otoczony dziećmi...

Major.

Trudno, trudno.

Orgonowa.

Będziesz błogosławił chwilę, w której zostałeś powolnym moim zamiarom. Nie gardź, proszę cię, szczęściem, które ci się zdarza.

Major.

Szczęściem nie gardzę; ale szczęścia nie widzę zatruć czyją młodość dolegliwościami wieku starego i wystawić się na pośmiewisko całego pułku huzarów.

Orgonowa.

Co za troska! Niechno się trafi któremukolwiek z tego całego pułku huzarów, młoda, ładna, dobra dziewczyna; a zobaczysz, że co innego drugiemu radzić, a co innego samemu działać. Dlatego proszę pana brata, zaprzestać wszelkich narad z tym swoim Rotmistrzem, z tym swoim kapelanem i z tym swoim wysmukłym Porucznisiem. Każdy odradzać ci będzie a sam gdyby mógł, ożenił by się trzy razy. Namyśl się więc, ale sam, bardzo proszę.

(odchodzi)





SCENA XI.

Major.

Krótkie namyślenie, bardzo krótkie. Mam rozum, Bogu dzięki. (woła przez okno.) Chodźcieno koledzy! — Powiem im: czemu nie mam powiedzieć? Będą się śmieli wraz ze mną. Mnie się żenić? mnie! Dreszcz mnie przechodzi. Młoda żona! ha, ha, ha, piękną zacząłbym kampanią.





SCENA XII.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik.

Major.

Siadajcie (siadają w koło stołu).
Dowiedziałem się nareszcie o co chodzi. Fraszka! Co powiecie... chcą mnie ożenić.

Wszyscy.

Ożenić?

Major (śmiejąc się).

Tylko ożenić.

Porucznik.

Z kim?

Major

Z Zosią, moją siostrzenicą.

Kapelan.

Nie uchodzi, nie uchodzi.

Porucznik (na stronie).

Co słyszę! (do Majora) A Major?

Major.

I możesz się pytać.

Rotmistrz.

Nie chce, oczywiście.

Major.

Chybabym oszalał.

Kapelan.

Brawo.

Major.

Ale miarkuję, że moje Panie siostry nie tak łatwo odstąpią zamiaru.

Porucznik.

Przymusić, nie przymuszą.

Major.

Zapewne. Ale chciałbym jak najmniej o tém słyszeć.

Rotmistrz.

Niech gadają, a my nie słuchajmy.

Major.

Nie sposób nie słuchać.

Rotmistrz.
Uprzykrzy im się nareszcie.
Major.

Co, gadanie? żartujesz, Panie kolego.

Porucznik.

Trzeba to rozważyć.

Major.

Bylem się nie żenił.

Kapelan.

Nie uchodzi.

Rotmistrz.

I ja tak myślę.

Porucznik

I ja także. Ale cóż Zosia na to?

Major.

Jeszcze nie wiem.

Rotmistrz.

Moje więc zdanie...





SCENA XIII.
Ciż sami, Orgonowa, Zofia.

Orgonowa.

Cóżto? rada wojenna. (Wszyscy wstają, milczenie).

Major.
(Cicho do Rotmistrza przy nim stojącego.)

Rotmistrzu, powiedz, proszę, że to być nie może.

Rotmistrz (podobnież do Kapelana).

Kapelanie powiedz jej co myślisz.

Kapelan (do Rotmistrza).

Nie uchodzi; niech Major mówi.

Rotmistrz (do Majora).

Powiedz, że nie chcesz.

Major.
Uradziliśmy...
Orgonowa.

Pewnie nic dobrego. (milczenie; biorąc na stronę Majora) Zostańmy się sami.

Major.

Dziękuję, tego nie potrzeba.

Orgonowa.

Panowie pozwolą... (kłania się, Oficerowie odchodzą) No Majorze, teraz możesz z Zosią...

Major.

Ależ, pani siostro...

Orgonowa.

Zostawiam was sam na sam.

Major.

Ale... zatrzymaj się... później...

Orgonowa.

Trzeba skończyć. Zosiu, słuchaj...

Major (idąc ku drzwiom).

Pozwól... zaraz... krew z nosa...

Orgonowa.

Ale wrócisz?

Major.

Wrócę, wrócę. (odchodzi).





SCENA XIV.
Orgonowa, Zofia.

Orgonowa.

Proszę sobie z głowy wybić wszystkie romanse, jakieś tylko kiedykolwiek słyszała, albo może przypadkiem i czytała. Dla losu, nie dla miłości idzie się za mąż. Twój wuj jest człowiek uczciwy, ma dobrą wieś, która pewnie w inne wpadnie ręce jeśli się z tobą nie ożeni.

Zofia.

Ależ, kochana matko, mam nadto dobre o nim mniemanie, abym mogła myśleć, że mnie zechce mimo mojej woli.

Orgonowa.

Jakto mimo woli? czyż masz Waćpanna inną, jak matki wolę?

Zofia.

Wypełnić ją mogę; ale mieć tę samą, trudno sercu rozkazać.

Orgonowa.

Tylko nic o sercu.

Zofia.

Nareszcie, może on nie zechce dla siebie samego.

Orgonowa.

Zechce, jak ty zechcesz. Znam go dobrze, nieraz mi już ustąpił dla tego tylko, aby się nie sprzeczać.

Zofia.

Dlaczegoż, kochana matko, koniecznie pragniesz tego małżeństwa?

Orgonowa

Dla twojego szczęścia.

Zofia.

Ale jeśli to będzie mojém nieszczęściem?

Orgonowa.

Nadtoś jeszcze młoda, byś to nadal rozpoznać mogła. Matka za córkę stanowić powinna.

Zofia.
Jestem jednak w stanie poznać, że jego wiek z moim wcale niestosowny.
Orgonowa.

Jak się ząbki przecierają! ktoby się spodziewał... Wiek niestosowny!... Młodzik jaki, trzpiot, byłby Waćpannie dogodniejszym?

Zofia.

Ten, coby mi się podobał, byłby najdogodniejszym.

Orgonowa.

Dość tego... więcej ani słowa... Nie pójdziesz za Majora, to wiesz co się czeka.

Zofia.

Ach, kochana matko, cóż ja ci przewiniłam. (płacze)

Orgonowa.

Słuchaj, Zosiu, ja cię kocham, szczérze twego szczęścia pragnę. Nie bądź więc dzieckiem, nie opuszczaj losu, który ci się zdarza. Mój brat jest charakteru łagodnego, ulegającego, żona z nim zrobi co zechce; tylko nie trzeba tracić odwagi, jeśli z razu znajdą się trudności. Każdy mąż z początku o tém tylko myśli, aby nie dać się zawojować. Sroży, puszy się, rozkazuje, wszystko na swojém postawić musi, Pan, Pan samowładny, pierwszych tygodni. Ale tylko cierpliwości, tylko cierpliwości; zmorduje go, sprzykrzy mu się ciągła walka i ciągła straż siebie samego, a żona rozumna co sobie raz ułoży, nigdy odstąpić nie powinna i jedną zawsze drogą, krok po kroku stawiąc, powoli, powoli, ale nieochybnie dojdzie do celu, a tym jest: być Panią w domu, (z pokorą) a Pana uznawać. Zostawiam cię; bądź rozsądną, bądź posłuszną matce a dobrze wyjdziesz; Major tu zaraz będzie, staraj mu się podobać (głaszcząc ją pod brodę) i pamiętaj, że na tém twojém zamęściu polega szczęście twojej matki. (odchodzi.)





SCENA XV.
Zofia
później Porucznik.

Zofia (po krótkiém myśleniu.)

Myślę, myślę i pewnie nic dobrego nie wymyślę. Matce oprzeć się trudno; szczęścia wyrzec się trzeba. Ach, Edmundzie! Edmundzie! Nic nie będzie z naszej miłości.

Porucznik
(który się był zatrzymał w głębi).

Z kądże ta smutna wróżba?

Zofia.

Dobrze, żeś nadszedł. Radź czémprędzej... zmiłuj się... radź co robić, bo zginiemy oboje.

Porucznik.

Zginiemy, a to dla czego?

Zofia.

Czyż nie wiesz, że jest wolą mojej matki, abym poszła za Majora?

Porucznik.

I cóż z tąd?

Zofia.

Edmundzie, cożto za pytanie? Miałożby twoje oświadczenie przed chwilą nie być szczére? Miałożby mnie zawieść serce moje?

Porucznik.

Ani jedno, ani drugie. Matka chce wydać cię za Majora, a ja właśnie z jego oświadczeniem przychodzę, że bardzo cię kocha i właśnie dla tego, że kocha, żenić się z tobą nie myśli i nie chce.

Zofia.
To jeszcze nie koniec
Porucznik.

Droga Zofio! miejmy nadzieję; chciejmy ją mieć. Od chwili jak cię tu zoczyłem, jakieś niewymowne przeczucie szczęścia, duszę moję napełnia. Ciebie tu spotykam, ciebie, którą od tak dawna napróżno szukałem.

Zofia.

I mego ojca wszystkie starania były daremne; nie mógł się nawet dowiedzieć, z którego pułku byli żołnierze, na których czele wyrwałeś go śmierci, a mnie najokropniejszemu nieszczęściu. W ostatniej życia godzinie wspominał cię z wdzięcznością i mnie ją przekazał w jedynej spuściznie.

Porucznik.

Więcej niż wdzięczność, zyskałem miłość twoję.

Zofia.

Najszczérszą i najświętszą, bo uprawnioną ostatnią wolą ojca.

Porucznik.

Innych praw nie roszczę.

Zofia.

A mogęż zapomnieć...

Porucznik.

Kochana Zofio! wierz mi... moja czynność wychodzącym z niebezpieczeństwa zdała się dziełem anioła; ale w rzeczy, ledwie warto ją wspomnieć. Żałowałem tylko, że zbliżający się nieprzyjaciel nie dozwolił mi zabezpieczyć dalszej waszej podróży i że w tém zamieszaniu żadnej a żadnej nawet o waszém nazwisku nie powziąłem wiadomości.

Zofia.

Mój ojciec w podróży, został przymuszony nagłą słabością zatrzymać się dni kilka w domku jednego leśniczego. W trzy dni po przechodzie naszego wojska, stanęło we wsi kilkuset różnej broni żołnierzy. Rabunek zaczął się wkrótce i do tego stopnia doszedł wściekłości, że podpalano domy bez żadnej przyczyny. Odciągnięta od ojca, widziałam już zajmujący się dach, gdy głos twój, słuch mój uderzył. Zdało mi się zaraz wtenczas, że słyszę głos znajomy, i potém, ile razy cię wspominałam, zawsze jak dawną znajomość: serce moje twojém było, nim się jeszcze zbliżyłeś do niego.

Porucznik.

Jak ja, tak i każdy oficer byłby cię ojcu powrócił i kazał pożar ugasić. Szczęście więc tylko moje, że mnie się to trafiło. Patrz, Zofio, wstążka którą upuściłaś; od tego czasu nie zeszła z serca mego: nie wiedząc gdzie, kto jesteś, jej wierny byłem.

Zofia.

Zosobna, widzę, Bóg przyjął przysięgi nasze. Ale, Edmundzie, moja matka nic o tém nie wie. Nieszczęściem rodzice moi nie żyli z sobą od lat dziesięciu i dość byłoby powiedzieć, że to było wolą męża, aby ją nieprzebłaganą na zawsze uczynić.

Porucznik.

Nic więc jej jeszcze o tém nie mówmy.

Zofia.

Zwierz się Majorowi, wezwijmy jego pomocy.

Porucznik.

Mógłbym ufać jego pomocy, gdyby tylko nie w tej mierze. Jest niezwyciężonym nieprzyjacielem małżeństwa i choćby mi nie przeszkadzał, straciłbym pewnie jego przyjaźń, może i szacunek.

Zofia.
Nieszczęsne uprzedzenia!
Porucznik.

Z drugiej strony jestem pewny, że moim rywalem nie będzie; raz, że się mniej boi całego szwadronu nieprzyjacielskiego, niż jednej żony; a powtóre, że nadto szlachetnie myśli, aby chciał być sprawcą czyjegokolwiek nieszczęścia.

Zofia.

Ale wiedz jeszcze o tem, że jeżeli nie pójdę za niego, Smętosz, obrzydły człowiek, głupi, brudny, stary lichwiarz moję rękę ma otrzymać.

Porucznik.

Czy podobna aby matka?...

Zofia.

Podług niej, majątek szczęściem, a do tego, mówiąc miedzy nami, jest trochę upartą.

Porucznik.

To źle, bardzo źle. (myśli.)

Zofia

Jednak kochających, mówią, Bóg nie opuszcza; może matka zmiękczy się prośbami naszemi.

Porucznik (po krótkiém milczeniu).

Nie, na niepewne losu nie stawmy.

Zofia.

Cóż robić?

Porucznik (po krótkiém milczeniu).

Przykra rzecz udawać, zwłaszcza z przyjaciołmi; ale ich uprzedzenia często nierozsądne, uprawniają poniekąd niewinne oszukaństwo. Trzeba więc, abyś oświadczyła Majorowi, że chcesz pójść za niego.

Zofia.

Dla Boga! to pójdę.

Porucznik.

Tego się nie lękaj, ja ręczę. Twoja matka, widząc cię przychylną zamiarowi swojemu, nie straci nadziei przywieść go do skutku i odpowie Smętoszowi, a Major coraz bardziej przynaglony, przyjmie łatwo ostrożnie podsuniętą myśl, mną wyręczyć siebie.

Zofia.

Ach, toby dobrze było.

Porucznik.

Staraj mu się jednak podobać; bo zakochać się nie zakocha, a dobrze będzie jak pojmie, dla czego ja kocham.

Zofia.

Mam więc...

Porucznik.

Być matce powolną i Majorowi przyjazną.

Zofia.

Jesteś jednak pewny, że nie zechce...

Porucznik.

Ach, tak pewny jestem, jak ty mojej, ja twojej miłości.

Zofia.

Jakikolwiek skutek otrzymamy, Edmundzie, serce Zofii twojém do śmierci.

Porucznik (całując ją w rękę).

Już samo to zapewnienie jest mojém szczęściem. Ale idź, uwiadom matkę o odpowiedzi Majora i postępuj sobie stosownie do naszego układu; miłość i nadzieja niech naszém hasłem będzie.

Zofia.

Do zgonu.









  1. Pierwsze drzwi po prawej stronie, do pokoju Orgonowej; pierwsze po lewej, do Dyndalskiej. Drugie po prawej, do Majora; drugie po lewej, do Rotmistrza i Kapelana. W głębi jedne do pokoju Anieli; drugiemi wchodzą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.