Czerwona rakieta/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IX.
Z ZASADNICZEGO PUNKTU WIDZENIA.

Miastem wstrząsały wciąż strajki.
Zdawało się, jakby ukryty gdzieś głęboko, mściwy, kretynio-złośliwy mózg przemyśliwał tylko nad tem, aby ludziom uniemożliwić życie na świecie.
Strajkowali kelnerzy, tramwajarze, zecerzy, robotnicy różnych zakładów miejskich — czasem wszyscy razem, czasami poszczególne grupy — ale wiecznie gdzieś była jakaś luka, jakiś niedostatek. Jedno ustało — drugie się zaczynało — jak gdyby organizm żarły wszy lub liszaje.
Zpoczątku zdawało się, że ma się do czynienia z szantażem, korzystającym ze sposobności. Wreszcie — czasy były szczerze demokratyczne — więc mówiono o krzywdzie społecznej, o jej wyrównaniu i wynagrodzeniu i życzliwie patrzono na energiczne dążenia proletarjatu do wyrobienia sobie jakiegoś stanowiska i do zdobycia pewnych wpływów.
Wkrótce jednak strajki, osiągnąwszy wszystkie bliższe cele, przeszły w zakres ideowy, zasadniczy.
Przyszły strajki polityczne, demonstracyjne, protestujące, prowokacyjne — jakie kto chciał. Ludzie pracowali — naraz zjawiał się ktoś, poszeptał coś — i wszystko się rozchodziło.
— Czemu?
— Na znak protestu z powodu zawieszenia „Izwiestji“ robotników w fabryce Kalinkina...
— Ależ fabryka Kalinkina jest w Moskwie!
— Nam wsio rawno!
I szli.
Lub też:
— Proszę płacić, bo za pół godziny zamykamy.
— Dlaczego?
— Strajk.
— O co?
— Albo ja wiem.
— No to czemuż strajkujecie do cholery jasnej!
— Więc cóż zrobić? Przyjdą tu, szyby powybijają, bić się z nimi będziemy?
Korzystano z każdego pozoru i strajkowano wciąż. W kawiarniach goście obsługiwali się sami, w restaracjach też.
— Ostatecznie bez obsługi moglibyśmy się doskoskonale obejść! — stwierdził gość, niosąc sobie ostrożnie czarną kawę.
— Proponowałbym wogóle otworzenie kawiarni dla inteligencji, gdzieby się ludzie sami obsługiwali.
— Rozumie się... Korzystanie z obsługi to rzecz niemoralna...
— Wcale nie dlatego, ale dlatego, żeby się człowiek, który chce przyjść wypocząć, nie irytował. Zamówisz pan czarną kawę, on panu przyniesie białą, zamówisz pan gorącą, da panu zimną... a to czekanie, a płacenie... i za to wszystko jeszcze procent!
— Ale jaki cel mają te strajki?
— Wypróbowanie, jak daleko sięga bezsilność i niedołęstwo inteligencji.
— Steroryzowanie społeczeństwa.
— Zdemontowanie organizacji życia.
— A panowie wiecie, że żołnierze weneryczni, znajdujący się w jednym z punktów relacyjnych, przedłożyli „sowietowi sołdackich i oficerskich deputatów” żądanie, aby do dwudziestu czterech godzin usunięto lekarzy i pozwolono chorym leczyć się według sposobu żołnierza Baranowa?
— Bardzo słusznie. Niech się leczą. Będą ładnie wyglądali.
Wybuchł też strajk stróżów i zamiataczy ulicznych.
Stanęły wszystkie windy, domy i ulice zmieniły się w cuchnące śmietniska. Że jednak było ciepło i pięknie, więc kobiety stroiły się w lekkie, białe, nieraz przejrzyste sukienki i wytworne, jasne, naperfumowane, paradowały wśród niechlujstwa, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak komicznie w tem otoczeniu wyglądają.
— Co za bydło! — irytował się w kawiarni Niwiński. — Nie mogą się to zebrać sami lokatorzy, pozamiatać sobie podwórza, schodów i ulicy i złożyć śmieci na jakąś kupę, bodaj prowizorycznie deskami szalowaną!
— Pan myślisz, że stróże pozwolą? — kręcił głową znajomy nieznajomy.
— Stu lokatorów miałoby się bać jednego lub dwuch stróżów! Tożby im można urządzić taką noc św. Bartłomieja...
Ale tymczasem noc św. Bartłomieja zdawała się zagrażać nie stróżom, lecz lokatorom. Najsilniejszym punktem strajku stróżów było — zostawianie na noc otworem bram, których za nic w świecie zamykać nie pozwalali. Że zaś równocześnie z powodu strajku robotników miejskich zupełnie nie było oświetlenia, a po mieście wałęsało się mnóstwo zdemobilizowanych lecz nie rozbrojonych drabów, więc ludzie żyli w nieustannej trwodze.
— Na rzeź nas wydają! — mówili lokatorzy o stróżach, spoglądających na nich z zimną, pełną nienawiści pogardą.
W niektórych domach organizowano komitety domowe, które w nocy obejmowały kontrolę nad całym domem, sprawowały straż w bramach, rewidowały paszporty, wreszcie zaczęły odgrywać rolę rządu jakiegoś, mikroskopijnego rządu autonomicznej republiki. Ale gdzieindziej chwytano się prostszych sposobów. Oto najmowano parę „indywiduów w mundurach” i powierzano im czuwanie nad domem. Czy to było celowe, to inna rzecz — bo „indywidua w mundurach” brały pieniądze, kładły się gdziebądź w podwórzu i chrapały przez całą noc jak zabite i bardzo wątpliwem było, czy chciałoby im się wstać w razie jakiejś awantury — jednakże lokatorzy na tem poprzestawali.
Niwiński niebardzo się tem wszystkiem niepokoił. Zauważył, że kradziono bardzo dużo, ale napady zdarzały się rzadko. Jego kamienica — duża, pełna lokatorów — stała w śródmieściu. Prócz tego tuż obok niego mieszkał oficer rosyjski, potężny, olbrzymi niedźwiedź, na parterze miał swą kwaterę Ryszan z dieńszczykiem Voborą, do którego teraz sprowadził się jeszcze jeden ochotnik czeski — a ci ludzie z pewnością nie byli bezbronni.
Nie troszcząc się tedy o nic, nawet o kilku chrapiących zwykle na płaskim dachu jakiejś szopy, wynajętych obrońców w szarych szynelach, sypiał po staremu na balkonie, wychodzącym na podwórze. Przywykł do tej cudownej sypialni. Mieszkał na pierwszem piętrze, a tuż pod balkonem szumiała zcicha gęsta korona kasztana, okolonego kolistą ławeczką. Niedaleko, prawie na długość ręki, była ściana, wysoko zarosła dzikiem winem — kobierzec tchnący chłodną, rośną świeżością, miły w czas upałów, wzruszający swem tragicznem zaniepokojeniem i łkającym szumem w wietrzne, chmurne noce. A w górze niebo, czasem przeczyście głęboko-szafirowe z jasnemi, jakby fosforyzującemi smugami, czasem chmurne i pełne groźnych trosk, jak zasępione czoło, czasem znów wyiskrzone gwiazdami — a to był boski widok i nic nie dorównywało rozkoszy usypiania z oczami kąpiącemi się w migocącym srebrnym pyle. A kiedy tak Niwiński całą swą zmęczoną i stroskaną biedną duszą ludzką ssał z brylantowych kwiatów szafirowego przestworza ukojenie wielkiej kosmicznej harmonji i spokój nieśmiertelnej równowagi, do uszu jego dolatywały okrzyki i głośne, z dźwiękami „Marsyljanki“ zmieszane „uraaa“ szumiących tłumów, czasem ryki jakiegoś pościgu, często i coraz częściej strzały karabinowe, coraz liczniejsze, coraz upartsze, a nieraz głuszone dopiero groźnem warczeniem karabinu maszynowego — albowiem nocami rozgrywały się jakieś boje, jakieś walki zażarte między poszczególnemi pułkami, oddziałami, nieznanemi nikomu formacjami, jakieś ataki, pościgi i odwroty, tajemne ruchy niewidocznych sił wrogich, działających w ukryciu.
Często gwiazdy, wielkie, lśniące i drżące jak łzy, zawisłe u rzęsy, zrywały się i padały w otchłań, świecącą smugę zostawiając na niebie. Przypominały się młodemu człowiekowi legendy o nieszczęściach, jakie gwiazdy spadające wróżą, o tem, że są to dusze ludzi w tej właśnie chwili konających. A zaiste, w owe noce śmierć wiele dusz rogatych, bujnych i zawziętych wywlekała z ciał, chłodnących na przedmieściach. Ale Niwiński wiedział, że gwiazd to nie przeraża! Patrzyły one spokojnie na piramidy sypane z głów uciętych, co im do kilku opętańców, zabitych za rogatkami! Roześmiane, strojne w blask swego majestatu, stadem srebrnem leciały dalej ku swym nieznanym celom, te same iskry błękitne niecąc w kałużach i zdrojach czystych, w nieprzytomnych szałem zmysłowych źrenicach kochanków i w szeroko otwartych, szklanych oczach trupa, co z rozkrzyżowanemi rękami rozciągnął się na swym szarym, lepkim od krwi szynelu w koniczu przydrożnym... Co gwiazdom do nieszczęścia, co gwiazdom do śmierci...
Wczesnym rankiem budziły go rozhowory ptasie lub brutalne, niemiłe krzyki kawek. Budził się, klął przez sen, otwierał oczy — i zastygał w podziwie i uwielbieniu. Bo oto podwórze pyszniło się tysiącem kras — jak przemienione. Pełne świateł różowych i błękitnawych cieniów, wykładane złotem słonecznem i blaskiem piasku żółtego, haftowanego świeżą zielenią traw, podobne było misie z masy perłowej, iskrzącej i świecącej tęczowemi błyskami. To znów Niwiński budził się, sądząc, że bąk jakiś krąży mu nad głową — a otwarłszy powieki leżał nieruchomo, z oczami wlepionemi w błękit jaśniejący bosko-promienną światłością, grający purpurowemi i czerwonozłotemi płomieniami, rumieniący się przecudownie i śpiewający sławną, dźwięczną mocną pieśnią kilku aeroplanów. Były to przeważnie aparaty lotników francuskich, którzy wczesnym rankiem wylatywali z aerodromu w Darnicy. Niwiński z zachwytem wpatrywał się w żelazne bąki, z miłością śledząc ich lot ku złoto-szkarłatnym zorzom i marząc o triumfie nowej poezji. Bez ruchu, uśmiechnięty i pełen podziwu, przyglądał się śmiałym ewolucjom lotników, to wspinających się na wysokości, to płynnie ślizgających się na przezroczystych falach słonecznych, to znów lecących wdół — i słuchał, jak wszystkie podwórza, okna, wklęsłości i załamania murów miejskich modulowały basowy, tęgi śpiżowy ton hymnu napowietrznego, nabrzmiewający coraz to dojrzalszą siłą, przenikający wszystko swą wibracją. Aparaty kąpały się w słońcu, a miasto, wpatrzone w nie lśniącemi oczami okien, pełnemi blasku nieba, śpiewało im wielogłosowy, potężny kanon pochwalny.
Były i inne noce, czarne, ciemne, zasępione. Zrywał się naraz wiatr chłodny i zaczynał szarpać dzikiem winem, pnącem się po murach. Podwórze napełniało się zaniepokojonym szelestem. Ktoś biegał z kąta w kąt, ktoś krył się, trząsł drzewami, wzdychał, zaszlochał czasem. Więc Niwiński podnosił głowę i wpatrywał się w ciemności. Z pokoju słyszał oddech śpiącej żony. Myślał o jej oczach uczciwych, o jej ustach kochanych, o jej dobroci i o tajemnicy, jaką z sobą nosi — już matka. Myślał o tem, co będzie, liczył miesiące — obmyślał drogi tej strasznej, czerwonej grozy, która mogła zmiażdżyć wszystko. Te czarne noce były ciche — a jednak strach szedł z nich, bo one knuły i śniły mord i krew...
Było to raz, późną już godziną, w nocy nie księżycowej, ale jasnej. Niwiński nie spał. Leżał, patrząc w niebo i słuchając, jak obozujący na płaskim dachu jakiejś szopy sołdaci, wynajęci do pilnowania domu, baraszkowali zcicha z dwiema dziewczynami, które do nich wlazły po drabince. Zdołu, przez otwarte okna, dolatywał grzmot chrapania Ryszana i jego dwuch „dieńszczyków.“
Wtem w podwórzu pojawiła się jakaś ciemna figura, olbrzymi, szeroki cień. Cień ten podniósł głowę do góry i przez chwilę przypatrywał się czemuś, a potem, mruknąwszy „wot i charaszo,“ rozejrzał się po podwórzu, ujrzawszy drabinkę, wziął ją, przystawił do balkonu sąsiadującego z balkonem Niwińskiego i zaczął próbować, czy się nie osunie.
Żołnierze, usłyszawszy snać te szmery, kroki i odgłosy, popodnosili głowy i wraz z dziewczętami przyglądali się, co będzie dalej. Przez chwilę było zupełnie cicho w podwórzu, tylko chrapanie Czechów grało, jak bas. Cień stał, mruczał, mruczał, wreszcie zaczął ostrożnie i powoli spinać się na drabinę. Kiedy był w środku drabiny, na wysokości połowy pierwszego piętra, żołnierze zeskoczyli z szopy i rzucili się ku drabinie.
— Slezaj takoj-to sia-koj-to! — posypały się wyzwiska żołnierza, który równocześnie zaczął trząść drabiną.
— Towariszczi, ja wied‘ w swoju komnatku idu! — wołał błagalnie cień.
Niwiński poznał w nim swego sąsiada, grubego olbrzyma, oficera.
— Ja ci dam komnatku, ty złodzieju jeden! złaź!
— Po mordzie go!
— Na ziemię zrzucić!
— Towariszczi! Ja nie złodziej, ja oficer, porucznik...
— Czasy takie, że i porucznikowi mordę rozbić można!
— Mało to waszych braci, oficerów, kradnie! Złaź zaraz!
— Towariszczi, zmiłujcie się, zbudźcie stróża, on wam powie! — błagał oficer.
— Dość tego. Odsuń drabinę.
Żołnierz szarpnął drabinę i olbrzym z głośnym krzykiem runął na ziemię. Któraś z dziewcząt, przyglądających się z dachu tej scenie, pisnęła głośno. Ale olbrzymowi snać nic się nie stało, bo dźwignął się natychmiast. Żołnierze rzucili się na niego i zaczęli go bić i szarpać.
Po mordzie go! W uczastok!
Olbrzym ryczał, żołnierze klęli, dziewczęta coś piskliwemi głosami doradzały z dachu. Nie wiadomo, czemby się to wszystko skończyło, gdyby naraz nie wyskoczył przez okno napół ubrany Ryszan z rewolwerem w ręce, zaś za nim jego dwaj żołnierze z gołemi tasakami austrjackiemi. Czesi z furją wpadli na bijących się, rozerwali ich, roztrącili, rozdali kilka potężnych policzków i uspokoiwszy w ten sposób „publiczność“ na miejscu rozpoczęli śledztwo.
Pokazało się, że porucznik Gornostajew zapomniał klucza od drzwi swego pokoju. Nie mogąc drzwi w żaden sposób otworzyć, postanowił spróbować, czy mu się nie uda wejść przez okno, lub przez balkon. Drzwi od balkonu były otwarte, niedaleko stała oparta o szopę drabina — więc porucznik użył jej, aby się dostać do domu.
— A oto moja legitymacja! — mówił, podając swe papiery.
— Nie potrzeba, ja was znam z widzenia — słychać było głos Ryszana. — A wy czemu bijecie, nie wiedząc, z kim macie do czynienia i czego człowiek chce?
— Drabinę mi z pod nóg wyrwali!
— Zabić mogliście człowieka niewinnego, swołocz! Widzicie, że oficer i bijecie! Naumyślnie, dlatego, że oficer!
Sypiąc mocnemi słowami Ryszan zwymyślał wartowników i kazawszy im trzymać drabinę, wskazał ją porucznikowi.
— Idźcież!
— Balszoje spasibo wam, gołubczik! Gdyby nie wy możeby mnie zabili. Ja wejdę, a wy poczekajcie na mnie chwileczkę. Zejdę do was.
— Ładno!
Olbrzym wdrapał się na balkon i zniknął, wartownicy, mrucząc coś między sobą, wleźli znowu na dach szopy, do swych dziewcząt. Czesi czekali. Po chwili w podwórzu pojawił się porucznik Gornostajew — z butelką koniaku.
— Wdzięczność wam chcę okazać, a i samemu dobrze zrobi napić się po tej emocji. O mały włos nie zabili, sukinsyny... Ja ciężki bardzo jestem... Wy, zdaje się, oficer... Łotysz?
Ryszan przedstawił się.
Vobora przyniósł kieliszki, oficerowie usiedli na ławeczce pod kasztanem i zaczęli popijać, rozmawiając.
— Więc wy Czech? Bardzo przyjemnie. Z czesko-słowackiej drużyny...
— Z dywizji — poprawił Ryszan.
— A, u was już cała dywizja jest? — zdziwił się Rosjanin. — Bardzo przyjemnie. Podziwu godne. Gdzieś na froncie Czesi dobrze się bili. Bardzo dobrze się bili. Jeszcze po jednym wypijemy — noc ciepła, z dobrym towarzyszem przyjemnie wypić... Spać nie chce się... Uch, jak boli... Rękę wykręcili, czorty... Oto zapałki, u mnie są, proszę... Więc cała dywizja... Dziwna rzecz, skąd was się tyle w Rosji wzięło. Ja Wołyń znam, ale nie myślałem, żeby tam tak dużo Czechów było...
— Ja przecież nie jestem wołyński Czech!
— A wy skąd?
— No, jakże wam to powiedzieć... Ja jestem Czech z Czechji...
— Z Czechji? — zdziwił się znowu Rosjanin. — A jakimże sposobem wyście się do nas dostali?
— Poprostu — w plen — a potem z obozu jeńców wojennych jako ochotnik...
— To wy jesteście jeniec wojenny?
— Byłem jeńcem, teraz jestem oficerem... Przecież dywizja składa się głównie z ochotników byłych jeńców...
— Wot, intieriesno! — wykrzyknął Rosjanin. — I ich na front posłali! A oni nie przejdą do Awstrijców?
— I dlaczego mieliby przechodzić? Przecie my chcemy się z nimi bić! My chcemy rozbić Austrję...
— A czy to nie jest zdrada? Przecie Czesi — to Awstrijcy, mówiący po czesku, czyż nie?
— Słuchajcie, poruczniku, my przecie jesteśmy Słowianie!
— A jakiego wyznania?
— Katolicy!
— Więc jakżeż Słowianie? Wsio rawno, jerunda, plewat‘, wyście mi życie uratowali, a to zabiliby może, chalera! Wypijmy jeszcze po jednym... Da... Dobry koniak! Grzeje... A wiecie co? Wy z zasadniczego punktu widzenia nie mieliście prawa bić tych żołnierzy i grozić im rewolwerem... Po pierwsze wy jesteście jeńcem wojennym.
— Oficerem jestem!
— A mimo to i jeńcem wojennym! Bo gdybyście nie byli jeńcem, nie bylibyście oficerem czesko-słowackim. A powtóre ci ludzie mieli słuszność. Widzą — złodziej idzie po drabinie — chce przez okno wleźć — więc łapaj złodzieja! Z zasadniczego punktu widzenia.
— Przecie wy nie jesteście złodziejem.
— A mimo to z zasadniczego punktu widzenia rzecz biorąc, oni postąpili uczciwie. Mogli spać, nie widzieć, a oni że pilnują. A gdybym ja był złodziejem, gdybym tak nożem dźgnął, albo z rewolweru... Ryzykowali! A wy im za to po mordzie i od sukinych synów sklęliście...
— Oficera bili!
— A skąd oni mogli wiedzieć, że to prawdziwy oficer? Po drabinie lezie, przez okno — więc z zasadniczego punktu widzenia bić takiego trzeba... Tymczasem wy — pozwólcie, że wam to powiem — postąpiliście ordynarnie, po niemiecku... Zaraz bij...
— Taż oni was po mordzie łupali, Gornostajew, zrozumiejcie...
— Z zasadniczego punktu widzenia mieli słuszność...
— To z zasadniczego punktu widzenia będą mieli słuszność, jeśli was wszystkich wytną! — zirytował się Ryszan.
— Dlaczego?
— Bo z zasadniczego punktu widzenia dlaczego nie wyciąć, jeśli można wyciąć? A was wyciąć można!
— Powiedzmy, że można. Choć nie wszystkich — ale można.
— To i powinni to zrobić, wiecie? z zasadniczego punktu widzenia...
— Czort znajet! A my wypijmy jeszcze po kieliszeczku...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.