Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja ci dam komnatku, ty złodzieju jeden! złaź!
— Po mordzie go!
— Na ziemię zrzucić!
— Towariszczi! Ja nie złodziej, ja oficer, porucznik...
— Czasy takie, że i porucznikowi mordę rozbić można!
— Mało to waszych braci, oficerów, kradnie! Złaź zaraz!
— Towariszczi, zmiłujcie się, zbudźcie stróża, on wam powie! — błagał oficer.
— Dość tego. Odsuń drabinę.
Żołnierz szarpnął drabinę i olbrzym z głośnym krzykiem runął na ziemię. Któraś z dziewcząt, przyglądających się z dachu tej scenie, pisnęła głośno. Ale olbrzymowi snać nic się nie stało, bo dźwignął się natychmiast. Żołnierze rzucili się na niego i zaczęli go bić i szarpać.
Po mordzie go! W uczastok!
Olbrzym ryczał, żołnierze klęli, dziewczęta coś piskliwemi głosami doradzały z dachu. Nie wiadomo, czemby się to wszystko skończyło, gdyby naraz nie wyskoczył przez okno napół ubrany Ryszan z rewolwerem w ręce, zaś za nim jego dwaj żołnierze z gołemi tasakami austrjackiemi. Czesi z furją wpadli na bijących się, rozerwali ich, roztrącili, rozdali kilka potężnych policzków i uspokoiwszy w ten sposób „publiczność“ na miejscu rozpoczęli śledztwo.
Pokazało się, że porucznik Gornostajew zapomniał klucza od drzwi swego pokoju. Nie mogąc drzwi w żaden sposób otworzyć, postanowił spróbować, czy mu się nie uda wejść przez okno, lub przez balkon. Drzwi od balkonu były otwarte, niedaleko