Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stała oparta o szopę drabina — więc porucznik użył jej, aby się dostać do domu.
— A oto moja legitymacja! — mówił, podając swe papiery.
— Nie potrzeba, ja was znam z widzenia — słychać było głos Ryszana. — A wy czemu bijecie, nie wiedząc, z kim macie do czynienia i czego człowiek chce?
— Drabinę mi z pod nóg wyrwali!
— Zabić mogliście człowieka niewinnego, swołocz! Widzicie, że oficer i bijecie! Naumyślnie, dlatego, że oficer!
Sypiąc mocnemi słowami Ryszan zwymyślał wartowników i kazawszy im trzymać drabinę, wskazał ją porucznikowi.
— Idźcież!
— Balszoje spasibo wam, gołubczik! Gdyby nie wy możeby mnie zabili. Ja wejdę, a wy poczekajcie na mnie chwileczkę. Zejdę do was.
— Ładno!
Olbrzym wdrapał się na balkon i zniknął, wartownicy, mrucząc coś między sobą, wleźli znowu na dach szopy, do swych dziewcząt. Czesi czekali. Po chwili w podwórzu pojawił się porucznik Gornostajew — z butelką koniaku.
— Wdzięczność wam chcę okazać, a i samemu dobrze zrobi napić się po tej emocji. O mały włos nie zabili, sukinsyny... Ja ciężki bardzo jestem... Wy, zdaje się, oficer... Łotysz?
Ryszan przedstawił się.
Vobora przyniósł kieliszki, oficerowie usiedli na ławeczce pod kasztanem i zaczęli popijać, rozmawiając.