Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Te czarne noce były ciche — a jednak strach szedł z nich, bo one knuły i śniły mord i krew...
Było to raz, późną już godziną, w nocy nie księżycowej, ale jasnej. Niwiński nie spał. Leżał, patrząc w niebo i słuchając, jak obozujący na płaskim dachu jakiejś szopy sołdaci, wynajęci do pilnowania domu, baraszkowali zcicha z dwiema dziewczynami, które do nich wlazły po drabince. Zdołu, przez otwarte okna, dolatywał grzmot chrapania Ryszana i jego dwuch „dieńszczyków.“
Wtem w podwórzu pojawiła się jakaś ciemna figura, olbrzymi, szeroki cień. Cień ten podniósł głowę do góry i przez chwilę przypatrywał się czemuś, a potem, mruknąwszy „wot i charaszo,“ rozejrzał się po podwórzu, ujrzawszy drabinkę, wziął ją, przystawił do balkonu sąsiadującego z balkonem Niwińskiego i zaczął próbować, czy się nie osunie.
Żołnierze, usłyszawszy snać te szmery, kroki i odgłosy, popodnosili głowy i wraz z dziewczętami przyglądali się, co będzie dalej. Przez chwilę było zupełnie cicho w podwórzu, tylko chrapanie Czechów grało, jak bas. Cień stał, mruczał, mruczał, wreszcie zaczął ostrożnie i powoli spinać się na drabinę. Kiedy był w środku drabiny, na wysokości połowy pierwszego piętra, żołnierze zeskoczyli z szopy i rzucili się ku drabinie.
— Slezaj takoj-to sia-koj-to! — posypały się wyzwiska żołnierza, który równocześnie zaczął trząść drabiną.
— Towariszczi, ja wied‘ w swoju komnatku idu! — wołał błagalnie cień.
Niwiński poznał w nim swego sąsiada, grubego olbrzyma, oficera.