Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Słuchajcie, poruczniku, my przecie jesteśmy Słowianie!
— A jakiego wyznania?
— Katolicy!
— Więc jakżeż Słowianie? Wsio rawno, jerunda, plewat‘, wyście mi życie uratowali, a to zabiliby może, chalera! Wypijmy jeszcze po jednym... Da... Dobry koniak! Grzeje... A wiecie co? Wy z zasadniczego punktu widzenia nie mieliście prawa bić tych żołnierzy i grozić im rewolwerem... Po pierwsze wy jesteście jeńcem wojennym.
— Oficerem jestem!
— A mimo to i jeńcem wojennym! Bo gdybyście nie byli jeńcem, nie bylibyście oficerem czesko-słowackim. A powtóre ci ludzie mieli słuszność. Widzą — złodziej idzie po drabinie — chce przez okno wleźć — więc łapaj złodzieja! Z zasadniczego punktu widzenia.
— Przecie wy nie jesteście złodziejem.
— A mimo to z zasadniczego punktu widzenia rzecz biorąc, oni postąpili uczciwie. Mogli spać, nie widzieć, a oni że pilnują. A gdybym ja był złodziejem, gdybym tak nożem dźgnął, albo z rewolweru... Ryzykowali! A wy im za to po mordzie i od sukinych synów sklęliście...
— Oficera bili!
— A skąd oni mogli wiedzieć, że to prawdziwy oficer? Po drabinie lezie, przez okno — więc z zasadniczego punktu widzenia bić takiego trzeba... Tymczasem wy — pozwólcie, że wam to powiem — postąpiliście ordynarnie, po niemiecku... Zaraz bij...
— Taż oni was po mordzie łupali, Gornostajew, zrozumiejcie...