Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Często gwiazdy, wielkie, lśniące i drżące jak łzy, zawisłe u rzęsy, zrywały się i padały w otchłań, świecącą smugę zostawiając na niebie. Przypominały się młodemu człowiekowi legendy o nieszczęściach, jakie gwiazdy spadające wróżą, o tem, że są to dusze ludzi w tej właśnie chwili konających. A zaiste, w owe noce śmierć wiele dusz rogatych, bujnych i zawziętych wywlekała z ciał, chłodnących na przedmieściach. Ale Niwiński wiedział, że gwiazd to nie przeraża! Patrzyły one spokojnie na piramidy sypane z głów uciętych, co im do kilku opętańców, zabitych za rogatkami! Roześmiane, strojne w blask swego majestatu, stadem srebrnem leciały dalej ku swym nieznanym celom, te same iskry błękitne niecąc w kałużach i zdrojach czystych, w nieprzytomnych szałem zmysłowych źrenicach kochanków i w szeroko otwartych, szklanych oczach trupa, co z rozkrzyżowanemi rękami rozciągnął się na swym szarym, lepkim od krwi szynelu w koniczu przydrożnym... Co gwiazdom do nieszczęścia, co gwiazdom do śmierci...
Wczesnym rankiem budziły go rozhowory ptasie lub brutalne, niemiłe krzyki kawek. Budził się, klął przez sen, otwierał oczy — i zastygał w podziwie i uwielbieniu. Bo oto podwórze pyszniło się tysiącem kras — jak przemienione. Pełne świateł różowych i błękitnawych cieniów, wykładane złotem słonecznem i blaskiem piasku żółtego, haftowanego świeżą zielenią traw, podobne było misie z masy perłowej, iskrzącej i świecącej tęczowemi błyskami. To znów Niwiński budził się, sądząc, że bąk jakiś krąży mu nad głową — a otwarłszy powieki leżał nieruchomo, z oczami wlepionemi w błękit jaśniejący bosko-pro-