Przejdź do zawartości

Czarny miesiąc/Tom II/Część druga/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
PROPOZYCJE.

Pan de Ker-Eliot powrócił do hotelu, znacznie spokojniejszy. Rozmowa z panem de Montal miało przyniosła mu nadziei, jednakże nie wyrzekł się tak dla siebie drogiego zamiaru.
Zaledwie przekroczył próg hallu, jeden z garsonów podbiegł ku niemu:
— Jaśnie oświecony panie baronie, jakiś poważmy pan czeka na jaśnie oświecanego... i t. d. pytał mnie, o której jaśnie... i t.d. powraca do domu więc mu powiedziałem, że o piątej, więc powiedział, że poczeka i siedzi tam, w salonie...
Ewin, zdziwiony mocno, bo oprócz panów de Montal, Dunoyer‘a i nieobecnego już w mieście markiza de Beauregard, nikogo właściwie w Paryżu nie znał, wszedł do salonu i, jakież było jego zdziwienie, na widok... bankiera.
Chociaż Ewin był z ojcem Teresy w stosunkach bardzo przyjaznych i lubił go, wizyta ta zdziwiła go — przypadnięcie zaś jej jednocześnie z rozmową jego z hrabią de Montal, wydało mu się jakąś nową fatalnością...
— Wybacz pan, że pozwoliłem sobie na pana poczekać i fatygować pana.. — mówił z uprzedzającą grzecznością bankier — mam atoli bardzo ważny interes i nie chciałbym go odkładać do jutra.
— Ależ jestem na usługi pańskie, żałuję tylko, że muszę pana fatygować wysoko po schodach, bo mieszkam bardzo skromnie i prawie, że ma facjacie — mówił Ewin z uśmiechem.
— No, niech się pan nie krępuje — na wojnie i w podróży furda apartamenty!
Wszedłszy wreszcie do „facjatki“ Ewina, pan Dunoyer zaczął wesoło i serdecznie.
— Przychodzę do ciebie mój kochany klijencie z propozycją wielkiego zarobku!
— Jakto, panie? — zdziwił się Ewin.
— A, bardzo prosto — masz pan u mnie w depozycie sto trzydzieści tysięcy franków... Sześć i pół tysiąca luidorów... ładna suma... na 5% — z tego pięćdziesiąt tysięcy franków winien jestem ci wypłacić za dwa tygodnie, resztę zaś sumy w czterech równych ratach w dwa miesiące.
— Tak, szanowny panie, ale tak jestem zadowolony z pańskiej akuratności i nabrałem takiej opinii o pana interesie, że już palna prosiłem, a,byś zatrzymał jeszcze moje fundusze na tych samych warunkach — conajwyżej po pewnym czasie podejmę znaczną ich część, zastanawiam się bowiem nad kupnem przyległego majątku.
— No, to tembardziej pozwól pan przedłożyć sobie życzliwą propozycję. Ziemia, jaką nabędziesz, nie przyniesie ci więcej, niż 3½%, tymczasem, gdybyś zechciał wstąpić wraz ze mną w jedno przedsiębiorstwo, mógłbyś kapitał podwoić w ciągu lat kilku. W naszych czasach przecież uczciwe obracanie swemi kapitałami zgoła nie uwłacza czci najzamożniejszych panów, ani króla samego.
Ewin przejął po przodkach pewną niechęć do frymarku i spekulacji, zarazem jednak i on nie był wolny od żyłki awanturniczej, ryzykanckiej, właściwej bretońskiej szlachcie; dlatego też propozycja bankiera zrobiła na nim wrażenie dobre i postanowił do niej się przychylić; zresztą, w razie spółki podobnej, cały ciężar prowadzenia interesu spadłby na jednego wspólnika — bankiera.
— Myślałem coprawda — odpowiedział — o innej lokacie mego kapitału, teraz jednak zmieniam zamiary, pragnąc nadal pozostać w finansowych stosunkach z panem.
Pan Dunoyer nawet nie spodziewał się podobnego zaufania: mimowoli zapytał:
— Jakto? przystajesz pan na moją propozycję, nie pytając czy interes jest pewny?
— Przecież pan mi powiedział, że będzie to interes korzystny.
— Tak i mogę tego dowieść.
— Ależ słowo pańskie wystarczy mi najzupełniej — wierzę.
— Słowo daję, rzadko można spotkać podobnych ludzi, ale uprzedzam pana, nie wszystkim wierz i ufaj jednakowo. Dzięki Bogu, dom mój ma ustaloną reputację, ale...
— Wierzaj mi pan — przerwał Ewin bankierowi — ja nie wchodzę w tę spółkę z lekkomyślności, czy braku doświadczenia: wiem doskonale, komu swe kapitały powierzam.
Bankier był wprost rozczulony.
— Ach, panie — to, co mówisz, wzrusza mię do żywego — zawołał — ale raz jeszcze muszę ci powiedzieć: rzadko można natrafić na ludzi podobnych — teraz każdy jest tak chciwy, tak nieufny...
— W pańskim zawodzie, palnie Dunoyer, masz lepszą, niż ktokolwiek, możność poznawania i oceniania ludzi.
— Ma pan wielką słuszność: przytem położenie moje w tym wypadku jest podwójne: po pierwsze, jako bankiera, po drugie, jako ojca, mającego już córkę na wydaniu.
Ewin zadrżał, zaczerwienił się, spuścił oczy i nic nie odpowiedział.
Pan Dunoyer dostrzegł pomieszanie Ewina, uśmiechnął się i ciągnął:
— Ja naprzykład, mam córkę, która wprawdzie nie jest piękna.... ale nieco oryginalna... przytem odebrała piękną edukację... ma guwernantkę angielkę i... sam to mogłeś zaobserwować i przyznać, panie de Ker Elliot...
Ewin odzyskał przytomność i odpowiedział z całą szczerością:
— Mnie pańska córka wydała się bardziej, niż piękną... W całem mem życiu nie widziałem fizjognomji tak wyrazistej i wyruszającej, rysów również regularnych...
— Pan mi schlebiasz doprawdy... lecz, gdyby te pochlebstwa choćby w połowie były prawdą... zawsze sprawia mi to przyjemność... Wyobraź pan sobie, ile razy rozmawiałem, z jakim młodym człowiekiem o mojej córce, pierwszym ich pytaniem było zawsze, w tej czy innej formie: a ile też będzie miała posagu?
— Ach, panie!
— Czyż to pana zadziwia? Wiadomo przecież powszechnie, że mam piękny majątek i, chociażbym nawet nie wiele dał za życia, to po mojej śmierci można, się spodziewać wspaniałej schedy. Ale nie, oni obcą zaraz, mówią o posagu, myślą o posagu, marzą o posagu — to ich jedyny ideał — tak zresztą wszędzie! Ach, mój panie de Ker-Elliot, gdybyś wiedział, jak nieszczęśliwy jest ojciec, mający córkę na wydaniu! I pan Dunoyer westchnął ciężko, patrząc z pod oka na Ewina i obserwując wrażenie, jakie na nim sprawią te utyskiwania.
Otrzymanie ręki Teresy wydawało się Ewinowi czemś tak niedosiężnem, że chociaż bankier wyraźnie podsunął mu tę myśl, baron niczego się nie domyślał i znowu odpowiedział z całą naiwnością:
— A jednak sądzę, że mając córkę, obdarzoną tyloma przymiotami, można przecież wybierać, ile się chce.
— Czyżbym się omylił — pomyślał pan Dunoyer. — No, ale ci bretończycy zawsze mieli bawole, ciężkie głowy.
I ciągnął dalej.
— Zapewne, że mogę wybierać, drogi mój panie de Ker-Elliot — dotąd atoli nie znalazłem ani jednego, któryby mi odpowiadał. Pojmujesz zapewne, jak ważną rzeczą dla mnie jest szczęście córki — dlatego też zawsze bałem się wydać Teresę —za jakiegoś pędziwiatra i rozrzutnika, któryby pojął ją tylko dla zysku, a potem unieszczęśliwił. Otóż, jąłbym pragnął... — i tu pan Dunoyer tak wyraźnie odmalował swe chęci, że nawet najlepszy bretończyk musiałby zrozumieć — jabym pragnął dla Teresy, drogi mój panie de Ker-Elliot — człowieka znakomitego urodzenia, ale nie hulakę, nie utracjusza, człowieka statecznego, roztropnego, zabezpieczanego materjalnie, a który przytem przepędzałby większą część noku w swych majętnościach na wsi, a do Paryża zaglądał tylko na parę miesięcy... bo Teresa nie lubi tego gwarnego miasta... Może wyda się to panu dziwnem, zwłaszcza w jej wieku... niemniej jest to prawdą... jednem słowem, pragnę, abym uczynił ją szczęśliwą, stworzył jej życie, zgodne z jej upodobaniem. No, ale gadaj pan o tem tym nierozczulonym, niektórzy świata poza Paryżem i Pierre Cancule zwłaszcza, nie widzą...
Pan Dunoyer zdążył już zasięgnąć pewnych informacyj o człowieku, którego upatrzył odrazu na swego zięcia.
— Jakto! — zawołał Ewin — czyżby panna Teresa miała tak skromne upodobania... lubiła samotność?... Ona, córka takiego bogacza, wychowana w stolicy świata?
— Jeszcze pan pyta? To poprostu dzika dziewczyna; dlatego to tak trudno wydać ją zamąż, bo z przeciętnym mężem z paryskiego wyższego świata byłaby tylko nieszczęśliwa.
Ewin był wprost oszołomiony, ale nie śmiał jeszcze oddawać się nadziei, mimo wszelkich widoków pomyślnych; pozostał w zamyśleniu i nadal cierpiał głęboko.
— Ach, — co to za głąb wandyjski! — pomyślał bankier. — No, ale spotykałem już takich... spróbuję raz jeszcze... jeżeli i tym razem nic nie wyjdzie to, niech mnie djabli wezmą... ale się szkaradnie pomyliłem i trzeba będzie ręką machnąć.
I zaczął na mówić, siląc się na szczyt dobroduszności i szczerości:
— Zauważ, kochamy panie de Ker-Elliot... powiem ci rzecz, która cię mocno zastanowi... spodziewam się atoli, że będzie to na tyle dla ciebie pochlebne, że mi przebaczysz.. Gdybym już marzył o odpowiednim dla Teresy mężu, rozumiesz pan... niedaleko musiałbym oglądać się za wzorem... chciałbym poprostu, aby był podobny do ciebie.
— Co... czyż to możliwe... jakto?... Ach, panie, nie śmiem w to uwierzyć... nie śmiem powiedzieć, że panna Teresa jest w równym stopniu ideałem dla mnie, jak ja dla pana ideałem zięcia!
— Nareszcie! — pomyślał bankier.
— A więc, czyżby rzeczywiście ta dzika dziewczyna podobała się panu? Dlaczegóż nic mi pan dotąd o tem nie mówił? Ja wiem, że niema zwyczaju samemu wyrywać się pierwszy z oświadczynami, ale niech wszyscy djabli wezmą wszystkie zwyczaje, skoro idzie o szczęście córki.
— Ach, panie — mówił Ewin ze wzruszaniem — przebacz mi ja marzyłem... ale wprost uwierzyć w to nie mogę...
— To rzecz najprostsza w świecie: skoro Teresa robi na tobie takie wrażenie, dam ci ją najchętniej, bo odrazu, spojrzawszy na ciebie, pomyślałem, że byłbyś właśnie takim mężem, o jakim zawsze dla niej marzyłem.
— Ale ona... ona!... kochamy panie!... Ach, wyznam ci, panie, że bez jej zgody...
— Ach, panie de Ker-Elliot — z ludźmi, podobnymi tobie, trzeba grać w otwarte karty, jak ani sami... dlatego to między innemi ciebie na zięcia upatrzyłem... Przyszedłem do ciebie w tym właśnie celu.
— Co?
— I oczywiście, nie zrobiłbym tego bez uprzedzenia Teresy. Nigdy nie byłem wobec córki jakimś strasznym tyranem.
— I ona zgadza się, panie?
— Ależ ręczę za jej przychylność... będzie z tobą zupełnie szczęśliwa; ręczę za to. Pojmujesz chyba, że, nie wiedząc nic o wrażaniu, jakie na tobie uczyniła i, lękając się odrzucenia, albo, że się wprost na moją propozycję obrazisz, lękałem się przystąpić wprost ad rem.
— Ale czy jesteś pan zupełnie pewny, że Teresa zgodzi się odrazu?
— Posłuchaj pan: ta dziewczyna całe życie marzy o życiu w samotności, zdaleka od świata i Paryża. Zwierzę ci się panie de Ker-Elliot, że moja starsza córka jest trochę romantyczna... czytała dużo... powiem ci nawet, że szczególnie zaciekawia ją Bretanja, a chociaż jej nigdy nie widziała.
— Co?
— Przy romantyczności, to rzecz zgoła naturalna. Cały rok okrągły wzdycha do morza, do krzaków i zarośli. — Przyznam ci się nawet, że miałem z tem kłopot... bo, mówić o krzakach i zaroślach do naszych dandysów...
— Panie — przerwał Ewin — jeżeli panna Teresa zgadza się na oddanie mi ręki...
— Ależ mówię ci, że już się zgodziła...
— ...będę ci winien więcej, niż życie... Kiedy dowiesz się o tajemnych okolicznościach, które poprzedziły moje zapoznanie się...
— Jakto?...
— Przyrzeknij pan, że zamilczysz wszystko... nie, lepiej ja powstrzymam się od uwierzeń, aż do chwili, gdy mię przedstawisz swej córce i wtedy opowiem wszystko wam obojgu i sądzę, że pańska córka oceni moją wdzięczność, za szczęście, jakie jej będę miał do zawdzięczenia... jakże jestem uradowany tem szczęściem niespodziewanem! Zresztą i ja prosiłem przed chwilą pana de Montal, aby prosił cię w mojem imieniu o rękę panny Teresy.
— Co za zbieg okoliczności — że też dotychczas nie porozumieliśmy się! Wyobraź pan sobie — przecież i ja udałem się wczoraj do Montala, poprosić go, aby był swatem — tylko, że go nie zastałem. Nie wiedząc, kiedy będę mógł tego zacnego włóczykija złapać, postanowiłem zwrócić się do pana osobiście... i nie pożałowałem tego...
Ewin był oszołomiony; jednakże przypomniał sobie słowa Montala, że bankiera więcej zajmie stan jego kasy, niż jego przeżycia.
— Teraz słów kilka — zaczął — mniej może przyjemnych, ale koniecznych. Jedynym warunkiem, jaki stawiam przed mem małżeństwem, jest... abym nic nie przyjął od ciebie. Moje dobra przynoszą mi trzydzieści tysięcy... do tego dodać trzeba oprocentowany depozyt u ciebie i mniejszy u mego notarjusza w Kennes; przytem, nie pochwalę się, jeżeli powiem, że nie jestem niedbalcem, ale gospodarka w mym majątku pozostawia dużo do życzenia, jest przestarzała: przy pomocy rad takiego finansisty można dochody z tych dóbr zwiększyć. Sądzę, że to wszystko wystarczy na życie w dobrobycie. Majątek mam mały, jak widzisz, ale, przy skromnych wymaganiach i moich i paniny Teresy wystarczy — co zaś do posagu, to przyjaźń twoja będzie dla mnie dostatecznym posagiem.
Bankier był w siódmem niebie.
— Ho, ho — ¡roześmiał isię (wesoło — musisz być inie — lada ¡Skąpcem i rozrzutnikiem, skoro nazywasz ¡swój majątek małym. Sądziłem zawisze, że.moja* icónka pogrąży się w jeszcze większe ubóstwo... No, ale z takimi ludźmi jak pan, łatwo się porozumieć, kochany... panie de Ker-Elliot... czy pozwolisz sobie już powiedzieć zięciu?!
— Ach, panie — rzekł Ewin — to takie szczęście dla mnie, że wprost uwierzyć nie mogę i chwilami zdaje mi się, że śnię.
— Ale cóż to dziwnego? jesteś świetną partją dla Teresy... Ona podoba się tobie, ty mnie... i jej... oboje jesteście dla siebie stworzeni, a mówiłem ci już, że znalezienienie męża dla panny o jej zamiłowaniu, nie było rzeczą łatwą. Ja mam większe powody, doprawdy, do wdzięczności dla ciebie, niż ty do wdzięczności wobec mnie.
— Tak... tak, lecą, gdybyś pan wiedział, jak to szczęście zdało mi się nadzwyczajnem... Nie wierzyłem w możność urzeczywistnienia swych marzeń... bałem się, że zrobię na tobie wrażenie łowcy posagów... to była dla mnie niespodzianka.
— Tem lepiej, tem lepiej! Ja zaraz zauważyłem, że Teresa wpadła ci w oko... na tym obiedzie... bak... zauważyłem to, ale nie sądziłem, że to tak prędko rozwinie się w namiętność... A zatem, jutro wieczorem o dziewiątej, przedstawię cię mojej rodzinie, jako przyszłego zięcia; wtedy załatwimy też pewne formalności związane ze ślubem... No, bądź zdrów., kochany panie de Ker-Elliot! Słowo daję, ledwo wszedłem do tego domu odrazu miałem taką nadzieję... i odrazu sądziłem, że....
— Więc jesteś pan całkowicie przekonamy, że panna Teresa?...
— Ach, jakże dużo każesz mi o tem mówić!... Ach, uwodzicielu... odrazu ją zawojowałeś!... — mówił pan Dunoyer, uśmiechając się. — A zatem, jutro o dziewiątej!
I wyszedł.
Nie będziemy się nawet silili na odmalowanie radosnego osłupienia pana de Ker-Elliot.
Nie sądząc, aby w czemkolwiek uchybił w przyrzeczeniu, danem panu de Montal, pobiegł do niego czemprędzej, aby go powiadomić, że bankier pierwszy zwrócił się z propozycją ręki córki i że pośrednictwo hrabiego nie jest już potrzebne.
Hrabiego nie zastał i dowiedział się, że całą noc nie wrócił, wobec czego Ewiln zostawił mu obszerny list.

W krótkich słowach wytłumaczymy teraz, co skłoniło bankiera do zamiaru wydania swej córki za barona.
Trzeba wiedzieć, że, pomimo olbrzymiego majątku, pan Dunoyer niekiedy popadał w poważne tarapaty, dzięki swym kolosalnym spekulacjom. Nawet owa wypłata, jakiej miał dokonać Ewinowi w krótkim terminie niepokoiła go nieco.
Jak już wspomnieliśmy, pan Achilles odrazu zaobserwował wrażenie, jakie sprawiła Teresa na jego nowym gościu — oczywiście, nie znając podstaw tego wrażenia, nie mógł należycie ocenić jego wielkości, tak, że początkowo zamiar awansu na teścia prawdziwego barona, wydał mu się niekoniecznym, wkrótce jednak, zaczął się nad nim zastanawiać.
Szło tedy o ożenienie Ewina z Teresą.
Związek ten pozwalał panu Dunoyer‘owi rokować wielkie nadzieje. Już i to stanowiło wiele, że mógł wydać Teresę bez posagu i tak tanim kasztem wyzbyć się dziewczyny, która wzbudzała w nim bardzo przykre wspomnienia. Do tego dołączyła się jeszcze myśl, że przecież, jako teść barona, będzie jeszcze dowolniej zarządzał funduszem barona, a nawet stanie się jego wspólnikiem. Dołączyło się do tego, że pozycja Teresy, jako baronowej, wpływała korzystnie i na pozycję młodszej jej siostry, którą jej ojciec rzeczywiście kochał.
Pan Achilles pochodził z dynastji giełdziarzy, która, robiąc rozmaite mniej lub bardziej czyste interesy, przywykła dzielić wszystkich ludzi na oszukiwanych i oszukujących — oczywiście, jedno spojrzenie wystarczyło mu, aby zaliczyć pana de Ker-Elliot do kategorji mogących być oszukanymi, chociaż zresztą zgoła nie miał zamiaru jakiegoś ordynarnego oszukiwania Ewina; owszem życzył mu dobrze.
Jak sądził pan Achilles, baron, tak zainteresowany Teresą, skoro ją poślubi, na stałe zwiąże się z interesami bankiera; co do moralnego poziomu przyszłego zięcia, to pan Dunayer mało zwykle zajmował się jakimiś moralnemi poziomami, zawsze jednak był kontent, że Pen-Kan-Ger‘a zaliczy może śmiało do gatunku ludzi, bardziej, aniżeli uczciwych, jak mawiał jego nieboszczyk ojciec. Jako wspólnika w interesie, Ewina można było być pewnym, w środowisku zaś pana Dunoyer wszelkie plany matrymonjalne zawsze łączą się z kalkulacją handlową i planami rozbudowy interesu.
Widzimy, że przewidywania pana Dunoyer zgoła były zgodne z prawdą, czasami nawet rzeczywistość przewyższała jego nadzieje i Ewin de Ker-Elliot sam wpadł w jego sieci.
Na nieszczęście, na drodze zamiarów bankiera stały zabójcze, a zgoła nieprzewidywane przeszkody... Teresa zdążyła już namiętnie pokochać pana de Montal i cały jej przyszły las, jej honor, dobre imię, jej położenie społeczne znalazły się w rękach tego człowieka... człowieka, którego nawet Julja, panna Julja nie chciała widzieć swym małżonkiem!
Doprawdy, może Ewin spóźnił się o jaki tydzień — zawsze jednak sprawa jego w oczach bankierówny, była już stracona.
Sądzimy, że dostatecznie już wyświetliliśmy romantyczny charakter młodej dziewczyny — spotęgowany tatalnem wychowaniem i lekturą, jako — też surowością i grubjaństwem rodziców — charakter ten już nie tłumaczy, ale usprawiedliwia jej postępki.
Z drugiej strony, pan de Montal przejawił wielką zręczność: już to, że przy pierwszem widzeniu się z nią nie objawił się w charakterze owego Donjuana, za jakiego pan Achilles przedstawił go córce, już to dowodzi, jak chytrze manewrował, by nie wzbudzić jakichś antypatyj Teresy — z zdumiewającą szybkością, jak już opisywaliśmy, hrabia wyśledził, że przedmiot jego polowania uwielbia Rene‘go i wzdycha do wiejskiej samotności.
Opisywaliśmy także, jak pan de Monta1, natychmiast po wyśledzeniu rodzaju lektury Teresy, przybrał minę melancholijno-bajroniizną, która tembardziej musiała uderzyć bankierównę, że w świetle spowiadań pana Dunoyer hrabia przedstawiał się, jako lekkomyślny kobieciarz.
Człowiek z takim zapasem przebiegłości i przenikliwości, bardzo prędko musiał się zorjentować, że Teresa miała raczej szlachetne skłonności, niż na stałe ugruntowane zasady moralne, że lektura chorobliwie wyegzaltowała jej wrażliwy umysł, że duszę miała uciśnioną złemu warunkami domowemi, że nie mogła żywić ani zaufania, ani szacunku do rodziców i wogóle do nikogo. Odrazu stawało się jasnem, jak olbrzymi wpływ mógł posiąść każdy sprytny nikczemnik, na tę młodą dziewicę, rzuconą na pastwę losu, jakby sierota i zupełnie pozbawioną środków obrony przeciwko zastawianym na nią sidłom.
Dla hrabiego zawracanie głów młodymi pannom i uwodzenie ich nie było już nowością. Nigdy Teresa nie napotkała w salonie matki człowieka, którego by mogła porównać z panem de Montal: spoglądał na nią tak czule, tak smutno, on ją pierwszy zrozumiał, z nim jedynie mogła prowadzić rozmowę o René‘m... Życie ziemskie było już dlań ciężarem... Czyż wreszcie nie porzucił dla niej kobiety, którą tak kochał, która tak mu była wierna i o którą tylu się dobijało... porzucił tę kobietę o której piękności i wdzięku Teresa dużo słyszała, aby przepędzać samotnie i w ukryciu całe dnie w małym apartamencie mad jej mieszkaniem! A więc ten człowiek, tak lubiany, tak rozchwytywany w towarzystwie, pogardził wszystkiemi ziemskiemi uciechami, byłe znajdować się choćby w pobliżu Teresy, choćby prawie nie mógł jej widzieć... A wreszcie... czyż jego miłość nie była równie gorąca, jak czysta! Przecież jeżeli już nie oświadczył się bankierowi o rękę córki, to tylko dlatego, że chciał sobie zapewnić serce Teresy, bo tylko o małżeństwie z nią marzył, lękając się cienia posądzenia o niskie rachuby.
Zbyteczne byłoby mówić, jak głęboko się myliła! dostatecznym był dla niej chyba widok nikczemnego jego poniżenia się przed Julją, obrzydliwego oszukiwania jej pochlebstwem i fałszywemi czułościami, dochodzącemi aż do szalbierczego znieważenia pamięci matki, aby pojąć, że w człowieku podobnie niskim nie mogła zaświtać ani jedna iskierka uczucia do Teresy. Co więcej kobieta lekkich obyczajów w rodzaju Julji była mu stokroć bliższa duchowo i zrozumialsza, niż egzaltowana dziewica, do której romantycznego nastroju mógł jedynie całą siłą sztuki się dopasowywać. Tymczasem to dziewicze serce, otwarte, szczere, gorące, całą siłą przywiązało się do tego, który, po tyłu latach tęsknot i bólu, objawił jej, co to jest miłość i wydał się jej bratnią duszą.
Mało, niestety, dziewic w położeniu Teresy potrafi się oprzeć podobnemu złudzeniu, tem groźniejszemu, że zapowiadało przecież bardzo cnotliwy wynik i rozwiązanie.
Dla i wytłumaczeni a t.zw. powodzenia, jakiem cieszyć się może taki hrabia de Montal i jemu podobni, powodzenia, tak nieraz zadziwiającego, aby pojąć, jakim sposobem podobni nikczemnicy mogą je osiągać, musimy szukać analogji chyba z najnędzniejszego autoramentu ladacznicami.
Prawie zawsze widzieć się daje, że ludzie tacy zawdzięczają swą karjerę i triumfy bądź na zręcznej, niegodziwej hipokryzji, którą potrafią wzbudzać ku sobie sympatją ludzi słabych i zbyt pochopnych do zaufania, bądź też na wysługiwaniu się kobietom złego prowadzenia się, wszystko jedno, czy zawodowym nierządnicom, czy zepsutym damom z wielkiego świata, których wdzięki już przekwitają.
Niegodne to kobiety, hańba swej płci, które dostatecznie odpokutowywują swe zepsucie doznawaną pogardą, nie są jeszcze najpdlejszemi istotami tego błota, w którem się ’tarzają — jest jeszcze jeden stopień upadku, na którym królują mężczyźni tego rodzaju, jakim był pan de Montal w stosunku do panny Julji.
Ludzie ci, z kolei bądź podli niewolnicy, bądź nieznośni, brutalni tyrani tych istot schlebiają im i okradają je — służą im i biją je, lękają się ich i panują nad niemi, panują zaś tan głównie, że sprawiają im ukontentowanie dostarczaniem pewności, że są jeszcze ludzie podlejsi od tych kobiet — ludzie tacy, w rodzaju de Montala szukając prawdziwej miłości tych nieszczęśliwych istot, dają im możność okazywania, że i one mają serce. Litość, boska cnota, wszędzie daje się napotykać, nawet w sercach upadłych kobiet.
Pan de Montal ostatecznie przedstawiał typ zwyczajnego sutenera, nieco jedynie obrobionego, ogładzonego i otartego ze światem — ta powierzchowna, bardzo powierzchowna ogłada zgoła nie ścierała z niego piętna nikczemności i egoizmu, piętna podłego pochlebstwa, wtedy, gdy miał nadzieję jakiegoś zysku, a płaskiego grubijaństwa, połączonego z wulgarnemi pogróżkami w momencie gdy coś obracało w niwecz jego plany i apetyty — przedewszystkiem zaś uwydatniał się w nim stały nałóg udawania szlachetnego biedaka, poczciwca, wciąż apelującego do litości nierządnic, rozwodzącego się przed niemi bez śladu dumy i szlachetności, nad swemi nieszczęściami, nieszczęściami, tak bardzo zasłużonemu. Ten człowiek, którego Teresa uważała za swego Rene‘go dawno już wyćwiczył się w plugawieniu najświętszych uczuć, najuroczystszych wyrazów,, frymarczeniem niemi dla najnędzniejszego zysku.
Jakkolwiek wstręt i pogardę budzą podobni, mężczyźni, a przecież — i to właśnie jest najniebezpieczniejsze i najpodlejsze w ich życiu — ich hipokryzja, zdolność do poniżania się, płaczliwe skargi, nikczemność, podobają się kobietom w rodzaju Julji, czy galerji kokot, jaką widzieliśmy na uczcie markiza — albo też uwodzą dzieci, jak Teresę, bo dusze dobre i czyste czują sympatję do wszystkiego, co cierpi, nie wiedząc jeszcze, że bywa bieda i nieszczęście, budzące wstręt i pogardę.
Przekonamy się, że najnikczemniejszem w grze z Teresą było odwołanie się de Montala — do jej litości.
Mądry pan de Beauregard słusznie przepowiedział swemu parazytowi, że jego przyjaźń z bankierem prędko się rozklei. Początkowo, pan Achilles, a zwłaszcza jego pretensjonalna, a przytem jeszcze kochliwa małżonka, szczycili się znajomością człowieka z wielkiego świata, — pan Dunoyer pożyczył nawet swemu arystokratycznemu przyjacielowi coś około stu luidorów, które opędzić miały koszta uwiedzenia Teresy w postaci wynajęcia owego mieszkania etc. — wkońcu atoli bankier spostrzegł, że ze znajomości z Montalem nie osiągnie żadnych korzyści, to jest nie wkręci się w towarzystwo markizów i książąt — tembardziej, że wiedział, że w ostatnich czasach autorytet hrabiego na tym gruncie mocno słabnie, zwłaszcza pod wpływem bardzo głośnych awantur z Julją. Bankierowi sprzykrzyło się być dojną krową hrabiego i z dnia na dzień traktował go coraz zimniej i nawet wynioślej.
Jakkolwiek pan Dunoyer zgoła nie dbał o Teresę, nigdyby nie wydał jej za pana de Montal — że hrabia jest tylko elegancko wystrojonym żebrakiem, liżypółmiskiem i alfonsem, bankier orjentował się doskonale; pragnąc zaś, wraz z małżonką, wydzielić znienawidzonej córce jaknajmniejszy posag, zgoła nie myśleli o zięciu — biedaku i to w dodatku tak chytrym.
Hrabia atoli, choć naogół o tem wiedział, był z przewidywanych przeszkód nawet zadowolony — był przekonany, że przeszkody te spotęgują jeszcze namiętność Teresy i przyśpieszą jej zgubę. Pewny już jej zguby, pewnego wieczoru objawił młodej dziewczynie rzekomą „tajemnicę“, aż do tej chwili ukrywaną — w istocie było to najpodlejszą bodaj, ze wszystkich szalbierstw amanta Julji.
Oto, zalany łzami, wyznał dziewczynie, że jest ubogi, a nawet, że stoi wprost u progu nędzy. Długo — jak twierdził — łudził się nadzieją wygrania pewnego procesu, teraz atoli proces ten przegrał definitywnie i zmuszony jest porzucić wszelką nadzieję. Nie tyle jak mówił, lękałby się nędzy, od której jeden strzał mógłby go uwolnić, lecz(konieczność wyrzeczenia się ręki Teresy. Za wielka była pomiędzy niemi przepaść położenia materjalnego, aby mogli nawet marzyć o połączeniu się — muszą się rozejść.
Ktoś doświadczony mógłby zauważyć ironicznie, że szkoda, że skrupuły te zbudziły się w panu Edwardzie o parę tygodni zapóźno — niestety, panna Teresa nie miała śladu zdolności do podobnej ironji. Przeciwnie, szlachetna jej duma oburzała się, że pan de Montal mógł robić podobne wyrachowania. Wyrzucała mu czule, że myśli o czemś innem, niż o miłości — wreszcie zapytała, czyż to jest jej winą, że jest bogata, albo jego, że jest ubogi..
Pan de Montal rozpaczał, lecz pozostał niewzruszony..
Scena ta odbyła się wyjątkowo nie w apartamencie hrabiego, lecz w ogrodzie de Manceau. Ponieważ miss Hubert rozchorowała się, panny Dunoyer wychodziły na spacer z pokojówką — właśnie ową Rozalją, przekupioną przez Montala, która też w czasie spacerów odprowadzała Klementynę na bok, zostawiając Teresę sam na sam z hrabią.
Młoda dziewica, zatrwożona i udręczona, przeklinała szlachetne — jak się jej wydawało — skrupuły hrabiego. Noc całą przepędziła w okropnem wzburzeniu lękając się wprost o przedwczesny zgon pana de Montal. Teraz dopiero poznała cały ogram tej szaleńczej miłości.
Ohyda! Nie znamy nic tkliwszego, nic świętszego, nad ubóstwo, które zdobywa się na dumę i milczenie wobec przyjaciół — czynić atoli, jak pan de Montal, pobudzając miłość i litość bogatej dziewicy, przedstawiając jej przed oczy cały kalejdoskop najokropniejszych obrazów zimna i głodu, jakich ma doznać, albo o samobójstwie, które tym jego cierpieniom koniec położy — jest to staczanie się do poziomu najnędzniejszego błazeństwa.
Nazajutrz po schadzce w ogrodzie de Monceau, Teresa, słysząc że pan de Montal znowu wraca do swego apartamentu, napisała do niego następujący liścik:

— Muszę rozmówić się z tobą,, czekaj na mnie u siebie. Moja siostra wychodzi o godzinie trzeciej i pewno na długo.

Następnie wślizgnęła się cicho na górę i wsunęła kartkę w drzwi.
O trzeciej godzinie, mimo całego niebezpieczeństwa tego kroku. Teresa weszła sama do pana de Montal — weszła blada, w rozpaczy i zaklinała go alby jaknajprędzej poszedł do pana Dunoyer i prosił o jej rękę.
Pan de Montal potraktował Teresę z1 wyszukaną czcią, uspokoił ją, a nawet zgromił za nierozsądne odwiedziny, i, całując jej ręce, prosił, aby zeszła jajknajprędzej, on zaś przyrzeka wszystko dobrze rozważyć i powziąć decyzję.
W dwa dni po tej wizycie Ewin przybył do de Montala zwierzyć mu się ze swą miłością do paniny Dunoyer, powracając zaś do siebie zastał bankiera,, który sam pierwszy ofiarował mu to z całą chęcią rękę córki.
Widzieliśmy jak po rozmowie ze swym kuzynem, hrabia de Montal napisał dwa listy — jeden do panny Julji, drugi do Teresy — widzieliśmy komedjancko-tajemniczy i groźny charakter tego drugiego listu — Teresa nie mogła odmówić widzenia się z kochankiem.
Nazajutrz o godzinie trzeciej panna Dunoyer zjawiła się u niego.
Apartament pana de Montal w domu bankiera, składał się z trzech pokojów: przy samem wejściu przedpokój, na lewo słabo umeblowany gabinet, na prawo zaś sypialny, do którego właśnie hrabia wprowadził Teresę.
Zamknął drzwi, upadł przed dziewczyną na kolana i, nie mówiąc ai słowa, zakrył twarz rękoma.
Teresa, blada, strwożenia, ledwo trzymająca się na nogach, oparła się o marmurowy kominek; oczy jej napełniły się łzami, usta drżały konwulsyjnie i serce biło z całej siły.
Po kilku chwilach milczenia, pan de Montal wzniósł twarz, zroszoną łzami — ten komedjant, godny kochanek julji, umiał symulować nawet płacz! — i, składając ręce, zawołał słowem, przerywanym przez bolesne łkania:
— Teresa, stało się! Żegnam cię na zawsze!
Zręcznie udawana słodycz i delikatna bladość nadawały jego twarzy przedziwnie wzruszający wyraz; zresztą rysy miał, jak już pisaliśmy, przyjemne i regularne — wogóle mógł zrobić wrażenie na niedoświadczonej dziewczynie. Kiedy powtórzył z wyrazem zdwojonej boleści: Tereso, stało się! Musimy pożegnać się na zawsze! — Teresa. nie mogła dłużej panować nad.sobą: w krańcowem uniesieniu rozpaczy, miłości i litości, zawołała kowulsyjnie:
— Nie, nie, nigdy! Nie wiem, co mi masz do powiedzenia, nie wiem, jakie mi zagraża niebezpieczeństwo, ale żadna siła w święcie nie zdoła mnie od ciebie oderwać!
— Ależ... Tereso... teraz jestem ubogi... ale, gdy ostatnie moje zasoby się wyczerpią, nic mi prócz najczarniejszej nędzy nie zostaje.
— Ach, Boże, Boże!... — łkała Teresa.
— Może zabraknie mi kawałka chleba, bo na nieszczęście, żadnego nie mam fachu, nic poważnie nie umiem, do niczego się nie nadaję. Wychowany w zbytku, nigdy nie pomyślałem o podobnym łosie... a o zarabianiu pracą fizyczną niema mowy... samo zdrowie mi nie pozwala... sytuacja moja nie ma wyjścia!
— Boże... Boże!...
— Wyznaję... jest to słabość... okazuję tem brak odwagi, ale nędzy i głodu nie zniosę. Pomyśl, Tereso, czyż miałbym znosić głód, zimno, pragnienie... nie miał gdzie głowy skłonić... Och, stokroć już lepsza śmierć!...
Teresa rozpaczała.
— A cóż stanie się ze miną?... Okropność... okropność... czyż dlatego, że los mnie obarcza majątkiem, a ciebie go pozbawia, zmuszeni jesteśmy wyrzec się na zawsze miłości, szczęścia... życia nawet?
— Tereso, to byłoby niegodne z mej strony, gbybym miał sprzęgać twój los z moim. Przekleństwo ciąży na mojem życiu... i jeśli raz zdarzyło się, że zaświeciła mi iskierka szczęścia, natychmiast muszę się tego szczęścia wyrzec!
— Ach... okropne!...
I pan de Montal zalał się łzami, narówni ze spazmującą Teresą.
— Edwardzie, Edwardzie, ty mnie do szaleństwa doprowadzisz! — zawołała Teresa, dochodząc już do obłędu — twoja troskliwość o minie właśnie do ostateczności mnie przywiedzie!
— Tereso, — uspokój się... w imię Nieba, błagam cię, spokoju!...
— Dziś wieczorem opowiem wszystko ojcu! — zaczęła Teresa z wyrazem stanowczości, która aż zatrwożyła hrabiego.
— Teresa, niech Bóg broni!
— Bądź spokojny, Edwardzie — będę umiała wziąć pod uwagę twoją delikatność... Przecież sam mi mówiłeś, że nigdy nie byłeś szczęśliwszy, niż w tem ustroniu... A czy to tak wiele potrzeba, aby żyć w jakiem ustroniu na wsi żyć, nikogo nie znając?... A zatem będę ojca prosiła o tyle tylko, żeby nam na skromne życie wystarczyło... Czy to znów tak wiele? — zawołała panna Dunoyer z egzaltacją. — A przytem Edwardzie, będę pracowała, ile mi sił starczy — umiem przecież szyć, i haftować; mogę też udzielać lekcyj — to wszystko nie zapewnia oczywiście zbytku, ale może ochronić od nędzy. A i ty ze swej strony, Edwardzie, także znajdziesz jakiś sposób zarobkowania, przecież kiedyś proponowano ci wysokie stanowisko w ministerjum finansów... masz znaczne stosunki — nie lękaj się więc miłość, doda obojgu nam sił i odwagi i będziemy żyli szczęśliwi i zadowoleni!
Można sobie wyobrazić, co się działo w mózgu Montala, zmuszonego odgrywać rolę zrozpaczonego kochanka, przepełnionego miłością, honorem etc; mimo to szarżował swoje nędzne błazeństwo aż do końca.
— Czyż jabym mógł skazywać na stan podobny ciebie, ciebie — przyzwyczajoną do zbytku, do wygód, do rozrywek!... Och, nigdy, nigdy... to byłoby nikczemnością — zawołał pan de Montal, poprostu przerażony bezinteresownością dziewicy. — A przytem, gdybym nawet zgodził się na to... gdybym ośmielił się przyjąć takie twoje poświęcenie... już i tak zapóźno.
— Jakto?
— Ten bilecik, który ci wysłałem z prośbą, abyś teraz...
— I cóż?... Ach, prawda... coś tam było o jakiemś niebezpieczeństwie, czy możliwości niebezpieczeństwa...
Czy to coś konkretnego — powiedz mi, o co to, właściwie chodzi?
— Zaklinam cię Tereso... błagam, uspokój się, albo ci nic nie powiem!
— A więc już jestem zupełnie spokojna, tylko powiedz mi, powiedz!
— Czyś widziała tu(banana de Ker-Elliot... był a obiedzie wtedy...
— Ach, tego bretończyka, z którego tak okropnie żartowałeś?
— Jakież zrobił na tobie wrażenie? Czy ci się podobał?
— Mnie?...
Teresa zdziwiła się zlekka.
— Tak — pytał dalej de Montal — co myślisz o tym młodzieńcu?
— Ależ zupełnie o nim nie myślę... conajwyżej kiedy naśmiewałeś się z niego, było mi trochę przykro, bo instynktownie mam jakąś dziwną sympatję do Bretonji.
— A jego postać?
— Ale o co mnie wypytujesz właściwie? Przecież to człowiek tak niepozorny, że nawet go nie zauważyłam, gdybym go teraz, spotkała, nie wiem, czybym go poznała. Ale na co te pytania, pytam raz jeszcze i czyżby to miało jakiś związek z owem niebezpieczeństwem?
— Dowiesz się zaraz... a związek ma bardzo duży... Pan baron de Ker-Elliot, mój krewny, ma chyba z pięćdziesiąt tysięcy rocznego dochodu, wielki majątek i zamek w Bretonji i bardzo znaczne depozyty w Bretonji i tu, u twego ojca.
— I cóż Iz tego?
— Pan de Ker-Elliot... żąda twojej ręki!
— Mojej ręki?!!!
— Tak... i wczoraj zwrócił się do mnie, abym zwrócił się z pierwszemi krokami do twego ojca... w jego imieniu... Czy pojmujesz teraz całą moją rozpacz?... Wszystko stracone i nie mogę już przyjąć twojej szlachetnej ofiary!
— Ale nlie rozumiem cię — dlatego, że jakiś Ker-Elliot żąda mej ręki? Człowiek, którego prawie nie znam... jakże chwilami jesteś dziwny!... Stanowczo, przesadzasz swoją rozpacz!
— Co mówisz?
— Ależ to nie jest żadne nieszczęście!
— Jakto?
— Jeżeli tylko kochasz mnie tak, jak ja ciebie, to żadne.
— Tereso... to co mówisz...
— Muszę mówić, skoro ty milczysz! Cóżeś odpowiedział panu de Ker-Elliot?... Przecież to pomysł zupełnie śmieszny!...
— Zwrócę się do twego ojca...
— Tyś mu przyrzekł...
— Przyrzekłem... musiałem... nie mogłem odmówić, bo naraziłbym na podejrzenia... i siebie... i przedewszystkiem ciebie...
— Bardzo źle zrobiłeś... trzeba mu było powiedzieć zupełnie otwarcie: Teresa mnie kocha, ja kocham, ją nawzajem i jej ręka jest dla mnie zapewniona. W takich wypadkach najlepiej być zupełnie szczerym!
Hrabia coraz bardziej był zbity z tropu i wprost zaczynał żałować, że się wplątał w taką awanturę. Przejrzał dobrze romantyczny charakter Teresy, lecz nie spodziewał się po niej podobnego przeczulenia.
— Tereso, twoja egzaltacja przeraża minie! Silisz się na spokój, ale ci go brak.
— A zatem... masz zamiar... zwrócić się do... mojego ojca?
— Dałem mu słowo.. inaczej już zrobić nie mogę... Gdybym się cofnął teraz... mógłbym zaszkodzić mocno twej sławie.
— Och, ty jednak nie kochasz mnie tak, jak ja ciebie... bo ja dla ciebie nie lękałabym się poświęcić sławy... no, ale skoro przyrzekłeś, trzeba dotrzymać słowa... Żądaj mej ręki od ojca dla tego parafjanina, któremu najwyraźniej coś się uroiło... On zakochany we mnie!
— Widzisz Tereso... wszyscy wiedzą o olbrzymim majątku twego ojca...
Bankierówna roześmiała się pogardliwie.
— Ach, więc temu bretończykowi chodzi o mój posag... i gotów ożenić się z córką lichwiarza... stary szlachcic, szuan... No, nie spodziewałam się tego!
— A zatem, będę żądał twojej ręki dla mojego krewnego...
Teresa podniosła głowę; rysy jej przybrały wyraz stanowczości.
— Jeżeli ojciec wspomni mi o tem... odmówię z całą stanowczością... z całą stanowczością powiem mu, że pójdę za mąż tylko za ciebie, za nikogo więcej...
— Niestety Tereso — twój ojciec... człowiek interesu, widząc z jednej strony człowieka bogatego, statecznego, zdolnego do interesów, a drugiej... bankruta, stojącego nad przepaścią... człowieka, który za parę może miesięcy przeniesie się do domu noclegowego....
— Oczywiście, wybierze z pośród was dwóch, twego krewnego... to pewne...
— Tak...
— Lecz ja wybiorę... i wybrałam ciebie i nikt mego wyboru zmienić nie zdoła... Przecież mnie siłą do ślubu z tym baronem nie zmuszą.
— Twój ojciec może rozkazać...
— Będę nieugięta!
— Może cię maltretować... może wywierać ma ciebie presję...
— Już się do tego przyzwyczaiłam!
— Mnie zabroni bywać...
— No, to wtedy... będę musiała wybierać... między... Przyjdę tutaj i powiem ci: Edwardzie, jestem twoja, przybywam do ciebie... uciekaj ze mną... ty jesteś dobry, wspaniałomyślny...
— A gdybym nie pozwolił na to, żebyś moją nędzę dzieliła?...
— Jeżelibyś nie pozwolił?
— Tak.
— Jeżelibyś nie pozwolił... to chyba poto tylko, aby mój zgon widzieć!
Pan de Montal smutno spuścił głowę i nic nie odpowiedział. Coraz bardziej się zastanawiał, Czy nie wplątał się w idjotyczną historję.
— Rozumiem... — ciągnęła Teresa, z przejmującym wyrzutem — wolisz patrzeć na swoje i cudze nieszczęście, niż przyjąć poświęcenie kobiety... która tak gorąco cię kocha i błaga o...
— Tereso, ty nie znasz litości!
— A ty ją znasz?... A więc, skoro serca nasze są złączone... życie moje jest twojem życiem... moje szczęście twojem szczęściem, a twoje mojem... kiedy ty życie sobie odbierzesz, to i ja pójdę za twoim przykładem... jestem gotowa....
Teresa była bliska jakiego ataku.
— To nie są czcze pogróżki... ty mnie znasz... ty wiesz dobrze, jaki mam charakter... W tej chwili bawię u ciebie, chcę być tu i drwię sobie z wstydu i hańby. Pomyśl na podstawie tego, cobym ze sobą uczyniła, gdybyś nikczemnie sobie życie odebrał!
— Nikczemnie, Tereso?...
— Tak, nikczemnie... bo nikczemność jest odebrać sobie życie, ze strachu... przed... przed... majem przywiązaniem i miłością!...
Trudno oddać wyraz, z jakim Teresa wymówiła te ostatnie sława.
Pan de Montal zdołał wreszcie ochłonąć — teraz Teresa należała do niego bezpowrotnie... W najzręczniej symulowanem uniesieniu miłości, zawołał, jakby pokonany ostatniemi sławami swej ukochanej:
— A więc dobrze, Tereso... stanę się godnym twego poświęcenia... będę godnym ciebie, wzniosę się aż do wyżyn, do których tyś się wzniosła, anielska dziewico. Wyrzeknę się wszystkich moich skrupułów... jedno tylko życzenie... jeden cel będę miał przed oczyma; abym połączył się z tobą węzłem nierozerwalnym. Tak, Tereso, przysięgam ci na imię, którego nigdy nadaremnie nie wzywałem, przysięgam ci na świętą pamięć mojej matki, że będę twoim, na wieki!
— A ja! — zawołała Teresa w krańcowem uniesieniu — ja nie znam nic świętszego nad tę moją miłość... zatem na nią przysięgam, że będę twoją, będę twoją na wieki!
I młoda dziewica, z płonącym wzrokiem, z czołem, rozpromienionem radością, wyciągnęła swe ręce ku panu de Montal.
A on wzniósł oczy ku niebu i... z całą bezczelnością wymówił świętokradzkie wyrazy:
— Matko moja, matko moja! Z wysokości Niebios pobłogosław naszemu związkowi! Oto moja przyszła małżonka!
Był to chyba szczyt jego upodlenia — dopełnił go jeszcze szkaradną komedją: oto włożył na palec Teresie pierścionek, mówiąc, wśród głębokiego wzruszenia i rzęsistych łez:
— Tereso... w mojem ubóstwie... tylko jeden klejnot mi pozostał, ale dla mnie nie oceniany, ten oto pierścionek dała mi matka na łożu śmierci — niech zatem ta świętość będzie zakładem naszej czystej miłości!!...
Nie potrzebujemy chyba wyjaśniać czytelnikowi, że był to ten sam pierścionek, który do, niedawna nosiła Julja...
— Ach, jakże mnie kochasz! — zawołała Teresa, — całując pierścionek aktorki i zalewając się łzami. — Edwardzie, Edwardzie, wobec Boga, wobec cieniów twojej matki, przysięgam ci, że zostanę twoją żoną... że wszelkim przeszkodom się oprę!
W tejże chwili w bramie domu rozległ się turkot powozu.
— Mój ojciec! — zawołała Teresa z przestrachem — może już po mnie przyśle?
— Prędzej, prędzej.... zejdź prędzej, Tereso — porwał się pan de Montal. — No, ale cóż ostatecznie zadecydujemy?... Trzeba się spieszyć...
— Że jestem twoją i będę bez względu na cokolwiek — oto moja decyzja.
— A ja jestem twoim, Tereso, twoim na wieki; zostaw mi tylko kilka dni czasu do dokładnego obmyślenia, co właściwie mamy robić... a tymczasem, nie mów nic ojcu.
— We wszystkiem jestem ci posłuszną, Edwardzie, jakbym już była twoją żoną.
Nagle hrabia jakby sobie coś jeszcze przypomniał.
— Ach, Tereso... jutro, jeżeli tylko będziesz mogła, bądź tu o trzeciej znowu... będę na cię specjalnie czekał. Rozmyśliłem się: przypomniałem sobie jedną rzecz i już jutro będę ci mógł wyłożyć moje plany... A więc przyjdziesz napewno, drogi aniele?
— Czy przyjdę Edwardzie?... Teraz mogę już przychodzić bez żadnego wstydu, bez trwogi, bez niepokoju... mam do tego prawo... mówiła młoda dziewica, pokazując panu de Montal pierścionek jego matki, który ucałowała z szacunkiem.
— Aniele, aniele ukochany! — zawołał pan de Montal, padając przed nią na kolana a namiętnie przyciskając jej ręce do ust.
Nagle dziewica schyliła głowę i, dotykając ustami czoła swego ukochanego, wymówiła półszeptem:
— Edwardzie... w imię twojej matki... oto masz pierwszy pocałunek.
I szybko znikła we drzwiach...
Pan de Montal żałował w głębi duszy, że nie może widzieć się z markizem de Beanregard; nigdy przecież nie mógł pochwalić się takim triumfem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.