Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Dwaj dyrektorzy/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.
PRZY WIECZNYCH OGNIACH

Niespodzianie łatwa możliwość transakcji z Kostryniem przestraszyła Tadeusza. Paznokcie sobie wbijał w dłonie ze złości biegnąc prawie wzdłuż olbrzymich zwałów węgla. Kiedyś, podczas wojny spotkali się na małej stacji, tak właśnie zawalonej węglem: biedny brudny szeregowiec i leader, prawdziwy ojciec, parlamentarna ekscelencja, obwieszona przepustkami, z koszyczkiem wełnianej bielizny i jedzeniem dla syna. Wpatrzeni w czarne zwały siedzieli przy brudnym bufecie pod oknem, głaszcząc się po zimnych rękach, tak długo, że obie herbaty dawno wystygły.
Zdało się Tadeuszowi, że chwilę tę, tę właśnie chwilę sprzedał w kancelarii Kostrynia za sto dolarów. Przystanął u skraju wysokich, połyskliwych czworoboków węgla, zaskoczony pustką wielkiej równiny.
Rozprzestrzeniał się stąd półkolem wysoki zarys kamieniołomu, niczym kulisy twarde i ogromne pustej zupełnie sceny. Robotnicy na różnej wysokości uczepieni kruszyli zwartą skałę kilofami. U podnóża zaś ładowały ukraszoną ziemię kobiety do wózków: drewnianych, czworogrannych, tak prostych, szarych i nieporęcznych, że od ubóstwa kształtu, zda się, wzniosłych.
Przypomniały się Tadeuszowi obrazy z kina czy z biblii: jakieś szczepy starożytne przy budowie piramid egipskich zatrudnione, oddane w ciężką niewolę robót wiecznotrwałych. Ojcowie jakichś synów zatraconych sponiewierani srodze, żałosne matki pośród tych szczepów nieszczęśliwych, miłość jest namiętna, tajemnicza...
Ledwie o niej pomyślał, gdy odwróciła się od najbliższego wagonika dziewczyna z poterpanymi końcami chusteczki, cała gliną sproszona Dusiówna!! Zsunął się z górki, przebiegł mimo kołowrota linowego wzdłuż toczących się wózków i, zadyszany, zjawił się obok. Lenora zaś uniósłszy sprószone gliną rzęsy, spojrzała nie wprost, lecz w bok promieniem roziskrzonej radości. Radość ta zgasła zaraz.
Jakże bowiem wytrzymać może człowiek na dwie strony rozerwany?! Od jednej nadlatuje ów Tadek, wielkie szczęście w tym szczęściu, jak w słońcu! A znów na drugiej stronie nie jest to nic, lecz tylko syn sprzedawcy klasy robotniczej! Wyniknął z tego uśmiech, w którym się wszystko pomieszało. Tyle też i nie więcej, że rozchylił drżące usta Lenory.
Jak stały przy swym wagoniku we dwie, z Karolcią Domagało, koleżanką, wzięły się jeszcze prędzej do roboty.
We dwie tu pracowały. Tadeusz patrzył na tę drugą, wstyd mu było Lenory. Ta druga, chuda, obmatulona, miała przez piersi fioletową chustkę, spódnicę grubą, czarną. Stała w trzewikach dawniej męskich i zapinanych na guziki, teraz już tylko okręconych szpagatem.
Lenora zaś inaczej, na bosaka i prawie, jakby naga. Stanik różowy lgnął na spoconym ciele, że jagody piersi przez materię świeciły. Spod stanika w stłamszonych fałdach koszuli wyłaniały się biodra spadziste. Wiatr zgarniał z nich spódnicę rozchylonym kielichem, wtedy zaś odsłaniała się noga, przy kostce smagła, nad kolanem perłowa, prosta bardzo i mocna.
— Więc taką macie państwo robotę? — Nie mógł im przecie mówić „panie“.
Robota prosta. Pokruszyć uwalony piaskowiec i ładować. Dawać baczenie, by się łopaty wzajem nie haczyły.
— Ten kruszy a ten rzuca. Ten rzuca a ten kruszy. — Lenora jedna śmiała mówić swobodnie.
Karolcia pary z ust nie wypuściła, inne od dalszych wózków ani słowa. A nuż to będzie inżynier, czy jaki znów kontroler inspektora? Z urzędu czy od strony kapitału? Człowiek pracy niech milczy na kopalni.
Lenora jedna śmiała mówić swobodnie, lecz umilkła w obliczu tego chłopca, skoro ją wczoraj podali do redukcji. Wiadomo, zawsze z jesienią odprawią od kamieniołomów, ale jaka jest wtedy obrona, jak nie, by przespać się z sztygarem?!
— Ten kruszy a ten rzuca, ten rzuca a ten kruszy. — Tyle można powiedzieć zawsze.
Od sprężonej na łopacie pięty tężył się cień wysiłku przez plecy Dusiównej ku szyi i z ust dopiero wylatał głośnym przydechem.
Pracowały z Karolcią aż dno wozu dudniło.
Za jednym ruchem oblewało Lenorę słońce, za drugim tulił cień. Z okrywy tego cienia patrzyła źrenicami szarymi: jakaż tu jest obrona przeciw takiej redukcji?
— Ten rzuca a ten kruszy, ten kruszy a ten rzuca. Tyle. A tu jeszcze Karolcia — tegoś owegoś, siegoś, wody chce pić koniecznie, bo ją ściska. Domyślna taka.
Więc zostali we dwoje. Tadeusz podniósł łopatę Karolciną i spytał, ile mieści taki wagonik? Dobre mu się wydało pytanie dla zaczęcia rozmowy.
— Taki wózek ma w sobie pół tonny.
— Pomóc ci?
Usłyszała te piękne słowa, jakby je przyniósł wiatr z obcych stron upragnionych. Widziała też, że Tadek zdejmuje piękny raglan, układa na kamieniu pod skałą i bierze za łopatę. Podskoczyli do pracy, kruszyli i sypali, i dobrze im to szło, i ani razu łopat nie zderzyli.
Lenora promieniała radością płochą, rzewną, jakby było ważne, to wspólne sypanie ziemi, niczym najprawdziwsze małżeństwo. Cóż, gdy za każdym szczęściem zaraz później kryje się nieszczęście. Bo kiedy Tadek odjechał autem dyrektorskim z Zielonego w ów wieczór księdza Kani, przysięgła sobie, że już koniec z tym chłopcem zaprzedanym i całą noc płakała gorzko.
A gdy jeszcze w obliczu redukcji na kamieniołomach przyzywał ją tutejszy strzałowy do sztygara załatwić „po dobremu“...Śmierć podnosiła się w Lenorze na tę myśl, że to ma być po dobremu czyli po świńsku. Że nigdy, teraz nigdy!
Rzekła więc między rzutem łopaty pierwszym, trzecim i dziesiątym i innym, kilkunastym: — Po co ci taka głupia dziewczyna, jak ja, Tadek, po co?
I znów sypali.
Rzekła też: — Strejk tu będzie ogromny, wielkie nieszczęście idzie. Wiesz o tym?
Znów sypali.
Wtedy zaś rzekła jeszcze: — Ciężko tu jest dopiero w zimie. Każdy skamła do płuczki. A jak się nie dostanie, to marny jego los. Tadek, Tadek, lepiej wróć do Warszawy, do swego ojca wielmożnego.
— Nie bój się. — Roześmiał się wesoło, jak do małego dziecka. — Nie bój się, dostałem dzisiaj sto dolarów. Na nasze interesy, od Kostrynia.
Przemilczała wyznanie Tadeusza. Przemilczała też wszystek swój gniew o taką sprawę.
Opowiadała tylko, temu swemu Tadkowi, między rzutem łopaty i rzutem coś innego, nie w porę, nie do miejsca, ani też do osoby, że tu właśnie dobywają zamułkę. Aby wiedział. Aby to zapamiętał. Tak sobie, bez znaczenia.
— Ta ziemia jest zamułka, co ją kruszysz. Wagonikami jedzie stąd na kopalnię aż do wielkiego podnośnika, co stoi murowany koło portierskiej budy Supernaka. Tam kruszy się tę ziemię jeszcze więcej, w wielkich „silozach“ przerabiają ją i znów rurami wiodą do podziemi i w taki sposób podsadzają miejsca po węglu wybrane. Wszystkie urobki. Inaczej — westchnęła dźwięcznym szumem swych piersi wysokich — pozapadałoby się tutaj. Węgiel mężczyźni drą z dołu. To jest prawda. A znów żeby się wspierało, żeby było wstrzymane, we wszystkich pustkach wypełnione, to już kobiety głównie.
Nie to chciała powiedzieć, coś innego: o tym, że jak zamułka przenika i przenika w głębiny i ciemności, na zawsze już po całe wieki ugnieciona, na zawsze skamieniała, tak tu jest praca kobiety ugnieciona i skamieniałe serce.
Tadeusz palnął pięścią w ścianę wagonika — już masz pełny!
— No, a flek?!
Pochylili się razem, jęła ziemię przegartywać we wózku. Powtarzała z żałosnym roztargnieniem: — No, a flek, no, a flek? — aż znaleźli za blaszną poprzeczką.
— To masz flek — wyrzekła cicho, blada ze wzruszenia.
Wziął jej z ręki małą, wąską deszczułkę, na której wypalony był numer, imię i nazwisko. Poszczerbionymi literami, jak na starych, zapadłych mogiłkach

LENORA DUŚ

Ugięło się i pociemniało wszystko w Dusiównej od słów: — Żebyś to o mnie wiedział, jak dozorcy muszą wiedzieć z tego fleka, która to robotnica wózek wyrobiła. Całe imię i nazwisko. Jak się nazywam. Żebyś to sobie zapamiętał...
Nie mogła więcej mówić. Gdyż nie może być człowiek w wszystkie strony rozdarty. Jeżeli do sztygara wołają, a do redukcji zawczasu podali, a tu kochanek dolary bierze od tej samej dyrekcji, a tu jest sprawa komunizmu!!
— Żebyś to o mnie zapamiętał, imię i nazwisko. — Mrugała powiekami, wstyd spływał jej przez oczy, gdy Tadeusz wspominał, że wtedy, nocą w Domu Robotniczym, na ściółce, nie chciała wyjawić nazwiska.
Wsparta na swej łopacie patrzyła szarym spojrzeniem jak do wydłubanych w kamieniołomie dziur przywleczone żelazne szpryce, czyli wiertarki, pracują sprężonym powietrzem. Robotnicy wwiercali w kamień strugę rozgłośnego tarcia, która wracała z głębi na powierzchnię sypiąc ciemnym miałem.
— Wyśrubowali wiertarkami dziury — zakładają miedziankit — rzekła nagle, z nieśmiałym uśmiechem.
Przez środek gliniastego półkola przebiegł mały zmarznięty człeczyna. W rudej kapelusinie, w połatanej kapocie, z złotą trąbą na sznurku.
— To jest strzałowy — objaśniła Lenora — dwa razy będzie trąbił, żeby ludzie z roboty zeszli, żeby się pochowali. Za trzecią trąbką wybuch i ustrzeloną skałę znowu będziem ładować.
Taki to jest strzałowy: biedny, stary świńtuch, który tu był dozorcą ongiś na kopalni, z dziewczynami załatwiał się wtedy wygodnie pod wagonem. Teraz za strzałowego służy, trąbi i sztygarowi rai. Nazwisko — Marian Kurek.
Już trąbił po raz pierwszy. Robotnicy zsuwali się z kamieniołomu i szli w stronę drewnianej budy na brzeg urwiska. Już dziewczęta od wózków odbiegły, pstrą gromadą zamieszanych łachmanów. Gdy rozległo się drugie trąbienie, ręce Lenory wionęły wzdłuż ramion Tadeusza i opadły.
— Czas zejść — rzekła — bo zapalili lonty miedziankitu. — Westchnęła i znów mówi: — po co ci taka głupia dziewczyna? Po co? Po co? — Chwytała go za ręce zimnymi palcami, przystawała do niego z pytaniem swoim ciszej, ciszej i ciszej, spłoszona, wylękniona. Tadek śmiał się, wracali w stronę budki, wsparła mu nagle dłonie na ramionach z okrzykiem: — Zmykaj prędko!
W jej szarych wielkich oczach płonęło przerażenie. Popchnęła Tadeusza w stronę budy, sama zaś poskoczyła z powrotem, ku kamieniołomom.
Kurek Marian otrąbiał już raz trzeci.
Ludzie wszyscy wrzasnęli, ton trąbki oberwał się wysoko. Lenora pędziła ku wózkom, prosto pod napełnioną ogniem ścianę, pędziła w takiej ciszy, że furkot spódnic łomotał, niczym skrzydła. Pędziła prosto na śmierć... Tadeusz zatrzymał się w pół drogi.
Pod ową skałą straszną przywarła nieruchoma z twarzą dłońmi zakrytą... I tu dopiero rozprysły się w Lenorze n:eszczęśliwe myśli, gdy usłyszała nagłe, dzikie wołanie Tadeusza:
— Lenora!! Ach — Lenora! — Lenora!!!
Wiatr skręcił krzaki na urwisku — goniła już z powrotem wszystką siłą szalonego serca, spódnice pienią się powyżej kolan na odsłoniętych udach — już czub skały rozprysnął — twarde skoki Lenory biją głośno o ziemię — Tadeusz puścił się naprzeciw — powietrzem szarpnął huk — zderzyli się pierś o pierś — kawały ziemi latają nad skałami — Tadeusz i Lenora chwycili się rękami — objęli ramionami — ziemia tylko omdlewa jeszcze i spada po wybuchu.
Obstąpili ich ludzie. Baby zaczęły krzyczeć, przyleciał Kurek Marian, czyli strzałowy, i zaczął czułą parę rozdzielać swoją trąbką.
Tadeusz w odpowiedzi na to — że się nazywa Mieniewski, syn posła — i nic nikomu do niczego, i wyprowadził Lenorę stąd, coraz dalej wprost słońca rozesłanego na wybladłym niebie. Aż ku jakiejś murawie starej, po której wiatr polatał. Tak szli, rozpadlinami, niebo leciało górą lekkie, jak z cienkiego batystu, aż się znaleźli na ustronniejszych miejscach, daleko, gdzie za parkanem „Erazma“ wznosił się szary gmach cynkowni, rozsiadły na obszernych hałdach starego żużla.
Rozścielili tu raglan na murawie, tu złożył Tadeusz Lenorę. Odpoczęła. Nakrył czułym objęciem i tu dopiero pytał i obejmował.
— Czemuż to śmierci szukasz, Lenora, powiedz, czemu?
Nie chciała odpowiadać na te sprawy. Przez czoło poleciały wysokie łuki a źrenice stanęły szeroko, jakoby w posiadaniu mądrości, której za dużo będzie zawsze na potrzebę takiej odpowiedzi.
Naprzeciw w zlewie słonecznej, między żużlem, miałem węglowym i górami ubitego pyłu wkopane po kolana dzieci i stare kobiety obłupywały resztki węgla z zastygłej szlaki.
Szły pod górę skwapliwie, ostrożnie, w szmatach i łachmanach jaskrawych, pochylone a pilne, niczym pątniczki. Żużel je zsuwał, znosił ku dołowi, znów wyżej się wspinały przeciw fali umarłego stopu i znów zalewał im nogi ostrą, szczerbatą strugą.
— Wszędzie go trochę przywrze — mówiła Lenora — tego węgla. Kto umie, zbierze korzec, albo nawet dwa, przy pretekcji furmana.
Tadeusz ciągle pytał o tę śmierć i czemuż to jej szukać w ten dzień piękny?
Położyła swemu Tadkowi głowę na piersi, żeby odpoczęli, o niczym już nie rozmawiali.
— Bo nikt nie wie, jak dziewczyną rzucają na kopalni. Temu szukałam śmierci. — Odsunęła się, wywinęła spod niego i spuściwszy powieki jakoby w siebie samą zapatrzona:
— Jak dziewczyna przychodzi na kopalnię, to zaraz jest dozorca. Pierwszy. Kurek Marian. Coś go widział, to on. Potem, żebyś się na zimę dostała do płuczki — znów. A przy płuczce — znów. A potem z wiosną, żeby cię fleczarz nie ukrzywdził, znów.
Tadeusz bronił się rękami, odganiał słowa, Lenora przeczyła ruchem głowy sprawiedliwie i dalej swoje:
— A przedtem, jeszcze przedtem, zaraz tu na tych hałdach, żeby ci żużla wysypali dobrego — znów. I zawsze — znów. I znów — i znów — i znów.
Wykierowawszy szare oczy ku słońcu: — Nikt nie wie, jak dziewczyną rzucają. Ale ty wiedz, mój Tadek. Żebyś nie przywołał spod tej skały, jużby mnie tu nie było, ani nigdzie, Tadek.
Mieniewski westchnął srogo, rozwarł swe ręce, i zaraz swoje zaczął. Opowiadał szeroko, że nim samym losy rzucają też, ogromnie. O domu. O rodzinie. O ojcu i o sobie. Jak w tylu sprawach był, na wojnie krew przelewał i już wyjęta jest z niego główna sprężyna życia. Najgłówniejsza! Więc teraz z Kostryniami zaczął interesy handlowe.
Nad zrębem usypiska ukazał się siwy stary perszeron zaprzężony do długiego rzędu wagoników dymiących świeżym żużlem. Poodal kroczył furman, w podartym rajtroku, w szarej wojskowej rogatywce. Posuwali się wzdłuż szyn, bez wszelkiego rozgłosu ku gromadzie czekających kobiet, niby zjawa nieuchronna.
Tadeusz ucałował Lenorę w usta. Pachniały skałą i żelazem. W oczy. Pachniały gliną. Rozpiął stanik. Nie broniła się wcale.
— Teraz wiesz — płakała łzami promiennymi — nazywał się Kurek Marian, albo był sztygar albo wszyscy inni.
Całował ją po piersiach. Całował, zakrywał i odsłaniał. Patrzyli na nie razem, zwarte, mocne, zachwyceni bezmiernie. Razem pokazywali je niebu i powietrzu. Czekali razem, aż je wiatr przestudzi.
Woźnica prowadzący wagony gwizdnął przeciągle. Wiadomo, zabronione jest kochać się na kopalni.
Poskoczyli co prędzej w dół, ku rozpadlinom gruntu. Pod wielkie zeschłe krzaki, szumiące martwym liściem.
— Jesteśmy tu — Lenorka rozejrzała się uważnie — na starych robotach, blisko przy wiecznych ogniach. Mogą się palić sto, pięćset a może tysiąc lat?!
Mówiła cicho u brzegu skalnego wgłębienia, ustami dotykając prawie zwiędłych krzaków.
— Ogień idzie po węglu i idzie. Górnicy mówią, że go nawet słychać.
Tadeusz nasłuchiwał. Zdawało mu się, że chwyta szum daleki, aksamitny, jakby ogromne, w strasznej głębi utajone westchnienie. Aż z szumu tego, czy też z żałości, że się Lenora pod skałę chciała rzucić, czy też ze wstydu jej wyznań smutnych — łzy mu zaczęły płynąć.
Objęła go, gdy powiedział, że teraz dopiero poznali się naprawdę. Drugim ramieniem przycisnęła jeszcze bliżej, mówiąc:
— Nic my się nie poznali! Ty wrócisz przecie Tadek do swych dyrektorów i pannę tam już mają dla ciebie, i pieniądze szykują. Pieniądze będziesz brał i wszystko, i zawsze w końcu do honoru wrócisz. Tak u was zawsze, u burżujów, nie to ja! Jak się nie rzucić pod skały, to i tak później ginąć w błocie na kopalni. Pan z dolarami i dziewczyna z powierzchni! Ale drugiej Lenory tak zaraz tu nie znajdziesz! Żebyś nie zawołał dzisiaj w porę — jużby mnie nie było! Wypomniała mu, jak to kiedyś, wtedy wieczorem, patrzyli do mieszkania Supernaków.
— Tyś stał cicho przed oknem i czekał, i mówił: czekam aż zza szafy wyjdziesz do mnie druga!... Drugiej Lenory nie ma i druga nie wyjdzie.
Spłynęło jej przez oczy światłami całe przeczucie losu: jak zdradzi ją ten Tadek, odrzuci, jak wyśmieje, ona zaś zawsze miłości upilnuje. Całe nieszczęście przyszłe, lecz zarazem ostatnia i najwierniejsza duma: — Byś wiedział, ta Lenora, co jest na fleku wypisana. Drugiej Lenory nie ma... Weźmiesz mnie?!
Szumiący uśmiech zadźwięczał w jej ustach, ramiona szeroko rozwarła, niebo się nad nimi przechyliło w najrozmaitsze strony i tak zderzyli się i zespolili w bezmiernym objawieniu, połączeni wszelaką miarą ciała, gorąca, duszy i radości, i zguby, i biedy, i niedoli, i ucieczki, i nieba szerokiego, i słońca rozlanego pod zamkniętymi powiekami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.