Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drugą, wstyd mu było Lenory. Ta druga, chuda, obmatulona, miała przez piersi fioletową chustkę, spódnicę grubą, czarną. Stała w trzewikach dawniej męskich i zapinanych na guziki, teraz już tylko okręconych szpagatem.
Lenora zaś inaczej, na bosaka i prawie, jakby naga. Stanik różowy lgnął na spoconym ciele, że jagody piersi przez materię świeciły. Spod stanika w stłamszonych fałdach koszuli wyłaniały się biodra spadziste. Wiatr zgarniał z nich spódnicę rozchylonym kielichem, wtedy zaś odsłaniała się noga, przy kostce smagła, nad kolanem perłowa, prosta bardzo i mocna.
— Więc taką macie państwo robotę? — Nie mógł im przecie mówić „panie“.
Robota prosta. Pokruszyć uwalony piaskowiec i ładować. Dawać baczenie, by się łopaty wzajem nie haczyły.
— Ten kruszy a ten rzuca. Ten rzuca a ten kruszy. — Lenora jedna śmiała mówić swobodnie.
Karolcia pary z ust nie wypuściła, inne od dalszych wózków ani słowa. A nuż to będzie inżynier, czy jaki znów kontroler inspektora? Z urzędu czy od strony kapitału? Człowiek pracy niech milczy na kopalni.
Lenora jedna śmiała mówić swobodnie, lecz umilkła w obliczu tego chłopca, skoro ją wczoraj podali do redukcji. Wiadomo, zawsze z jesienią odprawią od kamieniołomów, ale jaka jest wtedy obrona, jak nie, by przespać się z sztygarem?!
— Ten kruszy a ten rzuca, ten rzuca a ten kruszy. — Tyle można powiedzieć zawsze.
Od sprężonej na łopacie pięty tężył się cień wy-