Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dowały ukraszoną ziemię kobiety do wózków: drewnianych, czworogrannych, tak prostych, szarych i nieporęcznych, że od ubóstwa kształtu, zda się, wzniosłych.
Przypomniały się Tadeuszowi obrazy z kina czy z biblii: jakieś szczepy starożytne przy budowie piramid egipskich zatrudnione, oddane w ciężką niewolę robót wiecznotrwałych. Ojcowie jakichś synów zatraconych sponiewierani srodze, żałosne matki pośród tych szczepów nieszczęśliwych, miłość jest namiętna, tajemnicza...
Ledwie o niej pomyślał, gdy odwróciła się od najbliższego wagonika dziewczyna z poterpanymi końcami chusteczki, cała gliną sproszona Dusiówna!! Zsunął się z górki, przebiegł mimo kołowrota linowego wzdłuż toczących się wózków i, zadyszany, zjawił się obok. Lenora zaś uniósłszy sprószone gliną rzęsy, spojrzała nie wprost, lecz w bok promieniem roziskrzonej radości. Radość ta zgasła zaraz.
Jakże bowiem wytrzymać może człowiek na dwie strony rozerwany?! Od jednej nadlatuje ów Tadek, wielkie szczęście w tym szczęściu, jak w słońcu! A znów na drugiej stronie nie jest to nic, lecz tylko syn sprzedawcy klasy robotniczej! Wyniknął z tego uśmiech, w którym się wszystko pomieszało. Tyle też i nie więcej, że rozchylił drżące usta Lenory.
Jak stały przy swym wagoniku we dwie, z Karolcią Domagało, koleżanką, wzięły się jeszcze prędzej do roboty.
We dwie tu pracowały. Tadeusz patrzył na tę