Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siłku przez plecy Dusiównej ku szyi i z ust dopiero wylatał głośnym przydechem.
Pracowały z Karolcią aż dno wozu dudniło.
Za jednym ruchem oblewało Lenorę słońce, za drugim tulił cień. Z okrywy tego cienia patrzyła źrenicami szarymi: jakaż tu jest obrona przeciw takiej redukcji?
— Ten rzuca a ten kruszy, ten kruszy a ten rzuca. Tyle. A tu jeszcze Karolcia — tegoś owegoś, siegoś, wody chce pić koniecznie, bo ją ściska. Domyślna taka.
Więc zostali we dwoje. Tadeusz podniósł łopatę Karolciną i spytał, ile mieści taki wagonik? Dobre mu się wydało pytanie dla zaczęcia rozmowy.
— Taki wózek ma w sobie pół tonny.
— Pomóc ci?
Usłyszała te piękne słowa, jakby je przyniósł wiatr z obcych stron upragnionych. Widziała też, że Tadek zdejmuje piękny raglan, układa na kamieniu pod skałą i bierze za łopatę. Podskoczyli do pracy, kruszyli i sypali, i dobrze im to szło, i ani razu łopat nie zderzyli.
Lenora promieniała radością płochą, rzewną, jakby było ważne, to wspólne sypanie ziemi, niczym najprawdziwsze małżeństwo. Cóż, gdy za każdym szczęściem zaraz później kryje się nieszczęście. Bo kiedy Tadek odjechał autem dyrektorskim z Zielonego w ów wieczór księdza Kani, przysięgła sobie, że już koniec z tym chłopcem zaprzedanym i całą noc płakała gorzko.
A gdy jeszcze w obliczu redukcji na kamieniołomach przyzywał ją tutejszy strzałowy do sztygara za-