Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łatwić „po dobremu“...Śmierć podnosiła się w Lenorze na tę myśl, że to ma być po dobremu czyli po świńsku. Że nigdy, teraz nigdy!
Rzekła więc między rzutem łopaty pierwszym, trzecim i dziesiątym i innym, kilkunastym: — Po co ci taka głupia dziewczyna, jak ja, Tadek, po co?
I znów sypali.
Rzekła też: — Strejk tu będzie ogromny, wielkie nieszczęście idzie. Wiesz o tym?
Znów sypali.
Wtedy zaś rzekła jeszcze: — Ciężko tu jest dopiero w zimie. Każdy skamła do płuczki. A jak się nie dostanie, to marny jego los. Tadek, Tadek, lepiej wróć do Warszawy, do swego ojca wielmożnego.
— Nie bój się. — Roześmiał się wesoło, jak do małego dziecka. — Nie bój się, dostałem dzisiaj sto dolarów. Na nasze interesy, od Kostrynia.
Przemilczała wyznanie Tadeusza. Przemilczała też wszystek swój gniew o taką sprawę.
Opowiadała tylko, temu swemu Tadkowi, między rzutem łopaty i rzutem coś innego, nie w porę, nie do miejsca, ani też do osoby, że tu właśnie dobywają zamułkę. Aby wiedział. Aby to zapamiętał. Tak sobie, bez znaczenia.
— Ta ziemia jest zamułka, co ją kruszysz. Wagonikami jedzie stąd na kopalnię aż do wielkiego podnośnika, co stoi murowany koło portierskiej budy Supernaka. Tam kruszy się tę ziemię jeszcze więcej, w wielkich „silozach“ przerabiają ją i znów rurami wiodą do podziemi i w taki sposób podsadzają miejsca po węglu wybrane. Wszystkie urobki. Inaczej — westchnęła