Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dźwięcznym szumem swych piersi wysokich — pozapadałoby się tutaj. Węgiel mężczyźni drą z dołu. To jest prawda. A znów żeby się wspierało, żeby było wstrzymane, we wszystkich pustkach wypełnione, to już kobiety głównie.
Nie to chciała powiedzieć, coś innego: o tym, że jak zamułka przenika i przenika w głębiny i ciemności, na zawsze już po całe wieki ugnieciona, na zawsze skamieniała, tak tu jest praca kobiety ugnieciona i skamieniałe serce.
Tadeusz palnął pięścią w ścianę wagonika — już masz pełny!
— No, a flek?!
Pochylili się razem, jęła ziemię przegartywać we wózku. Powtarzała z żałosnym roztargnieniem: — No, a flek, no, a flek? — aż znaleźli za blaszną poprzeczką.
— To masz flek — wyrzekła cicho, blada ze wzruszenia.
Wziął jej z ręki małą, wąską deszczułkę, na której wypalony był numer, imię i nazwisko. Poszczerbionymi literami, jak na starych, zapadłych mogiłkach

LENORA DUŚ

Ugięło się i pociemniało wszystko w Dusiównej od słów: — Żebyś to o mnie wiedział, jak dozorcy muszą wiedzieć z tego fleka, która to robotnica wózek wyrobiła. Całe imię i nazwisko. Jak się nazywam. Żebyś to sobie zapamiętał...
Nie mogła więcej mówić. Gdyż nie może być człowiek w wszystkie strony rozdarty. Jeżeli do sztygara