Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ogień idzie po węglu i idzie. Górnicy mówią, że go nawet słychać.
Tadeusz nasłuchiwał. Zdawało mu się, że chwyta szum daleki, aksamitny, jakby ogromne, w strasznej głębi utajone westchnienie. Aż z szumu tego, czy też z żałości, że się Lenora pod skałę chciała rzucić, czy też ze wstydu jej wyznań smutnych — łzy mu zaczęły płynąć.
Objęła go, gdy powiedział, że teraz dopiero poznali się naprawdę. Drugim ramieniem przycisnęła jeszcze bliżej, mówiąc:
— Nic my się nie poznali! Ty wrócisz przecie Tadek do swych dyrektorów i pannę tam już mają dla ciebie, i pieniądze szykują. Pieniądze będziesz brał i wszystko, i zawsze w końcu do honoru wrócisz. Tak u was zawsze, u burżujów, nie to ja! Jak się nie rzucić pod skały, to i tak później ginąć w błocie na kopalni. Pan z dolarami i dziewczyna z powierzchni! Ale drugiej Lenory tak zaraz tu nie znajdziesz! Żebyś nie zawołał dzisiaj w porę — jużby mnie nie było! Wypomniała mu, jak to kiedyś, wtedy wieczorem, patrzyli do mieszkania Supernaków.
— Tyś stał cicho przed oknem i czekał, i mówił: czekam aż zza szafy wyjdziesz do mnie druga!... Drugiej Lenory nie ma i druga nie wyjdzie.
Spłynęło jej przez oczy światłami całe przeczucie losu: jak zdradzi ją ten Tadek, odrzuci, jak wyśmieje, ona zaś zawsze miłości upilnuje. Całe nieszczęście przyszłe, lecz zarazem ostatnia i najwierniejsza duma: — Byś wiedział, ta Lenora, co jest na fleku wypisana. Drugiej Lenory nie ma... Weźmiesz mnie?!