Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pstrą gromadą zamieszanych łachmanów. Gdy rozległo się drugie trąbienie, ręce Lenory wionęły wzdłuż ramion Tadeusza i opadły.
— Czas zejść — rzekła — bo zapalili lonty miedziankitu. — Westchnęła i znów mówi: — po co ci taka głupia dziewczyna? Po co? Po co? — Chwytała go za ręce zimnymi palcami, przystawała do niego z pytaniem swoim ciszej, ciszej i ciszej, spłoszona, wylękniona. Tadek śmiał się, wracali w stronę budki, wsparła mu nagle dłonie na ramionach z okrzykiem: — Zmykaj prędko!
W jej szarych wielkich oczach płonęło przerażenie. Popchnęła Tadeusza w stronę budy, sama zaś poskoczyła z powrotem, ku kamieniołomom.
Kurek Marian otrąbiał już raz trzeci.
Ludzie wszyscy wrzasnęli, ton trąbki oberwał się wysoko. Lenora pędziła ku wózkom, prosto pod napełnioną ogniem ścianę, pędziła w takiej ciszy, że furkot spódnic łomotał, niczym skrzydła. Pędziła prosto na śmierć... Tadeusz zatrzymał się w pół drogi.
Pod ową skałą straszną przywarła nieruchoma z twarzą dłońmi zakrytą... I tu dopiero rozprysły się w Lenorze n:eszczęśliwe myśli, gdy usłyszała nagłe, dzikie wołanie Tadeusza:
— Lenora!! Ach — Lenora! — Lenora!!!
Wiatr skręcił krzaki na urwisku — goniła już z powrotem wszystką siłą szalonego serca, spódnice pienią się powyżej kolan na odsłoniętych udach — już czub skały rozprysnął — twarde skoki Lenory biją głośno o ziemię — Tadeusz puścił się naprzeciw — powietrzem szarpnął huk — zderzyli się pierś o pierś —