Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żej się wspinały przeciw fali umarłego stopu i znów zalewał im nogi ostrą, szczerbatą strugą.
— Wszędzie go trochę przywrze — mówiła Lenora — tego węgla. Kto umie, zbierze korzec, albo nawet dwa, przy pretekcji furmana.
Tadeusz ciągle pytał o tę śmierć i czemuż to jej szukać w ten dzień piękny?
Położyła swemu Tadkowi głowę na piersi, żeby odpoczęli, o niczym już nie rozmawiali.
— Bo nikt nie wie, jak dziewczyną rzucają na kopalni. Temu szukałam śmierci. — Odsunęła się, wywinęła spod niego i spuściwszy powieki jakoby w siebie samą zapatrzona:
— Jak dziewczyna przychodzi na kopalnię, to zaraz jest dozorca. Pierwszy. Kurek Marian. Coś go widział, to on. Potem, żebyś się na zimę dostała do płuczki — znów. A przy płuczce — znów. A potem z wiosną, żeby cię fleczarz nie ukrzywdził, znów.
Tadeusz bronił się rękami, odganiał słowa, Lenora przeczyła ruchem głowy sprawiedliwie i dalej swoje:
— A przedtem, jeszcze przedtem, zaraz tu na tych hałdach, żeby ci żużla wysypali dobrego — znów. I zawsze — znów. I znów — i znów — i znów.
Wykierowawszy szare oczy ku słońcu: — Nikt nie wie, jak dziewczyną rzucają. Ale ty wiedz, mój Tadek. Żebyś nie przywołał spod tej skały, jużby mnie tu nie było, ani nigdzie, Tadek.
Mieniewski westchnął srogo, rozwarł swe ręce, i zaraz swoje zaczął. Opowiadał szeroko, że nim samym losy rzucają też, ogromnie. O domu. O rodzinie. O ojcu i o sobie. Jak w tylu sprawach był, na woj-