Czarna Perełka/Część II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I tym razem sienie, schody, korytarze pełne były widzów ciekawych w pałacu, a na czele ich zapłakana, rozogniona, umuśliniona stała Kasia wołając:
— A co? Nie mówiłam? Nie powiadałam, nie przysięgałam, że to się tak skończy? A chwałaż Panu najwyższemu, że poczciwego pognębić nie dał.
Gdy doktór wprowadzał na górę z siostrą Felicją biedną chorą, i pan Roman Janusz Zarybski i pan Zygmunt Haraburda czatowali na schodach, i oboje państwo Melchiorostwo, i mnóstwo osób nieznanych. Ta postać w bieli, wyanielona cierpieniem, promieniejąca szczęściem, przesunęła się jak zjawisko jakie nadziemskie. Wszystkim się teraz wydawało, że taką istotę, na obliczu niosącą swej niewinności dowody, występkiem nawet było posądzać. Stróż przeklinał prześladowców, choć ich imienia nie wiedział.
Lenora weszła do swych pokoików, przygotowanych na jej przyjęcie, ukwieconych, wyświeżonych od rana i zapłakawszy omdlała. Naówczas wszyscy, szanując to wzruszenie, po cichu odeszli, zostawiając przy niej tylko lekarza i siostrę Felicję.
Wstrząśnienie, wywołane wypadkami dnia tego, było za silne dla rekonwalescentki; mimo wszelkich zabiegów doktora, wieczorem objawiła się niepokojąca gorączka i zagroziła recydywą.
Noc spłynęła w błogim, ale gwałtownym delirium, wśród którego chora śpiewała piosnki dziecinne, rozmawiała z wojewodziną, miała widzenia straszne, płakała, śmiała się, zrywała do fortepianu — i dopiero nad ranem uspokajające lekarstwa sen głęboki wywołały.
Przy łożu sieroty została Felicja, a na posługach Kasia, u drzwi Zbigniew, obwinięty w palto wytarte, na mrozie stróżował, czekając, czy gdzie posłać go nie będzie potrzeba. Noc całą nie zmrużyli oka przyjaciele Lenory — ranek zastał ich strwożonych, doktór był ponury i milczący. Nazajutrz przybyła pani Laura, aby wyręczyć siostrę, przywiozła z sobą Stefcię, i tak mieniając się, cały dzień u łoża przebyli. Po gorączce nastąpił sen długi, który lekarz za dobry znak uważał i przerywać go nie dozwolił. Przytomność zdawała się powracać, rozdrażnienie ustawać, chora budziła się, patrzyła, pytała, gdzie jest, poznawała przytomnych, uśmiechała się do nich i zmorzona znów potrzebą snu, padała na poduszki z ustami złożonymi jak do błogiego uśmiechu.
Patrzący nie mogli się powstrzymać od łez. W tej ciszy i oczekiwaniu przeszła i noc następna.
Słabość się przeciągała, doktór znajdował, że nie była groźna, jednakże nie oznaczał jej kresu i nakazał spoczynek. W ciągu tygodnia chora odzyskała zupełnie przytomność i zostało jej tylko osłabienie a znużenie wielkie i niemniejszy smutek. Całe dnie spędzała na cichej rozmowie z siostrą Felicją lub czytaniu „Naśladowania“. Ale towarzyszka jej, która nie spuszczała z oka chorej, uważała, że czytanie służyło tylko za pozór może do głębokiego rozmyślania. Długo nie przewracała kartek, patrzyła w nie osłupiałymi oczyma, po cichu płacząc, potem przewróciła kilka, chwytać się zdawała, jakby losem jej rzucone, wyrazy, i zadumywała się znowu. Rozmowa, jeśli ją poczęła siostra Felicja, zwracała się od świata do zadań życia wyższych, do zawodów, smutków, do ciężkiej doli człowieka. Wypadki ostatnie odjęły jakby energię do walki z losem potrzebną, zdawała się pragnąć pokoju tylko, okupionego choćby ofiarą woli i nadziei przyszłości.
W ciągu słabości oznaki powszechnego współczucia odbierała Lenora nieustannie. Co odróżnia Warszawę od innych miast polskich, to zapał, z jakim ona w każdej sprawie, w której idea szlachetna jest pokrzywdzona, bierze udział serdeczny. Wszyscy się rozgorączkowują dla uciśnionego człowieka, dla heroizmu czynu stają w obronie sprawiedliwości i głośno poświadczają, że miłują prawdę i cnotę, nawet ci, dla których są one obojętne, posłuszni prądowi powszechnemu, wtórują masom, śpieszą z głośnym współczuciem i datkiem. Na tak usposobioną społeczność wiele, wiele rachować można. Znajomi i nieznajomi zajęli się żywo sprawą pokrzywdzonej Lenory, słano jej bukiety, wiersze, obrzucano podarkami, zapisywano u drzwi, ofiarowywano chętną pomoc. Oburzenie na hrabinę było tak wielkie, że się w pierwszych dniach nigdzie pokazać nie mogła. Alfred, znany ze swego posłuszeństwa pani matce, niemniej był źle widziany, unikano go, najlepsi przyjaciele nie życzyli sobie z nim pokazywać się publicznie, nikt w obronę ich wziąć nie chciał.
Dodać jednak trzeba, że mimo tak jawnej manifestacji opinii publicznej, pewna część tak zwanego wielkiego świata zachowała postawę zimną, wyczekującą, nieodgadnioną. Nie wzięła ona ani strony pokrzywdzonej, ani śmiała bronić postępku hrabiny, ale rada była może widzieć w tym wszystkim objaw kwestii społecznej w innej formie, wypadek starej walki demokracji z arystokracją. Hrabina nie była zbyt dobrze widziana w tym świecie, ale doń należała bogactwy, imieniem i samą ekscentrycznością, z jaką praw tego pierworodztwa broniła przeciw młodszej braci. Obóz czuł, że do pewnego stopnia bronić jej był obowiązany, zdesperowane położenie tylko nie dozwalało mu wystąpić na razie.
Laura, doktór, siostra Felicja, u drzwi Zbigniew, niekiedy wśród dnia dosyć nudna matka jego, ze swymi na świat wyrzekaniami i deklamacją pro domo sua, składali zwykłe towarzystwo Lenory, która ze swej apatii i zamyślenia rzadko się weselszym czyim usposobieniem wyprowadzić dała.
Lord także przysyłał bukiety i dowiadywał się o zdrowie; ale ten miły dowód współczucia, z którego żartowała Laura, prześladując nim sierotę, nie czynił na niej wielkiego wrażenia. Bukiet wiądł na stoliku, a ona czytała „Naśladowanie“.
Jednego przedwieczora, gdy była tak zadumana nad ulubioną księgą, powoli rozwarły się drzwi i postać dziwna, straszna niemal wsunęła się nimi. Był to mężczyzna stary, olbrzymiego wzrostu, nieco przygarbiony, z włosem siwiejącym, rozczochranym, zarosłą brodą podciętą, ubrany jak górale tatrzańscy, z siermięgą przewieszoną na ramieniu, z pasem, u którego wisiały noże i igły, z kijem w ręku — podobniejszy do włóczęgi i żebraka niż do kogokolwiek bądź innego. Twarz jego śniada, ogorzała, czarne oczy błyszczące, wargi szerokie i odęte, mimowolnie zwykły typ cygański przypominały. Wszedł, począł się ponuro po pokoju rozglądać i gdy wejrzenie jego padło na łóżko, powoli posuwać się zaczął ku niemu. Siostra Felicja przestraszona podbiegła, aby go zbyć jakim datkiem i wyprawić, gdy od łoża chorej dał się słyszeć wykrzyk. Ujrzała wyciągniętą rękę Lenory i usłyszała głos:
— Proszę puścić! puśćcie go.
Cygan zwolna, krok za krokiem, w milczeniu przybliżał się do łoża, nareszcie w pewnym oddaleniu od niego stanął, zapatrzył się na Lenorę, podparł na kiju i wryty tak pozostał. Głowa jego zwolna spadała na piersi, kołysała się i zwisła... wzrok spadł zwolna na ziemię.
W twarzy Lenory malowały się razem przestrach, rozrzewnienie, oczekiwanie, patrzyła nań i powoli łzy z jej oczów pociekły.
Ta scena niema przedłużyła się z podziwieniem siostry Felicji w groźny sposób... jakby gotując wybuch, którego się można było domyślić.
Cygan podniósł powoli głowę, na Lenorę spoglądając, i poruszał nią litując się.
— Oj, tak — rzekł łamanym jakimś językiem — wiedział ja dobrze, jak się to skończyć musi! I skończyło się tak, jak ja czuł i przeczuwał! Wzięli moje dziecko spod płota, aby rzucić pod płot.
— Dżęga — przerwała cicho Lenora — niesprawiedliwy jesteś.
— Albo myślisz, że ja nie wiem o wszystkim — rzekł powoli. — Ja tu już dawno patrzę z daleka; a po com się miał zbliżać, żeby palcami wytykali Cygana i — Cygankę. Ale w końcu serce się ścisnęło. Myślałem, taki pójdę, taki zrobię, taki jej powiem, niech się nie bałamuci, niech nie wierzy. Gdy kąsają, to prawda, ale gdy się łaszą — kłamstwo. Za uśmiechem złość siedzi. Ot by lepiej ci było z nami, ze mną. Ty dla nich nie stworzona.
Hej! hej! — mruczał dalej, postukując kijem. — W górach, w Tatrach spokojniej... pusto... dziko, i kraj stworzony jak dla nas. Pędzą z Węgier, to się przerzucim na polską stronę, a gnają z polskiej, to na madziarską. W Tatrach nie ma nikogo, tylko orły, kilka kóz i nas kilkoro. Wiatr szumi i bory jodłowe płaczą.
Lenora słuchała i łzy jej z powiek ciekły. Stary obejrzał się na siostrę Felicję, jakby się lękał, żeby go nie wygnała, a widząc ją, stojącą spokojnie z załamanymi rękami, bladą, wsłuchaną w jego mowę dziwnie szorstkiego, bolesnego dźwięku, powoli jakimś niemal zwierzęcym ruchem zgiął się i na ziemi przysiadł u łoża.
— Pozwólcie mi posiedzieć — rzekł obracając się do siostry — ona mnie zna, ona powie, kto ja... toć dziecko moje.
Felicja milczała.
— Ty chora — mówił po chwili — o, ja wiem, oni ciebie prześladują. Ale bo dzikiej sokolicy w kurzym gnieździe nie siedzieć. Oj, nie! Wypieścili sokolicę moją, aby ją potem żywą skubać.
Chciałem ja ciebie wziąć, bom wiedział, że ich dobrodziejstwa nieszczęście niosą, że nie przyswoją oni ciebie ani ty ich pokochać możesz. Co to za ludzie, to kukły postrojone, i już zapomnieli, jak ich pradziadowie błądzili po lasach, drąc się z niedźwiedziami. Co nam z nimi? My innej krwi i innego serca, a oni do nas, jak kraska do wrony niepodobni. Komu Bóg wroną i krukiem być kazał, darmo cudze pióra brać — darmo. Napisano na twarzy — czarne przekleństwo. I ty je nosisz, dziecko, choć ci je białe ręce ścierały.
Zamilkł chwilę.
— Gdzieżeś bywał, Dżęga? — ozwała się słabym głosem Lenora, patrząc na niego.
Starzec ręką zawalaną przesunął po twarzy i uśmiechnął się szydersko, zważając, że unikała go nazywać ojcem i odparł:
— Ty, panuńku, nie wierzysz sobie, że stary Dżęga i stara Marana twymi rodzicami! Nieprawdaż? czemu mi nie powiesz — ojcze! Mnieć w sercu miło by posłyszeć było, że dziecko się do mnie przyznało, choć ono w cienkich szatach, a ja w grubych... Ale tak! gdy kukułka jaje złoży w gnieździe cudzym... ani ta, co je wysiedziała, ani ta, co zniosła, do niego się nie przyznają; tobie kukułką być... bez gniazda.
— A, powiedzże mi! — przerwała gwałtownie Lenora wyciągając ręce ku niemu. — Ty przecie wierzysz w tego Boga, co nas przeklął, i modlisz się w jedną noc księżycową do niego, choć wiesz, że cię nie wysłucha. Powiedz mi, na imię wielkiego Ducha, zaklinam... jesteś ty ojcem moim?...
Cygan białymi zębami się rozśmiał.
— A co by mi było za cudzym chodzić dzieckiem? Czy myślisz, żem ja grosza żądny?... Nie...
Dobył z zanadrza wór skórzany i na podołek koszuli wysypał parę garści dukatów świecących...
— Jam nie ubogi. Zabiliśmy na węgierskiej granicy kupca. Pożywiło się nas trzech na długo, a żyjemy niczym, wiatrem, dymem... i podpłomykiem.
Na te słowa: zabiliśmy! Lenora twarz zakryła.
— Co tobie, dziecko! — śmiejąc się rzekł Cygan, który złoto przesypał do worka. — Cóż to złego zabić jednego z nich, kiedy oni nas secinami bili! Oni mają wszystko! Zapanowali nad światem, nad ziemią, każde drzewo ich, każdy kamień naznaczony, każda kropla wody policzona, a my na ziemi żyć musim i nie mamy nic. My w wojnie — a gdy na wojnie spotka się żołnierz z żołnierzem, który silniejszy zabije i obedrze. Zabijąć oni mnie!
Widząc, że Lenora płakała rzewnie, stary Cygan począł ją po swojemu uspokajać.
— Daj ty pokój tym łzom, ja jego sam nie mordował, inom patrzył, to mi się część dostała. Ja nie lubię krwi. Zjadłszy jej, jak czosnek człowiek nosi w sobie, ani się zbyć.
— Więc ty... jesteś ojcem moim! — zawołała we łzach.
Siostra Felicja podbiegła ku niej, podtrzymując i pocieszając.
— A na cóż by mi było kłamać! — rzekł stary. — Nie wierzysz! Ale się w tobie cygańskie odezwie serce, prędzej, później zatęsknisz za stepem, pustynią i włóczęgą. Co wielki Duch kazał, to się spełni. Niech oni kropią wodą swoją, nie zmyją skóry czarnej ani czarnego przekleństwa.
Westchnął.
— Pójdziesz i ty w świat! — dodał.
A boby ci nie lepiej było, tu nad tobą królują, tam my sami sobie pany. Ja nie mogę żyć bez gór, ja zejdę zimą w dolinę, powędruję po zakopconych mieściskach i nie mogę oddychać ich powietrzem, ale od puchu odwyknąć potrzeba, od białego chleba i od wszystkich kajdan ludzkich... my nie ludzie, my Cygany.
Lenora milczała. Oczy jej schły spieczone. Słuchała tej mowy przerywanej, niewyraźnej, która się w nasze słowa ująć nie daje, dorozumiewała się jej raczej, niż rozumiała.
W duszy biednej istoty rodziła się coraz gwałtowniejsza żądza nawrócenia tego człowieka, zdziczałego wśród cywilizowanego świata, dźwigającego resztki barbarzyństwa odwiecznego, jakiejś innej pierwotnej, niepojętej epoki.
Ojciec i dziecię stali od siebie przedzieleni lat tysiącami. Ona cierpiała i umysł jej się błąkał, gdy spojrzała na tego starca skurczonego na ziemi, który czarne oczy iskrzące topił w niej badająco.
— Oni ciebie ubiją — rzekł po chwili. — Ja widział nieraz chowane niedźwiedzie i wilki, dopóki to młode i koziołki wywraca, to ich bawi, a potem w łeb i na gałęź. Tak i z nami.
Lenora coraz boleśniej cierpiała, męczarnia ta malowała się na jej twarzy. Siostra Felicja, litością zdjęta, spojrzała znacząco na Cygana. Ale ten jakby nie rozumiał... iść mu się precz nie chciało od dziecka... patrzył na nie i napatrzyć się nie mógł.
— Ja bym ją i wśród tysiąca poznał — mruczał — choćby ją nie wiem jak przebrali. Marana taka była za młodu, i taka, i inna, ale nie wybielili jej tak w zamkniętej izbie. Te same oczy, te same usta, tylko śmielszy wzrok i krzyk. Ciebie nauczyli trwożno patrzeć i połowę bólu chować w sobie. Tamtę zabili łotry! Zabili. Jak się mścić nie mam. Ojca powiesili, żonę zatłukli, dziad z ran umarł, brat zasieczony, a ja! I mnieć to czeka, i ją.
Siostra błagająco spojrzała.
— My dzieci nie pieścim — z pogardą odparł Cygan — matka w dymie je wędzi i w śniegu kąpie, ojciec ćwiczy... aby się nauczyły cierpieć. U was sztuka wypieścić, aby potem muchy ukąszenie bolało jak rana! Albo to wy znacie, co życie?
Począł głową kiwać i mruczeć już coraz niewyraźniej.
— Mój ojcze — odezwała się Lenora — jeśli wy mnie cokolwiek kochacie, coś byście dla mnie zrobić powinni.
— Czy ja was kocham? Zara! Albo to ja wiem, czy ja kocham was? A za co bym ja cię kochał? żeś przylgnęła do tych, co nas smagają? Mnie miło popatrzeć na twarzyczkę twoją i Maranę przypomnieć!
— Nie, nie! — dodał — nie gniewaj się, dziecko, stary się broni, żeby nie kochał, ale kocha. A miłowałby sto razy tyle, żebyś zrzuciła do ostatniego łachmana i poszła z nim.
Lenora przerażona spojrzała na niego.
— Nie! nie! — rzekł — to już za późno! Chyba cię było im z rąk wyrwać, kiedyś była mała — teraz... darmo!
— Jeżelić wy mnie cokolwiek kochacie dla matki, porzućcie tę włóczęgę, bądźcie przy mnie.
Cygan począł się rzucać, śmiejąc się i na oba przechylając boki.
— Daj ty mi pokój — cicho! Co ci w głowie... ptaka w klatkę posadzić, żeby prędzej zdechł? Wolę pod płotem, jak matka, a swobodny. Nie, nie...
— Zostań ze mną.
Dżęga głową trząsł.
— Nie, nie! Przyjdę może; ale siąść! nie! nie! Ani ty mnie, ani ja ciebie nie rozumiem. Ty myślisz: dziki zwierz. Ja myślę: wyssana dusza. Nie, nie — ty płaczesz nade mną, ja ciebie żałuję, mnie na uwięzi nie strzymasz.
Westchnął, począł myśleć, podniósł głowę powoli i mówił cicho:
— Wejdę do miasta, jak w kocioł wrzątku. Ludzie kipią, latają, oszukują się, okłamują, a jeden czatuje na drugiego... jak w górach. Tylko tam coś gada do duszy od gór, od chmur, od strumieni, od skał, a ja tu nic nie rozumiem. Jak się wsłucham w borowy szum długo, zdaje się moim mówi językiem... mój brat... jak po deszczu z iglic polecą potoki z kamieniami, a poczną druzgotać drzewa i wywracać chaty, aż się serce raduje, a tu? Ja i mowy nie chwytam. Obwinięta w złote powijacze, kości nie widać.
— Aleby ci spocząć czas, ojcze — odparła Lenora — i byłbyś przy mnie i ze mną, i odtęskniłbyś się za górami, a nawykł tu.
— Oj, nigdy! nigdy! — rzekł Cygan — mnie tu piecze.
I jakby się zląkł, żeby go tu nie zatrzymano gwałtem, potoczył wzrokiem, zerwał się z podłogi, kij wziął, siermięgę na koszulę zarzucił.
— Czas iść! — rzekł. — Dosyć tego gadania, ty za mną nie chcesz, ja z tobą nie mogę, bywajże zdrowa, dziecino!
— Nie — stanowczo, wyciągając ręce ku niemu, zawołała Lenora — nie, ja ciebie nie puszczę, musimy mówić jeszcze... kto wie, co wielki Duch natchnie.
Cygan ruszył ramionami.
— On się nie przebłaga, to darmo... on białe dzieci lubi.
— Przyjdziecie? — natarczywie podchwyciła Lenora.
Stary się zawahał.
— Przyjdę — rzekł — ale mnie tu długo żyć duszno. — Głową skinął i powoli tym samym krokiem, jak wszedł, powlókł się nazad do drzwi. Lenora, jak przykuta pozostała na łożu, płacząc razem z siostrą Felicją.
Cicho powtarzała tylko jakby sama do siebie: — ojciec! ojciec!
Po niejakim czasie otarła oczy i zwolna zapragnęła wstać z łóżka, nie mogąc wytrwać w nieruchomości. Widać było, że ją myśl jakaś gniotła i miotała nią, że z nią walczyła na próżno. Siostra namawiała do spoczynku i skłonić doń nie mogła. Było coś chorobliwej gorączki w tym ruchu gwałtownym a zdradzającym chwilową bezsilność.
Po godzinnym prawie bieganiu po pokoju, Lenora uklękła się modlić. Zanurzyła twarz w dłoniach i pozostała tak długo, ukorzona, płacząca znów. Siostrze Felicji nie pozostawało nic, oprócz troskliwego nadzoru nad znękaną.
Gdy wstała, była uśmiechnięta już i spokojniejsza.
— Prawda, siostrzyczko — rzekła łagodnie — że dzieci mają względem rodziców obowiązki, równie jak rodzice dla dzieci. Prawda, że poświęcenie dla nich przede wszystkim iść musi przed szczęściem, spokojem... i osobistymi marzeniami nadziei? Prawda, siostrzyczko moja, że...
Zamilkła nagle, jakby się zlękła, ażeby jej nie odgadnięto, zamyśliła się, zapłonęła, pocałowała Felicję i spytała znów po chwili:
— Wszak ja już jestem zdrowa i silna?
— Jesteś, kochana Lenoro, na drodze do wyzdrowienia i z pomocą Bożą siły odzyskasz, ale dziś jeszcze należy się szanować, nie poruszać zbytecznie ani sercem, ani ciałem i czekać łaski Bożej.
— Nie poruszać! — powtórzyła zadumana. — A! jak ta rada serdeczna brzmi dziwnie, siostrzyczko moja; nie poruszać się ciałem, to zależy od człowieka — ale sercem? Jestże to w mocy ludzkiej?
— Po trosze — odpowiedziała siostra łagodnie — modlitwa daje ducha spokój.
— Módlmy się więc, siostro moja — rzekła Lenora — moja prośba nie wzleci pewnie ku niebu, ale twoja na skrzydłach zasług i świętości dojdzie tam pewniej; wesprzyj mnie.
Uściskały się ze łzami.
Noc potem spędziła chora we śnie, przerywanym jeszcze przypomnieniami modlitwy. Nazajutrz pragnienie zdrowia dodało jej siły, wstała rzeźwiejsza, prawie weselsza, a około południa tak krążyła chciwie przy fortepianie swym, iż uzyskała pozwolenie doktora zagrania na nim trochę. W tęsknych jakichś tonach, jakby wspomnieniach śpiewów ludowych, rozlała się dusza spragniona, ze łzami na oczach grała i skończyła grę płaczem.
Siostra Felicja znajdowała, że ta gra zbytecznie na nerwy działała, zamknęła fortepian i schowała kluczyk do kieszeni. Lenora była posłuszna, poszła na łóżko z „Naśladowaniem Chrystusa“, po godzinie wstała do ręcznej roboty, a ku wieczorowi polepszenie zdrowia było widoczne. Z choroby została tylko jakaś gorączkowa żywość i niepokój.
Z polepszenia, o którym się u drzwi od Kasi dowiedział, skorzystał zaraz Zbigniew, który czatował dawno, domagając się, aby go wpuszczono, i wszedł nieśmiały a trwożny. Z dala go zobaczywszy, Lenora podała mu rączkę z uśmiechem.
— Widzisz, mój dobry panie Zbigniewie, że jestem więcej niż rekonwalescentka, bo prawie zupełnie zdrowa — zawołała. — To siostra Felicja tylko utrzymuje, iż jeszcze mi czegoś brak, ale ja się czuję zupełnie dobrze.
I wstała chwiejąc się nieco na nogach.
— No, mów pan, co się z wami dzieje! Czy posłuchałeś doktora? Czy rozpocząłeś studia?
— Ja? — spytał Zbigniew — ale miałżem ja cokolwiek bądź rozpoczynać, o czymkolwiek myśleć, widząc panią cierpiącą i chorą?
Lenora spojrzała nań z rodzajem współczucia aż do politowania zbliżonym.
— Panie Zbigniewie — rzekła — rozumiem twe dobre serce, ale masz inne a daleko większe a świętsze niż względem mnie obowiązki. Ja dla was jestem cieniem siostry przybranej, a matka!
— Pani — zawołał Zbigniew — pani dla mnie jesteś nie cieniem siostry, ale ideałem dobra, cnoty prześladowanej i piękności.
— Ideałem! — powtórzyła smutnie Lenora. — A! kochany panie Zbigniewie, ja już jestem na tym życia szczeblu, z którego ideału nie widać. Są słabe ziemskie istoty, stąpające omackiem z mniej więcej dobrą wolą. Nie marz pan o ideałach... myśl o rzeczywistości.
— Możnaż nią wyżyć? — spytał cicho, zbliżając się Zbigniew — powiedz, pani, sama, byłożby życie możliwe bez promieni ideału? Kto się może napaść do syta rzeczywistością i położyć spać, nie jest jeszcze człowiekiem. Iskierka Boża zdradza się w czci czegoś większego, aniżeli świat dać może.
— Ale nie trzeba tej iskry oblekać w znikome ciało — odparła surowo Lenora. — Upokarzasz mnie, strojąc w tę szatę, której ja jestem niewarta.
I rozpłakała się cicho.
— A potem — dodała podnosząc nieco głos — ideał wcieliwszy w człowieka, kiedy się złudzenie rozpryśnie, traci się wiarę w ideały same. Dlatego trzeba je zostawić na gwiazdach.
Zbigniew stał milczący, słuchał a patrzył, i dosyć mu było. Z tych ust odebrać chłostę jeszcze się szczęściem zdawało rozgorzałemu chłopcu.
Nagle wstała z łoża Lenora.
— Czy prędko będzie wiosna? — spytała. — Powiedz mi pan, czy prędko wiosna będzie?
— Jesteśmy wśród samej najsroższej zimy — odparł Zbigniew — ale dlaczegoż pani mnie pytasz o to?
— Pragnę zieloności, wiosny, ciepła. Jestem dziwaczką — odpowiedziała Lenora.
Zbigniew uważał ten zwrot rozmowy za umyślne odciągnięcie jej od pierwszego przedmiotu, a że bałwochwalczo pragnął zastosować się do woli swej pani, milczał, nie wiedząc, co mówić.
Siostra Felicja, świadek tej rozmowy, siedziała w kątku z książką, niekiedy ciekawie spoglądając to na chłopaka, którego cała postawa wyrażała uszanowanie i cześć, to na Lenorę, której twarz uśmiechała się współczuciem czystym, siostrzanym.
Zbigniew począł potem opowiadać o ogólnym usposobieniu umysłów, o pobudzonym życiu w kraju, o rozkwitających nadziejach. Rozmowa zwróciła się z tego na prześladowania Lenory i głos opinii publicznej w tej sprawie. Ile razy Zbigniew czulszą ją i więcej osobistą chciał uczynić, Lenora, przeczuwając ten kierunek, wprowadzała go znów na obojętniejsze jakieś opowiadanie.
Gdy się nieco późno zrobiło, nieuspokojony wcale, nienasycony, młody chłopak musiał wreszcie odejść, chociaż i widzenie ideału, i posłyszenie dźwięku jego głosu już dlań było szczęściem wielkim; Lenora odprowadziła go do drzwi z życzliwością i uśmiechem weselszym, niż było usposobienie jej duszy — dała mu dobranoc, kazała się kłaniać matce i powróciła do siostry Felicji zamyślona. Już miały po klasztornemu i wedle obyczajów szpitala zacząć modlitwy wieczorne, gdy pani Laura, dla której wieczór świata wielkiego dopiero się rozpoczynał, wpadła wystrojona i pachnąca, jadąc na jakiś raut, aby swą protegowaną po drodze uścisnąć. Widząc Lenorę ubraną, stojącą przy łóżku, uderzyła w dłonie i głośno zawołała:
— A! to ślicznie, Lencia zdrowa! A jak tylko wyzdrowieje tak, że doktór pozwoli wychodzić, daję wieczór. Lord się o to doprasza, wszyscy przyjaciele, znajomi i nieznajomi błagają. Lencia będzie miała sukces... kolosalny!
— Droga pani — całując ją w ramię odpowiedziała Cyganka — twe dobre serce może go dla mnie pragnąć; ale gdy sobie pomyślisz trochę, uwolnisz mnie biedną od tej teatralnej ekshibicji nieszczęśliwej ofiary prześladowania. Żebrać współczucia, oklasków, obchodzić triumfy... a! daruj, nie potrafię.
Laura ruszyła ramionami.
— No, no! o tym potem, jeszcze nerwy poruszone, apeluję do uspokojonych, ale się nie wyrzekam. Ciekawość powszechna podbudzona niesłychanie. Każdy widzieć cię, mówić, zbliżyć się pragnie...
— Pani droga! Jak niegdyś pierwszą żyrafę — dodała Lenora — tacy są ludzie! Pierwszy lepszy Rappo lub Pastrana lepiej ode mnie zaspokoiliby tę ciekawość.
— No, więc nie mówmy o tym. Przybyłam tylko mego kochanego kotka pocałować, zobaczyć, co się dzieje, uściskać dobrą siostrę Felicję, spytać, czy czego nie potrzeba, oddać ukłon pełen poszanowania od lorda (między nawiasami wszyscy ci go zazdroszczą) i... uciekam.
Na wspomnienie lorda zarumieniła się Lenora, a pani Laura to postrzegła natychmiast i zanotowała po cichu — ale nie dała poznać po sobie.
Pożegnały się. Przyjaciółka siadła do powozu, zaintrygowana tym rumieńcem i zamyślona dziwnie.
— Że mu się mogła podobać! — myślała — to nic dziwnego, każdemu potrafi głowę zawrócić, niewiele jest kobiet podobnych, ale z tego nic być nie może! Lord się z nią przecie nie ożeni... chyba morganatycznie. Cóż by powiedziała rodzina, spokrewniona z tylu królami! Ona ani żoną morganatyczną, ani kochanką jego nie będzie, nadto jest dumna, a zdaje się, że lord głowę stracił i ona serce stracić gotowa. Pomagać do tego nie godzi się... biednej dziewczyny spokój i przyszłość zawisły od jej znalezienia się. Już i tak gadają.
Ach! i ten blady kochanek w niewatowanym paltocie, który sypiał pod jej drzwiami... biedaczysko! Szczęście, że się zaczyna uczyć medycyny, mówią, że to miłosne zapały ostudza.
Pani Laura, zanadto już długo poświęciwszy się jednemu przedmiotowi, w tej chwili myślą wybiegła w inną stronę i zapomniała o Lenorze, lordzie, Zbigniewie i niedawnych odwiedzinach. Nieszczęśliwa istota! tyle miała na tej biednej głowie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.