Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lenora spojrzała nań z rodzajem współczucia aż do politowania zbliżonym.
— Panie Zbigniewie — rzekła — rozumiem twe dobre serce, ale masz inne a daleko większe a świętsze niż względem mnie obowiązki. Ja dla was jestem cieniem siostry przybranej, a matka!
— Pani — zawołał Zbigniew — pani dla mnie jesteś nie cieniem siostry, ale ideałem dobra, cnoty prześladowanej i piękności.
— Ideałem! — powtórzyła smutnie Lenora. — A! kochany panie Zbigniewie, ja już jestem na tym życia szczeblu, z którego ideału nie widać. Są słabe ziemskie istoty, stąpające omackiem z mniej więcej dobrą wolą. Nie marz pan o ideałach... myśl o rzeczywistości.
— Możnaż nią wyżyć? — spytał cicho, zbliżając się Zbigniew — powiedz, pani, sama, byłożby życie możliwe bez promieni ideału? Kto się może napaść do syta rzeczywistością i położyć spać, nie jest jeszcze człowiekiem. Iskierka Boża zdradza się w czci czegoś większego, aniżeli świat dać może.
— Ale nie trzeba tej iskry oblekać w znikome ciało — odparła surowo Lenora. — Upokarzasz mnie, strojąc w tę szatę, której ja jestem niewarta.
I rozpłakała się cicho.
— A potem — dodała podnosząc nieco głos — ideał wcieliwszy w człowieka, kiedy się złudzenie rozpryśnie, traci się wiarę w ideały same. Dlatego trzeba je zostawić na gwiazdach.
Zbigniew stał milczący, słuchał a patrzył, i dosyć mu było. Z tych ust odebrać chłostę jeszcze się szczęściem zdawało rozgorzałemu chłopcu.
Nagle wstała z łoża Lenora.
— Czy prędko będzie wiosna? — spytała. — Powiedz mi pan, czy prędko wiosna będzie?