Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Począł głową kiwać i mruczeć już coraz niewyraźniej.
— Mój ojcze — odezwała się Lenora — jeśli wy mnie cokolwiek kochacie, coś byście dla mnie zrobić powinni.
— Czy ja was kocham? Zara! Albo to ja wiem, czy ja kocham was? A za co bym ja cię kochał? żeś przylgnęła do tych, co nas smagają? Mnie miło popatrzeć na twarzyczkę twoją i Maranę przypomnieć!
— Nie, nie! — dodał — nie gniewaj się, dziecko, stary się broni, żeby nie kochał, ale kocha. A miłowałby sto razy tyle, żebyś zrzuciła do ostatniego łachmana i poszła z nim.
Lenora przerażona spojrzała na niego.
— Nie! nie! — rzekł — to już za późno! Chyba cię było im z rąk wyrwać, kiedyś była mała — teraz... darmo!
— Jeżelić wy mnie cokolwiek kochacie dla matki, porzućcie tę włóczęgę, bądźcie przy mnie.
Cygan począł się rzucać, śmiejąc się i na oba przechylając boki.
— Daj ty mi pokój — cicho! Co ci w głowie... ptaka w klatkę posadzić, żeby prędzej zdechł? Wolę pod płotem, jak matka, a swobodny. Nie, nie...
— Zostań ze mną.
Dżęga głową trząsł.
— Nie, nie! Przyjdę może; ale siąść! nie! nie! Ani ty mnie, ani ja ciebie nie rozumiem. Ty myślisz: dziki zwierz. Ja myślę: wyssana dusza. Nie, nie — ty płaczesz nade mną, ja ciebie żałuję, mnie na uwięzi nie strzymasz.
Westchnął, począł myśleć, podniósł głowę powoli i mówił cicho:
— Wejdę do miasta, jak w kocioł wrzątku. Ludzie kipią, latają, oszukują się, okłamują, a jeden czatuje