Przejdź do zawartości

Ciepła wdówka (Bałucki)/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Ciepła wdówka
Podtytuł Komedja w trzech aktach
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT I.

Scena przedstawia ogródek przed restauracją. Między drzewami stoły okrągłe mniejsze i jeden na środku większy. Przed restauracją weranda. Na ścianach i słupkach różne ogłoszenia, afisz teatralny itd.

SCENA PIERWSZA.
ZUPKIEWICZ, ANTOŚ, potem BARON.

(Słychać w dali muzykę, kelnerzy uwijają się po scenie, nakrywając stoły, znosząc karafki, szklanki, gazety):
Zupkiewicz (wychodzi z restauracji w nankinowem ubraniu i fezie, z tabakierką w ręku): Żywo, żywo! zwijać się chłopcy! Muzyka już się kończy, gości co ino patrzeć. O! już jakiś facet wali tu prosto; jakiś nowy pasażer (idzie ku wchodzącemu z lewej Antosiowi, kłaniając się): Sługa, służka jasnego pana; moje uszanowanie. Mam honor: Zupkiewicz, właściciel tego zakładu.
Antoś (w podróżnem ubraniu, jasne spodnie, czarna lekka marynarka, kapelusz z szerokiemi krysami, krawat z fantazją zawiązany; torebka i szal): Mój łaskawco, gdziebym ja tu mógł znaleźć dr. Bomowskiego?
Zupkiewicz (recytuje): Doktora Bolimowskiego — drugi dom w alejach na prawo, pierwsze piętro, ordynuje od 7-mej rano i od 3—4 popołudniu.
Antoś. Do bani z takiem gadaniem. Ja chcę wiedzieć, gdzie teraz mógłbym go chwycić.
Zupkiewicz. Jest zapewne u którego z pacjentów, ale tutaj będzie za małe pół godziny.
Antoś. Na pe?
Zupkiewicz. Jakto na pe?
Antoś. No, czy na pewno?
Zupkiewicz. Z wszelką pewnością.
Antoś. W takim razie zaczekam tu na niego. (Kładzie szal i torebkę przy stoliku na lewo).
Zupkiewicz (strzepując przed nim obrus tak, że na niego lecą okruchy): Czem mogę służyć jasnemu panu? Jest kawusia wiejska, herbatka, mleczko prosto od krowy, graham specjalny.
Antoś. To dajże mi łaskawco wiejskiej kawy i kawałek tego specjalnego z masłem.
Zupkiewicz. W tej chwili. (Do kelnera): Kawa raz i porcja grahama z masłem, tylko na jednej nodze. (Kelner odchodzi szybko do restauracji): Może jasny pan tymczasem gazetkę pozwoli. „Kurjer“ — „Czas“ — „Reforma“ — lista gości. (Kładzie przed nim stos gazet): Służę panu dobrodziejowi.
Antoś (biorąc gazetę): Przedewszystkiem, panie Rosołkiewicz...
Zupkiewicz. Zupkiewicz, do usług jasnego pana.
Antoś. Schowaj sobie pan do kieszeni tego jasnego pana, bo nie jestem żadnym jasnym panem i jak pan widzi, oprócz ten tego (wskazuje na spodnie) nic jasnego nie mam ani na sobie, ani w sobie.
Zupkiewicz. Nic nie szkodzi, niech sobie jasny pan nic z tego nie robi, bo my tu byle komu — to jest chciałem właściwie powiedzieć, każdemu z gości ten tytuł oddajemy. Goście to lubią, a dla nas to niewielka fatyga, honor zaś niemały dla zakładu, że obsługujemy samych jasnych panów.
Antoś. Teraz to rozumię, skąd się tu w Galicji nabrało tylu jasnych panów, skoroście ich sobie sami naknocili.
Zupkiewicz. He, he, he, figlarz z pana dobrodzieja. (Podaje mu tabakierkę): Może tabaczki?
Antoś. Dziękuję — nie używam.
Zupkiewicz. Albanka.
Antoś. Nawet Albanki.
Zupkiewicz (widząc kelnera wchodzącego): Jest kawka dla jasnego pana.
Antoś. Wściekłeś się pan z tym jasnym panem, czy co?
Zupkiewicz. Więc jakże mam tytułować?
Antoś. Pan — poprostu pan.
Zupkiewicz (do kelnera): Ty durniu jeden, cymbale jakiś!
Antoś (zdziwiony odwraca się): Cooo?
Zupkiewicz. Przepraszam, ale ja to mówię do tego cymbała. Niech się tylko jasny pan przypatrzy, jaką on dał panu wodę. (Pokazuje do światła): O, jakieś męty, prochy, czy coś (próbuje) i do tego ciepła, tfu, świństwo z przeproszeniem honoru pańskiego, nie woda. (Do kelnera): To się taką wodę gościom podaje?
Antoś. Nie żółć się łaskawco po próżnicy, bo ja i tak tego gęsiego trunku nie używam.
Zupkiewicz. Wolno jasnemu panu pić albo nie pić, jak się podoba, ale u mnie każdy gość musi być obsłużony, jak się należy, bo ja moich gości za durniów mieć nie mogę. (Do kelnera): Idź mi zaraz przynieść świeżej wody dla jasnego pana — prosto ze studni, rozumiesz? Tylko raz — dwa. (Po odejściu kelnera biorąc filiżankę z rąk Antosia, który właśnie chciał nalewać kawę): Przepraszam, ale muszę zobaczyć, czy ten gałgan wytarł jak się należy. (Zagląda w głąb filiżanki): A co? nie powiedziałem? kurzu na palec. (Wyciera obrusem i stawia).
Antoś (z uśmiechem): A to piła! (Głośno): Panie Zupkiewicz!
Zupkiewicz. Proszę!
Antoś. Czy pan wszystkich swoich gości w ten sposób obsługuje?
Zupkiewicz: Wszystkich bez wyjątku, bo u mnie każdy pan za swoje pieniądze.
Antoś. I mimo to chodzą do pana?
Zupkiewicz (urażony i zdziwiony): Jakto, czy chodzą? A gdzież mają chodzić, skoro w całym zakładzie ta jedna tylko jest restauracja?
Antoś. A, to znowu inna historja!
Zupkiewicz (na stronie): Głupiec i idjota! I bądź tu usłużnym dla takich. (Zmienia nagle ton): Sługa! służka pana barona dobrodzieja! (Podbiega, podaje stołek przy stoliku na prawo i strzepuje obrus).
Baron (w stroju kąpielowym, białym, wełnianym lub w paski — spodnie zawinięte płytkie, lakierki, kolorowe skarpetki, kolorowa koszula, pasek, krawat jasny, rękawiczki kolorowe, kapelusz ryżowy z wstążką, kubek niebieski z białą serwetką w środku, gwoździk przy klapie marynarki, szkiełko w oku, figura śmieszna): Nie było tu jakich listów do mnie?
Zupkiewicz Dotąd nie, panie baronie.
Baron. I nie pytał się nikt o mnie?
Zupkiewicz: Nikt, proszę pana barona. (Gdy usiadł): Co jasny pan baron rozkaże?
Baron (biorąc gazetę): Jak zwykle.
Zupkiewicz. Herbatka i dwa jajka na miękko. Zaraz służę jasnemu panu baronowi. Sam pobiegnę do kuchni. (Wychodzi do restauracji).
Antoś (który barona obserwował od czasu wejścia): Dalibóg, nie mylę się — to on. (Idzie do barona i kładzie mu rękę na ramieniu): Mundek! serwus! (Gdy baron odsuwa się i mierzy go wzrokiem hardo). Cóż to? nie poznajesz mnie? Antek, kolega szkolny.
Baron. Daruj pan, ale ja miałem tylu kolegów szkolnych, że trudno...
Antoś. E, cóż u stu diabłów. Nie zawracaj gitary, przecież to nie tak dawno, jakeśmy się widzieli w Monachjum. Naciągnąłeś mnie wtedy na dwieście koron i potem puściłeś kantem.
Baron (żywo): Silence! Regarde le domestique! (Ciszej): Któż widział takie rzeczy mówić przy służbie.
Antoś. Widzisz bratku, to tobie moje korony lepiej, niż ja utkwiły w łepecie.
Baron. Nie miałem sposobności zwrócić ci tej bagatelki, bo mój wyjazd z Monachjum nastąpił tak nagle.
Antoś (siadając przy nim): A wiem, wiem, słyszałem. Dałeś drapaka przed jakąś dulcyneą, z którą miałeś się żenić.
Baron (zajadając jaja): Z panną Olimpją Rahuską. Dzień ślubu był już nawet oznaczony, i o mały włos nie zrobiłem tego głupstwa, bo panna była wcale ładna i szalenie we mnie zakochana, ale dowiedziałem się, że posag, o którym rodzice tyle mówili, ograniczał się do mizernych dochodów z jakiejś lichej wioszczyny.
Antoś. I drapnąłeś.
Baron. No, mój kochany, cóż miałem robić! Ja nie mam nic.
Antoś. Prócz długów.
Baron. Nie mogłem więc panny narażać na niepewną przyszłość, zawiązywać jej losu.
Antoś (drwiąco): A więc tylko z litości nad panną?
Baron (zajadając smacznie): Nie uwierzysz, ile mnie to kosztowało, ale musiałem dla nazwiska, które noszę.
Antoś. Jakto?
Baron. Widzisz, gdybym był zwyczajnym człowiekiem, jakimś tam sobie szlachetką lub mieszczuchem, to może byłbym się zdecydował marnieć na lichej wioszczynie z miłości dla panny, ale baronowi Pusz nie wolno tego robić.
Antoś (z ironją): Tak, racja.
Baron (zapalając się): My mamy obowiązki wobec naszego rodu, wobec naszej tarczy herbowej. „Noblesse oblige“.
Antoś (j. w.): Tak. Twoi praszczurowie w grobie by się poprzewracali do góry grzbietami, gdyby się dowiedzieli, że ich potomek ożenił się z panną gołą, bez pieniędzy.
Baron. Uważasz, tu nie idzie o same pieniądze, ale o to znaczenie, o tę pozycję, jaką one dają w świecie. Trzeba być praktycznym, mój kochany. Dosyć długo żyliśmy ideałami, dziś trzeba nam rozpocząć życie na serjo.
Antoś. I ożenić się bogato. A jeżeli nie znajdziesz takiej z majątkiem?
Baron (triumfująco): Właśnie, że już znalazłem.
Antoś. Gdzie?
Baron. Tutaj. Kobieta już w pewnym wieku, ale jeszcze wcale nie źle się prezentuje, kiedyś nawet musiała być bardzo piękną. Tyle tylko, że posiwiała przedwcześnie.
Antoś. Bagatela!
Baron. Ale to wskutek zmartwień, bo jej nieboszczyk mąż miał być podobno nieznośnym człowiekiem, maltretował ją, gnębił, prześladował zazdrością, ale za to zostawił 50.000 w gotówce i wieś. Czy ty pojmujesz, co to można zrobić z takim majątkiem, jakie przyjemne wrażenia można mieć za takie pieniądze — co?
Antoś. Nawet „delirium tremens“.
Baron. To też koło mojej wdówki kręcą się całe legjony konkurentów: zrujnowana szlachta, bankierzy na dorobku, wojskowi, i cywile, wszystko to poluje na moją wdówkę, że się im opędzić nie można. Czy uwierzysz, że od paru tygodni, odkąd jestem, nie pozwolili mi sam na sam z nią pogadać, nawet choćby dziesięć minut. Ledwie przyjdę i zacznę z nią rozmawiać, wnet jeden, drugi, jak z pod ziemi wyrasta. Kiedyś wywiozłem ją umyślnie na leśniczówkę, aby tam na łonie natury i w ciszy lasów w romantyczny sposób wypowiedzieć jej moje uczucie — i cóż powiesz: zajeżdżamy, a tam już cała gromada tych błaznów czeka na nią z muzyką i z kwiatami.
Antoś (śmiejąc się): Biedny baronek. I gotowi ci wdówkę zdmuchnąć z przed nosa.
Baron (z lekceważeniem i dumą): O to się nie boję, bo choćby nic innego nie przemawiało za mną, to mój tytuł daje mi bezwzględną wyższość nad tamtymi. Pomyślno, baron! którażby nie chciała zostać baronową!
Antoś. Chyba, żeby mogła zostać hrabiną.
Baron. A wiesz, że groziło mi nawet coś podobnego. Przed tygodniem zjawił się tu w istocie jakiś hrabia. Głupi jak but, goły jak święty turecki, ale hrabia i zabrał się do mojej wdówki. Na szczęście wyczytał gdzieś w którejś gazecie, że w Tatrach jest bardzo bogata i bardzo piękna Flora. Był pewny, że to jakaś panna na wydaniu, i pojechał starać się o nią. Nim się spostrzeże i wróci, ja tymczasem uwinę się z moją wdówką. Bo trzeba ci wiedzieć, że kobiecina przepada za mną.
Antoś (drwiąco): Przepada.
Baron. Jak mnie tylko jakiś czas nie widzi, zaraz pyta: gdzie baron? co się z naszym baronem stało? A potem wymówki: baronie, gdzie ty się chowasz — baronie, zaniedbujesz mnie, jak honor kocham! To też jestem ciągle prawie w jej towarzystwie, załatwiam wszystkie jej interesa. (Przypomina sobie): O sapristi! to mi przypomina, że miałem zamówić dla niej na dziś fotografa. (Wstaje). Dlatego daruj, ale muszę spieszyć. (Wdziewa rękawiczki): A może jeszcze się zobaczymy. Długo tu zabawisz?
Antoś. Nie wiem jeszcze.
Baron. W każdym razie do widzenia. (Podaje mu dwa palce — do kelnera): Zapisać na rachunek. (Do Antosia, robiąc gest ręką): Adieu! (Wychodzi na lewo).
Antoś (patrząc za nim): Miły ananas. I są tacy, którzy utrzymują, że u nas w Galicji niema przemysłu. A toż to przemysłowiec, że proszę siadać.
Kelner (do Antosia): Idzie już pan doktor tutaj.
Antoś. Gdzie? gdzie? (Ujrzawszy wchodzącego, rzuca mu się na szyję z żywą radością): Vaterku najdroższy!


SCENA TRZECIA[1].
ANTOŚ, DOKTOR.

Doktor. (twarz sympatyczna, ogolona, włosy siwe, długi krawat biały, ubranie czarne, wzruszony i uradowany): Antoś! Antoś! jak się masz chłopcze. Pokażno się, niech ci się przypatrzę. Dobrze wyglądasz, na psa urok, cera zdrowa, oczy wesołe.
Antoś. A broda? pycha! co?
Doktor (klepiąc go): Mężczyzna całą gębą. (Bierze go pod rękę i prowadzi do stolika na prawo). Kiedyż przyjechałeś?
Antoś. Przed godziną.
Doktor (siada): Cóż bardzo się zdziwiłeś, odebrawszy mój list?
Antoś. Jeszcze by też. Dama, która mnie wzywa aż z Monachjum dla zrobienia portretu. Ce n’est pas hi, hi! U nas w Galicji to niesłychana rzecz. Kiedyś, gdy jeszcze tu mieszkałem, to mi się nieraz trafiało, że ta i owa damulka, nawet hrabina, czasem wdepnęły do mojej budy, kokietowały mnie i robiły do mnie perskie oko.
Doktor. Jakto, perskie oko?
Antoś. No, niby kokietowały mnie, żeby tylko wytumanić ode mnie jaki mały obrazek na loterię fantową, rozumie się gratis. Ale żeby która zamawiała sobie portret i to bez targowania się o cenę — to dalibóg fenomen. Już z góry czuję respekt dla tej niewiasty. Cóż to za jedna. (Nakłada sobie tytoń do małej prostej fajeczki).
Doktor. Znasz ją dobrze. Pani Stroińska.
Antoś (zdziwiony): Moja ciotka?
Doktor. Tak.
Antoś. I czemużeś mi tego doktorze zaraz nie napisał?
Doktor. Taka była jej wola.
Antoś. Niby dlaczego?
Doktor. Może bała się, że inaczej byś nie przyjechał.
Antoś (rozczarowany): Takie buty: To może to bajdurzenie o portrecie było tylko tak na wabika, żeby mnie ściągnąć tutaj.
Doktor. Być może.
Antoś. Ale naco? poco? dlaczego?
Doktor. Nie wiem. Może chciała cię, jako najbliższego krewnego, mieć świadkiem na swojem weselu.
Antoś (żywo): Co! ciotka idzie zamąż? (Patrzy na doktora): A! rozumiem! za ciebie, vaterku!
Doktor (obruszywszy się, opryskliwie): Sfiksowałeś, czy co? (Wstaje i odchodzi od niego).
Antoś (idzie za nim): No, przecież to podobno twoja dawna miłość.
Doktór (j. w.): Cóż znowu? Co ty za głupstwa pleciesz!
Antoś (biorąc go pod ramię): Jakże, nie kochałeś się, ojczulku?
Doktor (j. w.): Dajże mi święty pokój.
Antoś. A ta fotografja w pluszowych ramkach, którą chowałeś przed wszystkimi w biurku?
Doktor (zatyka mu usta i ogląda się trwożliwie): Antek, będziesz ty cicho, warjacie jakiś!
Antoś. A widzisz, ojczulku, wyszło szydło z worka.
Doktor (zawstydzony): No i cóż z tego? Przypuśćmy, że się kochałem, ale dlatego, bo byłem głupi, bo mi się zdawało, że są na świecie takie wyjątkowe kobiety, dla których miłości warto poświęcić całe życie. To też, kiedy ona, poświęcając się dla rodziny, wyszła zamąż za starego bogacza, zamknąłem tę miłość w sercu na dwa spusty i powiedziałem sobie basta, żadna kobieta więcej nie wejdzie tutaj.
Antoś (całując go w ramię): Poczciwy doktorze.
Doktor (szorstko): Powiedz raczej, głupi doktorze, bo teraz przekonałem się, że ona nie warta była takiej miłości.
Antoś. Co ty mówisz, ojczulku?
Doktor. Tak, tak, to już nie ta sama Stroińska, którąśmy znali za życia nieboszczyka męża. Dziś byś ją nie poznał. Teraz u niej tylko stroje, zabawy, szwenda się po balach, spacerach z różnymi fircykami, wiercipiętami, którzy jej nadskakują, mizdrzy się do nich, że aż niemiło patrzeć.
Antoś. Sfiksowała baba, czy co?
Doktor. I jeszcze jakby naumyślnie, zamiast sobie pojechać gdziekolwiek na cztery wiatry, tu mi się pod nos wpakowała, żeby mi obrzydzić dawne ideały, żebym musiał wstydzić się przed samym sobą, iż byłem taki głupi.
Antoś. A może ty, ojczulku, tylko przez zazdrość tak ją na czarno smarujesz?
Doktor. Zobaczysz sam, to się przekonasz. Ona tu niezadługo przyjdzie.
Antoś. Tutaj.
Doktor. Tak; jada tu zwykle śniadania o tej porze. Za chwilę zjawi się tutaj z całą czeredą swoich adoratorów.
Antoś. To muszę się ogarnąć jako tako, żeby się jej po ludzku zaprezentować.
Doktor. A gdzie masz swoje rzeczy?
Antoś. Zaniesiono mi je prosto z poczty do jakiegoś hotelu pod „Sępem“ czy pod „Sową“.
Doktor. Jakto? Chciałbyś mieszkać w hotelu?
Antoś. A gdzieżby?
Doktor. Dałbym ja ci, gdybyś się odważył zrobić coś podobnego! A toby było ładnie, żeby syn mojego najlepszego przyjaciela, mój chrześniak, poniewierał się po hotelach.
Antoś. Ale bo ...
Doktor. Niema żadnego ale. Zabieram cię do siebie i basta. (Do kelnera): Pokażno temu panu moje mieszkanie i każ tam przynieść jego rzeczy z hotelu.
Kelner. Dobrze, panie doktorze.
Doktor (całuje Antosia w czoło): No idź kochasiu, a raczej wracaj prędko. Czekamy tu na ciebie. (Odprowadza go na prawo. Kelner wychodzi za Antosiem).


SCENA CZWARTA.
DOKTOR, ŁAPISZEWSKI, później ZUPKIEWICZ.

Łapiszewski (siworudawy, ubranie podróżne, wychodzi z lewej i ujrzawszy doktora, idzie ku niemu uradowany z otwartemi rękami): Doktorze kochany, szukam cię od godziny. (Całuje go w powietrzu z dubeltówki).
Doktor. Łapiszewski! A ty skąd się tu wziąłeś?
Łapiszewski. Ha, no — przyjechałem.
Doktor. Przecież nie dla kuracji?
Łapiszewski. Właśnie że dla kuracji.
Doktor. O! A cóż tobie takiego brakuje?
Łapiszewski. Co mi brakuje? (Ogląda się i bierze doktora na bok): Mogę być z tobą szczery?
Doktor. Jak na świętej spowiedzi. Doktor, to przecież także kawałek spowiednika.
Łapiszewski. I to prawda. Tembardziej, że przecież nie od dzisiaj się znamy. A więc nie będę przed tobą robił sekretu. (Ciszej): Czy wiesz, co mi brakuje?
Doktor. No?
Łapiszewski (do ucha, ale dosadnie): Mężów dla moich córek.
Doktor. Tam do licha!
Łapiszewski. One niby nie chcą iść zamąż — no, bo im, jako pannom, nie wypada przyznawać się do tego, ale gdyby im się ktoś taki odpowiedni trafił, to jestem pewny, żeby nie były od tego. Ale cóż, kiedy nic i nic, jak uciął.
Doktor. To głupio.
Łapiszewski. Ja doprawdy nie wiem, czy ci mężczyźni oczów nie mają, czy co? Dziewczęta, powiadam ci, jak łanie, że jest na co spojrzeć, do tego muzykalne, jedna nawet maluje.
Doktor. Proszę — proszę.
Łapiszewski. A jakże. Uczyła się tego w Monachjum, druga literatka, do gazet pisuje.
Doktor. Fiu, fiu.
Łapiszewski. No i wyobraź sobie, pies się o nie nie spyta, a tu latka lecą. Dwie młodsze w domu także już dorastają, więc myślę sobie: w kąpielach większy ruch, może się prędzej kto trafi — no i przyjechałem.
Zupkiewicz (wyszedłszy z restauracji): Sługa, służka jasnego pana.
Łapiszewski (nie zważając na niego, mówi dalej do doktora): Przecież tu musicie mieć jakąś odpowiednią młodzież?
Zupkiewicz: O, na młodzieży nam nie zbywa, panie dobrodzieju. Są młodsi i starsi.
Łapiszewski (opryskliwie): Czego pan chcesz tutaj?
Zupkiewicz (uchylając fezu): Jestem Zupkiewicz, do usług, właściciel tego zakładu. (Łapiszewski odwraca się od niego i chce mówić do doktora, Zupkiewicz zachodząc mu drogę): Czem mogę służyć jasnemu panu? Jest kawa wiejska, herbata...
Łapiszewski. Zaraz, jeszcze się nie pali. (Do doktora, biorąc go pod rękę i prowadząc go na drugą stronę): Ty przy twoich znajomościach mógłbyś mi wiele dopomóc. Możeby się i co znalazło — jak sądzisz?
Doktor. Znaleźć by się znalazło, dlaczego nie. Mamy tutaj dosyć kandydatów do stanu małżeńskiego, i jeżeli tylko twoje córki mają odpowiedni posag?
Łapiszewski. Toś także strzelił, doktorze. A włóczyłbym ja się po kąpielach, gdybym miał posag dla nich. Znalezionoby je z pewnością, choćbym je i pod ziemię schował. (Ciszej): Ale w tem właśnie sęk, że gołe, jak święte tureckie.
Doktor: Jakto? wziąłeś przecie za nieboszczką żoną...
Łapiszewski (kwaśno): Była, była wcale niezła fortunka, ale podkusiło mnie licho — wziąłem się do kopania nafty i wszystko diabli wzięli. Podziurawiłem sobie grunta, jak rzeszoto — ropy nie znalazłem, wpadłem w długi i dziewczęta mi zostały na koszu. To widzisz, właśnie cała moja choroba i utrapienie.
Doktor (siada zaturbowany): Hm, to głupio, bo tym jegomościom, którzy po kąpielach szukają sobie żon, przedewszystkiem idzie o pieniądze.
Łapiszewski. No, a przymioty duszy, ciała, talent, wykształcenie — to, to nic nie znaczy?
Doktor. Owszem, to dla nich bardzo pożądany dodatek do posagu, ale posag, to grunt.
Łapiszewski. No patrzaj doktorze, co to za młodzież teraz.
Doktor. E, daj pokój Łapiszewski i dawniej nie lepsza bywała. Ot, niedaleko szukając, ty sam.
Łapiszewski. Ja?
Doktor. Umizgałeś się do różnych panien, a koniec końców ożeniłeś się dla majątku.
Łapiszewski. Uchowaj Boże! Ożeniłem się z czystej miłości, a że ta, którą serce moje wybrało, miała i majątek, to już nie moja wina.
Doktor (drwiąco): To tylko poprostu fatalność, nieszczęście, prawda?
Łapiszewski (wstaje i bierze go pod rękę): W każdym razie zachowaj to w tajemnicy, com ci mówił o naszych interesach majątkowych. Na co ludzie mają wiedzieć.
Doktor. Ależ owszem. Gotów jestem nawet głosić, że twoje córki mają grube pieniądze.
Łapiszewski (ucieszony): Możesz nawet puścić między młodzież, że mają narzeczonych.
Doktor. A to dlaczego?
Łapiszewski. Bo widzisz, narzeczona, to niby na pół cudza własność, owoc zakazany, a że zakazany owoc zawsze lepiej smakuje, więc...
Doktor (śmiejac się): A wiesz mój kochany, że to kapitalny pomysł. Nie przypuszczałem nigdy, żeś ty taki dowcipny.
Łapiszewski (z westchnieniem): Mój drogi, tam, gdzie idzie o los córek, serce ojcowskie jest niewyczerpane w pomysłach.
Zupkiewicz (także z westchnieniem, zażywając tabaczki); Święte słowa pana dobrodzieja... Ja także...
Łapiszewski (z irytacją): Mój panie, czego pan się wtrącasz w nieswoje rzeczy. Czego pan chce tutaj?
Zupkiewicz. Jestem...
Łapiszewski. Właścicielem tego zakładu, wiem o tem, i skoro pana będziemy potrzebowali, to pana zawołamy, a teraz odczep się pan od nas i daj nam święty pokój!
Zupkiewicz (odchodzi na bok): Gbur jakiś!
Łapiszewski (patrząc na wchodzące z lewej od frontu córki): A! otóż i moje dzieciaki. Tu, tu jestem, aniołki!

SCENA PIĄTA.
CIŻ, FLORA, LAURA.

(Obie okazałe, nie bardzo młode, nie bardzo ładne. Flora smagława z wąsikami, włosy krótko obcięte, teczka do szkiców pod pachą, kołnierzyk stojący, kapelusik tyrolski z piórkiem, koszula z twardym gorsetem, żakiet czarny; Laura tak samo ubrana, jak siostra, tylko pomalowana, wypudrowana, włosy wyfinkowane, pincenez, torebka podróżna, notesik w bocznej kieszeni żakieta, rękawiczki duńskie).
Łapiszewski. Florciu, Lorciu, to właśnie pan doktor tutejszy, o którym wam wspomniałem.
Flora. A to pan? (Podaje mu rękę).
Laura (podaje z góry rękę również po męsku): Witam pana.
Flora (rzuca teczkę na stół i sama siada przy stoliku na lewo): A tom się zmachała — nóg nie czuję.
Laura (siada także): Zgoniłyśmy się, powiadam ojcu, jak charty.
Łapiszewski (dreptając koło nich troskliwie, powtarza z współczuciem): Jak charty.
Flora. Czy ojciec już po śniadaniu?
Łapiszewski. Nie jeszcze, aniołku.
Laura. Bo my wściekle głodne.
Flora. Jak wilki.
Doktor (na stronie). Charty, wilki, to menażerja, nie panny.
Zupkiewicz (przybiega szybko): Jest herbatka, kawa wiejska, graham...
Laura. Ja proszę kawę.
Flora. A ja herbatę, jaja na miękko i szynki, tylko multum szynki, bo mam szalony apetyt.
Łapiszewski. To tego, to i ja herbatę. A może i ty panie doktorze?
Zupkiewicz (wychodzi).
Doktor. Dziękuję uprzejmie. Ja już od godziny po śniadaniu. Tymczasem sobie tu na boczku cygaro wypalę.
Flora. Możesz i przy nas, doktorze, nie żenuj się, ja sama palę.
Laura. A mnie to wcale nie deranżuje.
Doktor (mrukliwie): Ale mnie deranżuje obkurzać panny, jak ule.
Zupkiewicz (wnosi z kelnerami tacę ze śniadaniem): Kawa raz, dwie herbaty i szynka. (Do kelnera): Gdzie stawiasz, ośle dardanelski? tutaj, tutaj.
Łapiszewski (podszedłszy do doktora, uradowany): A co? fenomenalne dziewczyny, prawda?
Doktor (zapalając cygaro): Okropnie fenomenalne.
Flora. Ojcze, twoja herbata.
Łapiszewski: Idę, idę. (Siada i pije herbatę): No i gdzieżeście były, moje panny?
Laura. Pytaj się ojcze, gdzieśmy nie były — i przy źródle i w kościele i w lesie.
Łapiszewski: Jakto? i w lesie? tak same?
Flora. Nie bój się ojcze, nikt nas nie ukradnie; dzisiejsza młodzież zblazowana, zdegenerowana, nie zdobędzie się na coś podobnego.
Laura. Garson, proszę o listę gości.
Łapiszewski. Prawda. Może znajdziemy kogo ze znajomych?
Laura. Ależ mnie wcale o to nie idzie, tylko o wybitniejsze osobistości, bawiące tutaj, bo mi to potrzebne do korespondencji, którą wysyłam dziś do „Kuriera”. (Do doktora, biorąc listę gości od kelnera): I tobie doktorze palnę mała reklamkę przy tej sposobności.
Łapiszewski (z dumą i radością): Słyszysz, doktorze?
Doktor. Mocno obowiązany, ale ja nie Van-Houtens-Cacao i reklamy nie potrzebuję.
Laura (do Flory): Obskurny jakiś eskulap, nie ma nawet pojęcia o wartości reklamy.
Flora. Ale profil przepyszny. Patrzaj, Bethoven — muszę go sobie naszkicować w albumie. (Rysuje).
Łapiszewski (czyta półgłosem): Hirszbaum, Rulikowska, Nurkowska, Daiches-Goldfingen.
Laura (założywszy pincenez, bierze listę z rąk): Pozwól ojcze. Goldlaut, Eichenbaum, Studnicki, Stroińska...
Łapiszewski: Stroińska, Stroińska — czekajno, czy nie Hortensja?
Laura (zagląda w listę): Tak Hortensja.
Łapiszewski: Doktorze, czy to nie będzie przypadkiem ta sama Stroińska, którąśmy znali jako pannę Matkowską z domu?
Doktor (chodząc): Ona sama.
Łapiszewski (wstaje i idzie do doktora): Podobno mąż umarł i zostawił jej gruby majątek.
Doktor. Dwakroć pięćdziesiąt tysięcy i wieś. (Uchodzi w głąb sceny, a potem schodzi z niej zupełnie).
Łapiszewski (z zachwytem): Dwakroć pięćdziesiąt tysięcy, słyszycie dzieci?
Flora. A cóż nas to obchodzi.
Łapiszewski (siada przy nich): Ale to trzeba wam wiedzieć, że ja znam bardzo dobrze tę panią. W młodszych latach bawiliśmy się nieraz, hulali na kuligach, weselach. Pamiętam, okropnie lubiła ze mną tańczyć, ale bo też byłem kawaler nie od parady. Wąs, panie, królewski — postawa, uważacie, wspaniała.
Laura (zajęta czytaniem i notowaniem, niezadowolona, że jej ojciec brzęczy nad uszami): Mój ojcze, co nas to wszystko obchodzi.
Łapiszewski: Ale bo widzicie, przyszła mi do głowy genjalna myśl.
Flora (drwiąco): Cóż tam ojciec tak genjalnego wymyślił?
Łapiszewski (nachylając się do nich): Cobyście powiedziały, gdybym tak spróbował rozdmuchać w sercu wdówki sympatję i ożenił się z nią.
Laura (śmiejąc się głośno): Cooo? Ojciec by się chciał żenić? Słyszysz, Floro?
Flora. Byłaby pyszna komedja (śmieje się).
Łapiszewski (urażony): Cóż w tem znowu tak śmiesznego widzicie? Jestem przecie jeszcze w tych latach...
Laura. Ale dajże ojciec temu pokój, bo to sensu nie ma.
Łapiszewski (cicho, ale dosadnie): Przecież ja tego nie pragnę dla siebie, tylko dla was, dla waszego szczęścia!
Flora. Dla nas chcesz się ojciec ożenić?
Łapiszewski. A to się rozumie. Słyszałyście przecie, że pani Stroińska jest bogata, bardzo bogata. Dzieci nie ma i ich już mieć zapewne nie będzie, bo kobiety w tych latach...
Laura (odsuwa się): Fe, ojcze, któż mówi pannom o takich rzeczach.
Flora (odsuwa się także): Ojciec staje się niemożliwym.
Łapiszewski. Ale słuchajcież dalej. Wtedy wy, przez to małżeństwo staniecie się odrazu bogatemi pannami, bo na każdą z was przypadnie mniej więcej (liczy po cichu) z jakie sześćdziesiąt do ośmdziesiąt tysięcy. A co? czy nie świetna myśl? hę? Cóż wy na to?
Flora. Cóż my możemy powiedzieć na to?
Laura. Ojciec przecież jesteś już pełnoletnim i możesz zrobić, co ci się podoba.
Łapiszewski (z zapałem): To też zrobię, jak Boga kocham, zrobię. (Wstaje i chodzi): Dziś jeszcze wybiorę się do niej z wizytą i przypomnę się jej pamięci. (Do wychodzącego z restauracji doktora): Doktorze, czy nie wiesz, gdzie mieszka pani Stroińska?
Doktor. Chcesz się z nią widzieć?
Łapiszewski. Tak.
Doktor (wskazuje na lewo za kulisy): Idzie tu właśnie.
Łapiszewski. Gdzie? gdzie?
Doktor. Tam koło bazaru, z tymi dwoma panami.
Łapiszewski. A prawda, poznaję ją po tej wspaniałej talji. Dzielnie się jeszcze trzyma. (Do córek): Toż to się kobieta ucieszy, jak mnie zobaczy; skakać będzie z radości. (Wyjmuje lusterko i grzebyk, zaczesuje pospiesznie łysinę): Tylko jej nic nie mów doktorze — ciekawym, czy mnie pozna? (Do córek, żeby doktor nie słyszał): A wy bądźcie dla niej grzeczne, bo to przecież o wasz los chodzi.
Laura (krzywi się): Ależ dobrze już, dobrze. (Do Flory): Ah, jaki ten ojciec śmieszny. (Siada przy stoliku).
Flora. Przezabawny (siada przy niej).
Łapiszewski (siada także przy nich, poprawia co chwila krawat i czeka niecierpliwie, kiedy będzie mógł mówić ze Stroińską).

SCENA SZÓSTA.
CIŻ, STROIŃSKA, SYMFORJAN, TYMOTEUSZ, później ANTOŚ.

Stroińska (z parasolką w ręku, ubrana bardzo gustownie — wchodzi żywo, prowadzona przez Jabczyńskich, którzy trzymają jej okrycie, bukiety i są dla niej z kawalerską galanterją): Nie tak prędko, na miłość Boską. Patrz doktorze, te warjaty na nic mnie roztrzęsą. Cóż to? Nie odzywasz się do mnie, doktorze? Nie powiesz mi nawet dzieńdobry? Cóż tam znowu na nosek ci padło?
Doktor (szorstko, opryskliwie): Rób pani tylko tak dalej.
Stroińska. Cóż ja znowu tak strasznego zrobiłam?
Doktor. Nie udawaj pani niewiniątka. Ślicznie mi się pani spisuje — niema co mówić.
Stroińska. Ale z czem?
Doktor. Potrzebnaś pani była na tym balu wczoraj, jak dziura w moście, i to do białego rana.
Stroińska (wskazując na Jabczyńskich, którzy okrycie i bukiety złożyli na środkowym stole): To te bałamuty temu winni. Jak mnie zaczęli prosić, namawiać..
Symforian (ubrany z wyszukaną elegancją, brodą w szpic, trochę łysawy, blondyn): Tak, doktorze, to nasza wina. Ja miałem z panią drugiego mazura, więc nie mogłem darować.
Tymoteusz (ubrany jak brat, włosy i broda takież, tylko brunet): A ja trzeciego kadryla.
Stroińska. Więc widzisz doktorze.
Doktor. Nic nie widzę. Ci panowie mogą sobie robić, co im się podoba, i to mnie nic nie obchodzi. Ale pani jesteś moją pacjentką, więc powinnaś słuchać ordynacji i uważać na siebie, a nie awanturować się po nocach, bo potem będzie ahu, ahu ratuj doktorze, a doktor nic. Pan Bóg zdrowia nie wleje, jeżeli się pani sama nie będzie szanować. Niech pani nie zapomina, że nie masz już dwadzieścia lat.
Stroińska. Słyszycie panowie? A to grzecznie, niema co mówić. Fe, doktorze, czyż może być większa impertynencja, jak kobiecie przypominać lata. To niby ma znaczyć, że jestem już za starą, żeby myśleć o zabawach. Ha, cóż robić? Nie wybawiłam się za młodu, to muszę teraz.
Doktor. To bawże się pani, kiedy się tak podoba, a mnie daj święty pokój. (Odchodzi na bok. — Kelnerzy wnoszą kawę i herbatę).
Zupkiewicz (podaje Stroińskiej): Kawa dla pani dobrodziejki, specjalna, grahamek świeżutki.
Stroińska (siada. — Symforjan odrazu przysiada się z jednej strony, Tymoteusz z drugiej, ona go wstrzymuje): A przepraszam, to miejsce doktora. (Zwracając się do doktora): No, doktorku, przestań się już dąsać, bo nie masz o co, i siadaj tu przy mnie.
Doktor (zadąsany): Obejdzie się cygańskie wesele bez marcypanu.
Stroińska. Ale siadaj, siadaj nudziarzu. (Gdy usiadł): No, bliżej, nie bój się pan, ja nie gryzę. (Rozmawia z nim dalej).
Łapiszewski (do córek): Patrzcie no dzieci, co ta baba ma za brylanty w uszach. Aż oczy bolą patrzeć. (Ściska je uradowany za ręce): Gdy pomyślę, że to wszystko może być nasze...
Flora (mitygując go): Ależ ojcze.
Doktor (ogląda się): A gdzież się Felcia podziała?
Stroińska. Jest, jest, nie bój się doktorze, nie zginęła twoja pieszczocha. Poszła na pocztę zapytać się, czy niema listu od Antosia. A ty, doktorze, nie miałeś od niego jakich wiadomości?
Doktor (mrukliwie). Owszem.
Stroińska. Cóż? Przyjedzie?
Doktor (j. w.). Nie.
Stroińska (zaniepokojona): Dlaczego?
Doktor (j. w.). Bo już przyjechał.
Stroińska (uradowana): Co? Antoś przyjechał? A niepoczciwy doktorze — i nic mi o tem nie mówiłeś? Gdzież on jest?
Doktor (wskazując na wchodzącego): A ot.
Stroińska (podnosząc się): Antek! (Wyciąga do niego rękę, którą on całuje): Jesteś przecie, ty, ty nic dobrego.
Antoś. Serwus cioteczko.
Stroińska (przypatrując mu się z upodobaniem): Jak on się opalił.
Antoś. Jak cygan, prawda?
Stroińska. Ale ci z tem do twarzy. Jak on ojca przypomina — prawda doktorze? No, siadajże tu przy mnie. (Wskazuje mu miejsce, gdzie siedzi Symforjan, który przez grzeczność wstaje): Panowie pozwolą: mój siostrzeniec. (Wzajemne ukłony i ściskanie rąk, poczem ona rozmawia z Antosiem i doktorem, a Jabczyńscy odchodzą na bok na prawo).
Symforjan. Jeszcze jeden kuzynek.
Tymoteusz: Coś za dużo tych kuzynków i kuzynek.
Symforjan. Gdy się z nią ożenię, to wszystko porozpędzam na cztery wiatry.
Tymoteusz. Ja także.
Zupkiewicz (uchylając fezu). Proszę jasnych panów, jest tam ktoś, co chce się widzieć z panami.
Symforjan. Któż to taki?
Zupkiewicz (z pewnem zakłopotaniem): Jakiś żyd — tak trochę rudawy.
Symforjan (zmieszany). Mordko! tam do djabła! (Wychodzi spiesznie do restauracji).
Tymoteusz. Zwarjował, żeby aż tutaj... (Wychodzi za nim).
Zupkiewicz (patrząc za nimi): O, grubo podejrzana znajomość. Muszę coprędzej uregulować moje rachunki z tymi panami.
Stroińska. Więc aż fortelu trzeba było używać, żeby cię tu sprowadzić, ty, ty lamparcie jeden. Od śmierci mego nieboszczyka męża nie pokazałeś się ani razu.
Antoś. Bo widziałem, że ci teraz krewniaków nie brak cioteczko, odkąd ci kabza spuchła. Masz ich chyba póty...
Stroińska. Ale jabym była wolała ciebie.
Antoś (całuje ją w rękę): He, he, cioteczka mi tak kadzi, że aż w nosie kręci.
Łapiszewski (który ciągle wstawał i kręcił się niespokojnie, teraz mówi do córek): Cóż ten doktor o mnie zapomniał, czy co? (Wstaje, znowu krząka i wreszcie ciągnie doktora za rękaw): Doktorze!
Doktor. A prawda. Jest tu jeszcze ktoś, kto chciałby przywitać się z panią.
Stroińska. Któż taki?
Łapiszewski (wdzięcząc się i kłaniając): Ktoś bardzo dobrze pani znany. (Widząc, że doktor chce go przedstawić, chwyta go za rękę): Pst! nie mów doktorze. Czy też pani sama zgadnie? No, no...
Stroińska (przypatrując mu się przez lornetkę): Daruj pan, ale...
Łapiszewski. Niech pani sobie przypomni kulig w Jaworowie.
Stroińska. Ho, ho, jakież to dawne czasy.
Łapiszewski. Wybrałaś mnie pani wtedy dwa razy do mazura. — Jeszcze nie?
Stroińska (wzrusza ramionami).
Doktor (zniecierpliwiony): No! Łapiszewski.
Stroińska (obojętnie): A, to pan! (Przypatruje mu się przez lornetkę): O, jakże się pan zmieniłeś. Nigdybym nie była pana poznała.
Laura (do Flory): Jakoś nie bardzo skacze z radości.

SCENA SIÓDMA.
CIŻ, FELA.

Fela (idąc z lewej strony do Stroińskiej, mówi do doktora który stoi z Antosiem): Dzień dobry, doktorze!
Antoś (do doktora z zachwytem, zaciekawiony mocno): Cóż to za prześliczne stworzonko? Doktorze, kto to?
Doktor. To kuzynka pani Stroińskiej, Fela.
Fela (do Stroińskiej): Niema żadnego listu stryjeńciu.
Stroińska. Ale on jest zamiast listu.
Fela (uradowana): Co, Antoś przyjechał? Gdzież on jest?
Doktor (z uśmiechem): Tu, tu.
Fela (spostrzegłszy Antosia, zawstydzona nagłym wybuchem radości, wykrzyknęła): A! (i spuszcza oczy).
Doktor. Chodźno tu, zapoznam was. (Przedstawia jej Antosia).
Łapiszewski (do Stroińskiej, prowadząc córki): Pani pozwoli przedstawić sobie także moje dziewczątka.
Stroińska. O, to już takie pannice. (Rozmawia z niemi).
Fela (na przodzie sceny z Antosiem): Ja już pana bardzo dobrze znam, bo mi stryjeńcia tyle o panu naopowiadała.
Antoś. Pewnie nic dobrego.
Fela. O, przeciwnie. Stryjeńcia pana bardzo lubi i cieszyła się niezmiernie, że pan przyjedzie.
Antoś (wpatrując się z zachwytem w Felę): Poczciwa ciotunia.
Fela. Jakże pan znalazłeś?
Antoś (roztargniony): Kogo? panią?
Fela (śmiejąc się): Ależ nie, stryjenkę?
Antoś. A! stryjenkę.
Fela (zdziwiona): Dlaczego?
Antoś. Tamta wydawała mi się jakaś lepsza, naturalniejsza, a ta teraz taka napuszona, taka modnisia, rozbawiona, że to aż nie przystoi dla niej.
Fela. I pana to dziwi, że dorwawszy się po śmierci męża wolności, używa teraz jak ptaszek, wypuszczony z klatki. Nieboszczyk stryj był bardzo przykry dla niej, zazdrosny niesłychanie. Nie wolno jej było mówić z nikim, śmiać się, bawić, to też chciałaby sobie choć w części wynagrodzić, co straciła. To jej wakacje, jej karnawał.
Antoś. Jak pani umiesz ślicznie bronić! Dalibóg, chciałbym panią mieć za adwokata.
Fela (podając mu rękę): Z całego serca, jeżeli tylko będzie tego potrzeba.
Antoś. O panno Felo, jaka pani dobra! (Całuje ją w rękę).
Fela (zażenowana, usuwa rękę): Panie Antoni, co pan robi?
Antoś. Niech się pani nie gniewa, bo widzi pani ja tam nie zawsze wiem, jak się znaleźć, ale jak mi się coś podoba, to nie umiem tego w sobie ukryć. A pani to mnie tak odrazu wzięła, bo pani taka dobra, pani ma takie poczciwe serce, że ja tego... jak się nazywa — no, że ja tego... bardzo tego... (Mówiąc to, mnie w rękach kapelusz).
Fela (pokazuje na jego kapelusz): Panie Antoni, co pan robi?
Antoś. Co takiego?
Fela. Pański kapelusz. Podarłeś pan wstążkę na strzępki.
Antoś. E, co tam kapelusz! Ja dla pani tobym się cały pokrajał na tycie kawałeczki, bo widzi pani...
Stroińska. Feluniu!
Fela. Stryjenka woła, pan daruje. (Idzie do Stroinskiej, która ją przedstawia Łapiszewskim).
Antoś (biegnie do doktora uradowany i chwyciwszy go za rękę, mówi z zapałem): Vaterku, jaka ona miła, jaka dobra!
Doktor. Dajże pokój warjacie, bo mi jeszcze palce połamiesz. (Wyrywa rękę): A to Herkules prawdziwy.

SCENA ÓSMA.
CIŻ, BARON.

Stroińska (idąc naprzeciw niemu): Baronie, co się z tobą dzieje? (Podaje mu rękę, którą on całuje i siada z nim przy stoliku na prawo): Wieki cię nie widziałam. Gdzież się to ukrywałeś całe rano?
Laura (ujrzawszy barona): Co? i ten tutaj? Flora, patrzno!
Flora. Baron.
Łapiszewski (wchodząc między nie): Co za baron? Jaki baron?
Laura. Narzeczony Olimpki Rakuskiej — ten, co go to ojciec poznał w Monachjum.
Łapiszewski. A prawda.
Doktor (w głębi do Antosia, wskazując na Stroińską): A co? Widzisz, co się dzieje? Jak ją po łapach liże, a ona kontentna, jakby ją kto na sto koni wsadził. Pójdę już, bo nie mogę na to patrzeć. A ty idziesz?
Antoś (patrząc na Felę, która przy środkowym stoliku układa bukiety Stroińskiej i okrycie). Ja, ojczulku zostanę jeszcze chwileczkę.
Doktor (szorstko). To bądź zdrów. (Wychodzi w głąb na prawo).
Stroińska. Odchodzisz, doktorze?
Doktor (mrukliwie). Odchodzę.
Stroińska. Zaczekaj, pójdziemy razem.
Baron (wstrzymując ją). Mamy iść przecie do fotografa.
Stroińska. Ah, prawda, zapomniałam...
Doktor (odchodzi zły).
Baron (zalotnie do Stroińskiej). Ale ja pamiętałem i zamówiłem go na dwunastą.
Stroińska. Jaki ty dobry, baronie, jak o wszystkiem pamiętasz. Zawstydzasz mnie doprawdy. (Podaje mu rękę).
Baron. O! pani! (Całuje jej rękę).
Łapiszewski (do córek). Czekajcie, zobaczymy, jaką minę zrobi, jak nas ujrzy teraz. Chodźcie. (Idzie do barona nadęty i poważny). Sługa pana barona. (Staje w teatralnej pozie). Pan baron mnie nie poznaje?
Stroińska (przedstawiając). Pan Łapiszewski. (Baron kłania się obojętnie).
Łapiszewski. Widzieliśmy się w Monachjum.
Baron. Być może. (Do Stroińskiej). Dwunasta za pięć minut — fotograf.
Stroińska. Antosiu, Felu, Idziemy. (Skłoniwszy się Łapiszewskim, wychodzi z baronem na lewo).
Fela (chce zabrać rzeczy ze stołu; Antoś jej nie pozwala i sam zabiera). Przepraszam to mój wydział.
Antoś. O, nic z tego — teraz mój.
Fela (widząc, że mu to niezgrabnie idzie). Nie zabierze się pan — pomogę panu. (Wychodzą na lewo).
Łapiszewski (który od czasu wyjścia barona stał osłupiały, odwraca się do córek). No, cóż wy na to? Ani się zarumienił. Żeby choć jeden muskuł zadrżał mu na twarzy. Nic — jakby nas nie znał. A to bezczelny!
Flora. Na gruby kamień.


SCENA DZIEWIĄTA.
CIŻ, ZUPKIEWICZ oraz JABCZYŃSCY

(którzy wchodzą z wesołemi minami).
Symforjan. A gdzież pani Stroińska?
Zupkiewicz (który już przedtem wyszedł z restauracji). Poszła z baronem.
Tymoteusz. Ah, ten baron nieznośny.
Łapiszewski. Przepraszam. Czy nie moglibyście mnie panowie objaśnić, co porabia tutaj ten pan baron w towarzystwie pani Stroińskiej?
Symforjan: O ile wiemy, stara się o jej rękę.
Łapiszewski. Co? on? (Do córek): Słyszycie? A to gałgan z pod ciemnej gwiazdy. (Do Jabczyńskich). Ależ w takim razie chyba pani Stroińska nie wie, co to za człowiek.
Tymoteusz. A pan go znasz?
Łapiszewski. Ha! — ha! czy ja go znam? Jak zły szeląg, panie, i będę mógł nie jedno o nim powiedzieć pani Stroińskiej.
Symforjan (do Tymoteusza): Brawo! to woda na nasz młyn.
Łapiszewski. A chybaby Boga w niebie nie było, żeby taki majątek, to jest chciałem powiedzieć, taka zacna osoba, jak pani Stroińska, miała się dostać takiemu zbrodniarzowi. Piekło i niebo poruszę, żeby nie dopuścić do tego. Panowie mi dopomożecie, nieprawda?
Tymoteusz. Z kimże mamy przyjemność?
Łapiszewski. Nicefor Oksza Łapiszewski, właściciel kopalni nafty.
Symforjan. Symforjan...
Tymoteusz. I Tymoteusz Jabczyńscy na Jabkach wielkich i małych.
Symforjan. Obywatele ziemscy z Sanockiego.
Łapiszewski (z pośpiechem przedstawiając córki). Moje córki. (Wzajemne ukłony).

Zasłona spada. — Koniec aktu I-go.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak sceny drugiej





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.