Bratanki/Tom II/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII. W Rachowie.

Po wyjeździe Piotra z Rachowa, wojewodzina pokoju nie miała, troszcząc się o jego, Maryi i rodziny losy, o to wreszcie, jak się to wszystko rozwiąże. Znając Wita, teraz już lepiéj niż kiedykolwiek, nie kryła przed sobą niebezpieczeństwa, na jakie Piotr i żona jego a dziecię narażeni byli. Gdziekolwiek mógł się zatrzymać, a list wysłać, Piotr nie omieszkał zawiadamiać wojewodzinój o tém, co poczynał. Po listach ze Zdunki, nastąpiły z Warszawy i Drezna. Biedna staruszka w oczekiwaniu tych wiadomości, nieraz późno w noc, wyglądając posłańca na pocztę wyprawionego, zasnąć nie mogła. Panny, dwór, słudzy biegli naprzeciw, wyprzedzając się z oznajmieniem, że posłaniec powracał. Lecz po zamknięciu w więzieniu Piotra i Wereszczaki, długie nastąpiło milczenie, które przeraziło wojewodzinę, a im się przeciągało więcéj, tém groźniejsze zdawało się przepowiadać następstwa. Odchorowała niemal te tygodnie milczenia.
Po uwolnieniu swém i śmierci Wita, Piotr długim listem oznajmił wojewodzinie o tém, jak dziwny traf wyrwał ich z więzienia, i dał im nad nieprzyjacielem zwycięztwo. Brakło tylko Maryi i dziecięcia, ale oba pisząc do wojewodzinéj, robili jéj nadzieję, którą sami jeszcze mieli, że potrafią wyszukać ukrytą gdzieś panią Piotrowę. Nawet, gdy się to nie ziściło, Piotr nie chciał donosić ciotce o swém zwątpieniu, i nie pisał nic, nie mogąc nic dobrego napisać. Wojewodzina więc pozostała teraz bez żadnych wieści o siostrzenicy, wszakże dosyć spokojna. Z ostatnich listów przekonaną była, że żyła, a ufała w Opatrzność, iż rychło miejsce jéj pobytu odkryć dozwoli. Wszyscy na dworze wojewodzinéj, podzielali tę nadzieję. Listy wprawdzie nie nadchodziły, ale może téż nic stanowczego jeszcze nie zaszło, albo i poczta zawiodła.
Późna już jesień była, lecz w tym roku szczególnie piękna i ciepła. Noce tylko nieco mroźne się trafiały, lecz we dnie kwiatki, jeszcze nawet strzelając spóźnione, żartowały sobie z zapowiedzianéj w kalendarzu rychłéj zimy. Wojewodzina szukała roztargnienia i zapomnienia, zajmując się swym ogrodem, szpitalem, choremi, szkółką, wreszcie książkami nowemi, które jéj nadsyłano z zagranicy. Kazała układać bibliotekę, którą kapelan numerował i katalogował, sadzono w ogrodzie nowe rabaty, przebudowywano stare mury, a gorączkowe zajęcie tém wszystkiém, najlepiéj dowodziło niepokoju wojewodzinéj, która nie przyznając się do niego, sama zwyciężyć go chciała pracą. Dwór téż dopomagał z całém przywiązaniem, jakie miał dla niéj; wysilano się na wyszukanie rozrywek i zajęcia. Z każdym dniem wszakże, niepokój rosnął. Napisała do syna, znajdującego się w Warszawie, aby wieści zasięgnął z Drezna, otrzymała odpowiedź głuchą, nie zaspakajającą, zawierającą z resztą znane jéj już wypadki, mniéj dokładnie tylko opisane.
Nad losem téj biednéj kobiety, która się pod jéj wychowała okiem, płakała po cichu, wyrzucając sobie poniekąd, że jéj wyjść dozwoliła za Zagłobę, lecz możnaż było przewidziéć taką przyszłość, któréj żadna ludzka moc odgadnąć nie była w stanie?! W modlitwie, w ulubionym świętym Franciszku Salezym, całą pociechę czerpała wojewodzina.
Długie przechadzki, które powoli, podpierając się na kijku, po ogrodzie i okolicy odbywała, najulubieńszą teraz stanowiły jéj rozrywkę. Zwykle chodziła sama jedna, a jeśli ktoś z troskliwych o nią ludzi, chciał towarzyszyć, szedł z daleka, niepostrzeżony, aby jéj myślenia, modlitwy, a czasem i łez nie przerywać. Jednego wieczora, wyszła tak wojewodzina za zamek, ulicą do niego wiodącą, ku figurze Zbawiciela przy słupie, którą sama wystawie kazała. Piękny, kamienny posąg, zdobiący tę kapliczkę, sprowadzony był z zagranicy i uderzał prostotą pomysłu i wykonania, rzadką w XVIII wieku. Naprzeciw kapliczki, stała kamienna ławka pomiędzy dwiema lipami, tak, że usiadłszy tu staruszka modlić się mogła. W piątek zwykle zapalano lampę przed Zbawicielem, tak jak w sobotę w drugiéj podobnéj kapliczce przed Najświętszą Panną. W alei staréj było kilka takich stacyj pobożnych. Wojewodzina zasiadała tu i przynosiła w kieszeniach, umyślnie na ten cel do sukni przyszytych, trochę różnego ziarna dla ptaków. Wróble dworskie, że to było nieopodal od zamku, ptastwo żarłoczne, przebiegłe i rozumne, zobaczywszy wojewodzinę, z lipy na lipę przelatywały za nią stadem, i czychały na ten podwieczorek. Zlatywały się niemal do nóg staruszki i czubiły, wyrywając sobie tę zdobycz. Niekiedy i dzikszy jaki ptak spuścił się od lasu ku téj biesiadzie. Widywano czasem gołębie, czasem ruchliwe sroki, zaglądające, co się tam działo pod lipami. Ulica ta prowadziła tylko do pałacu i zabudowań dworskich, jeździli więc nią tylko ci, co jaką mieli potrzebę.
Wojewodzina właśnie wysypała była parę garści zboża, na które się wróble krzycząc wrzawliwie rzuciły, gdy ucho jéj uderzył tentent jakby skromnego włościańskiego wozu. Wyjrzała nieco za gałęzie i dostrzegła w dali coś jakby furkę chłopską, około któréj czy się co zepsuło, czy koń ustał, bo zdała się zatrzymywać. Staruszka wzięła do ręki książkę pobożną, którą miała w kieszeni, i zaczynała się modlić, gdy usłyszała chód pośpieszny. Zwolna podniosła oczy, i zdziwiło ją, gdy ujrzała kobietę z dziecięciem, która żywo, nie oglądając się, przypadła do figury Zbawiciela, klękła i z krzykiem, jakby mimowolnie z piersi wyrwanym, rzuciła się na ziemię. Dziecię, które poklękło także, rączkami osłoniło matkę i poczęło cucić ją, całując i łkając. Widok ten niespodzianie tak wzruszył wojewodzinę, iż porwawszy się z ławki, stanęła na chwilę niema, i po rozmyśle dopiéro, rzuciwszy książkę podeszła, o ile jéj wiek i siły dozwalały, śpiesząc ku nieznajoméj, która się zdała omdloną. W istocie, gdy się zbliżyła do leżącéj kobiety i dziecięcia, przekonała się, iż była bez czucia, a dziewczynka próżno podnosiła jéj głowę bladą, martwą, ze zsiniałemi usty, otoczoną ciemnym, na wpół posiwiałym włosem. Jakież było przerażenie staruszki, gdy wpatrując się bliżéj w kobietę, zdało się jéj, iż poznaje w niéj zmienioną i zestarzałą, znędzniałą i schorzałą Maryę.
W istocie ona to była, lecz na chwilę bezprzytomna z radości, jakiéj doznała przybywszy nareszcie do tych miejsc znajomych, w których pewną już była schronienia i opieki. Mimowolnie wojewodzinie z ust wyrwał się okrzyk:
— Marya!
Kobieta otworzyła oczy, rozpostarła ręce i rzuciła się do nóg ciotki.
— Jesteśmy ocalone! zawołała, słabnąc prawie znowu.
W pierwszéj chwili słów brakło wszystkim, płakały, Urszulka czepiała się sukni matki i staruszki, uśmiech dziecka igrał na twarzyczce zmęczonéj. Szczęściem dla wojewodziny i dla Maryi, która prawie o swéj mocy powstać nie mogła, z jednéj strony zjawił się wóz, na którym przyjechała, z drugiéj stary sługa, czatujący zdala czyliby pani czego nie potrzebowała. Ten dopomógł podnieść osłabioną, podtrzymał ją, a że do zamku nie było daleko, posadzono Maryę na ławce, dopókiby lektyka lub wygodniejszy powóz nie pośpieszył. Wojewodzina nie śmiała ust na żadne zapytanie otworzyć. Marya nie miała siły nic powiedziéć, prócz: — Bóg wielki, jesteśmy ocalone!
Staruszka po sposobie jakim Marya przybyła, po jéj strachu domyśliła się łatwo, iż musiała ujść, nie wiedząc o losie, jaki spotkał Wita, ani o powrocie i życiu Piotra, postanowiła więc ze wszelką ostrożnością przygotować ją do niespodzianych wiadomości.
— Nie śmiem cię pytać jakeś się tu dostała, rzekła wreszcie wojewodzina, Bogu za to dziękuję i proszę cię o jedno, bądź spokojną, bądź pewną, że od téj chwili, wszystkie twe długie próby i cierpienia są skończone.
Marya rozpłakała się znowu.
— Pod twemi skrzydły, moja droga cioteczko, pewną jestem, że mnie nie dosięgnie ten człowiek, którego muszę mężem nazywać, lecz...
Wojewodzina uczuła, że to nie była pora może uspokajać ją wiadomością o jego śmierci i szepnęła tylko:
— Ani tobie, ani nikomu już on szkodzić nie będzie. Mam wiadomość z Drezna, iż wdał się tam w jakiéś sprawy, nie wiem, i został uwięziony.
Marya spojrzała i zamilkła.
— Lecz na miłość Bożą, przerwała szybko ciotka, powiedz że mi, jakim cudem ty, sama z dzieckiem, potrafiłaś się tu dostać? o czém?
— Potrafiłam się tu dostać, odezwała się Marya, a pewno nie potrafię opowiedziéć jak? Sama nie wiem! Miłość dla dziecka, chęć ocalenia go prowadziły mnie. Anioł stróż Urszulki wiódł chyba! ani wiem jak kraj ten ogromny, obcy, straszny przebyć potrafiłyśmy, drżę myśląc, i rzeczywistość wydaje mi się nieprawdopodobną.
Zapłakana Marya westchnęła i mówiła:
— Byłam zamkniętą z dziecięciem, a ludzie, co mnie pilnowali, sądzili, że strzegli obłąkanéj, nie mogłam bez dozoru zrobić kroku. Byłyśmy na wsi, w rękach ludzi prostych i nie umiejących się ulitować nad nami. Długi czas musiałam udawać uspokojoną, ażeby dozór powoli rozbroić. Szczęściem, w sąsiednim domu była kobieta mówiąca naszym językiem, a mająca dobrą wolę dopomożenia mi do ucieczki. Przez zagrodę w głębi sadu rozmawiałam z nią, umówiłyśmy się, prosiłam ją o sprzedanie brylantowego krzyżyka i kilku pierścieni, które miałam skrycie zachowane przy sobie. Pieniądze wzięte za nie posłużyły mi do ucieczki. Jednego dnia, gdy gospodarz wyjechał, a jego rodzina usnęła, wyszłam do ogrodu, w wąwozie blizkim stał już ukryty wóz i człowiek pewny, który wziął na siebie odwiezienie nas do Wrocławia. Dla oszukania tych coby nas ścigać chcieli, dwie chusteczki, moją i Urszulki, rzucono na brzeg rzeki. Niewygodnym wózkiem, w ciągłéj obawie pogoni, napaści, rozboju, kradzieży, po drogach okropnych dostałyśmy się do Wrocławia, gdzie mimo strachu, musiałam tydzień odleżéć, abym ja i Urszulka sił na dalszą podróż nabrała. Z kupcem z Wrocławia tak samo, kryjąc twarz, lękając się, aby na wielkich drogach Wit nas nie szukał, dobiłyśmy się do Warszawy. Tu już zabrakło mi wszystkiego, ostatni pierścionek sprzedałam we Wrocławiu, a dniem przed przyjazdem do Warszawy, Urszulka miała trochę mléka i bułki kawałek, ja nic. W Warszawie przypomniałam sobie imiona kupców znanych z korespondencyj, kilku osób co w naszym domu bywały, ale tych nie zastałam, a kupcy, którzy mnie nie widzieli nigdy, pod ubogą suknią biednéj kobiety, wynędznionéj, przelękłéj, nie mogli poznać dziedziczki Bożéj Woli i siostrzenicy waszéj. Wzięto mnie za awanturnicę przybierającą cudze nazwisko. Nie wiem już co by się ze mną stało, byłam prawie zmuszoną o żebranym chlebie iść pieszo, ale mnie strach o dziecię przejmował, choć Urszulka wytrzymywała wszystko z cierpliwością anielską.
To mówiąc, pocałowała ją w czoło, dziecko przytuliło się do niéj, a wojewodzina uścisnęła je obie.
— Jakżeś ty na miłość Bożą, rady sobie dać mogła?
— Przypadek, a raczéj Opatrzność nastręczyła mi, mówiła Marya, w nędznéj gospodzie na Pradze gdzie stałam, człowieka z okolicy niedalekiéj Rachowa. Nie mówiłam mu już kto jestem, bo by mi był nie uwierzył, powiedziałam, że rodzina moja mieszka tu przy waszym dworze, żem była na służbie nieszczęśliwéj, z któréj powracam i że krewni za mnie zapłacą, bylebym tu stanąć mogła. Nie wiem, łzy czy słowa zmiękczyły człowieka, który z próżnym wózkiem powracał, wyprzedawszy len i przędzę, którą handlował. Po długiém wahaniu przyrzekł, że mnie zabierze, karmić będzie i dowiezie za cenę umówioną. Nie targowałam się o nią wcale. To obudziło podejrzenie, musiałam mu dać przyrzeczenie na piśmie. Woźnica mój złym nie był człowiekiem, chciwym trochę. W drodze Urszulka przypomniała mu własne dzieci, miał więc o nas staranie, o niéj szczególniéj. Wlokąc się i popasając po dwa razy na dzień, zawsze w śmiertelnym strachu pogoni, ciągnęłyśmy się zmarzłe, często głodne, zmokłe często, aż tutaj. Otucha wstępowała w serce, przybywając w te strony, ale i trwoga rosła, nuż mnie u portu burza dogoni.
— Wszystko szczęśliwie skończone, nie myślmy o tém, zawołała wojewodzina, śpieszno mi was zabrać, abyście po téj męczeńskiéj drodze odżyły.
Marya wstała, chcąc iść, ale nogi się pod nią zachwiały, sił nie miała, głowa się zawracała, ćmiło w oczach. Usiadła więc znowu, czekając na powóz, który wkrótce nadjechał. Nieco opodal stał ów mieszczanin z furą i spoglądając na czułe przyjęcie wojewodzinéj, na te uściski, w głowę zachodził, kogo tu przywiózł tak pożądanego. Cała okolica znała staruszkę, wiedział i on, że to była pani zamku, a że miał przekonanie, że wiózł sługę, nie pojmował, jak taka wielka pani tyle dla niéj czułości okazywać może.
W zamku coś się znać domyślano z opowiadań przybyłego kamerdynera, który pewnym nie był, ale mu się zdało, że poznał Maryę. Wszyscy więc, co ją tu pamiętali, których była niegdyś ulubienicą, starsza służba wojewodzinéj wybiegła na ganki i dziedzińce. Okrzykami podziwienia i radości, przywitano wysiadającą, kobiety porwały Urszulkę na ręce, drudzy cisnęli się do kolan nieszczęśliwéj, i spoglądając na twarz wybladłą, na przez pół siwe jéj włosy płakali. Wszystko to wtoczyło się za przybyłą do pałacu, a sama wojewodzina traciła głowę, ocierała łzy i ściskała kogo spotkała, wydając tak sprzeczne rozkazy, że ich spełnić nie było podobna.
Stara Wawrzyńska, która jeszcze Maryę na ręku nosiła, pierwsza odzyskała przytomność i pomiarkowała, że pokój i odpoczynek, były pierwszą potrzebą dla zbolałéj kobiety. Zaprowadzono więc ją do mieszkania obok wojewodzinéj, a Wawrzyńska sama wzięła dowództwo nad służbą i natrętów rozpędziła dyktatorską władzą...
Doktór, którego zaraz przyprowadziła wojewodzina, znalazł stan Maryi wcale nie zatrważającym, lecz osłabienie wielkie, podrażnienie straszliwe i potrzebę zupełnego odpoczynku ciała i ducha.
Wojewodzina przestrzegła zawczasu ludzi, ażeby o niczém, tyczącém się rodziny, stosunków, Piotra i śmierci Wita wspominać się nie ważyli. Sama téż ani nazajutrz, ani trzeciego dnia, ust jeszcze otworzyć nie śmiała.
Urszulka siłą młodości wróciła rychléj do zdrowia. Marya zdawała się dopiero po kilku dniach czuć tak złamaną jak była w istocie. Gdy gorączkowy niepokój ustał, wszystko odcierpiane odbiło się w niéj, i siła ducha, co ją trzymała, upadła, przyszła choroba. Zwolna potém odzyskiwała zdrowie, które już nigdy w pełni powrócić nie miało. Naostatek, widząc ją nieco lepiéj, wojewodzina postanowiła nie ukrywać dłużéj przed nią tego, co ją poratować mogło i do życia przywrócić.
Z rana tego dnia, Marya po raz pierwszy mogła przejść do kaplicy, a wróciwszy do swojego pokoju, powierzyła Urszulkę Wawrzyńskiéj, zostawszy sama z wojewodziną.
Staruszka pocałowała ją w głowę i siadłszy naprzeciw, odezwała się powoli:
— Wiele przebyłaś, moja droga Marysiu, ale ci jeszcze dosyć do przebycia zostaje. Wszystko się szczęśliwie składa, jednak i do szczęścia potrzeba miéć siły, a męztwo.
Marya spojrzała, domyślając się jakiegoś nowego ciosu.
— Mów, kochana ciociu, znosić nawykłam.
— Wit umarł, rzekła najprzód ciotka, patrząc, jakie to na niéj uczyni wrażenie.
Łza potoczyła się z oczów Maryi.
— Niech mu Bóg tak przebaczy, jak ja mu przebaczam.
— Aniele mój, ściskając dodała ciotka, poczciwieś rzekła, niech Bóg mu przebaczy, gdyż wiele na tamten świat poniósł z sobą. Więcéj niż ty wiész, niż się domyślać może święte serce twoje.
— Więcéj, nie, rzekła powstając z siedzenia zbladła i wzruszona kobieta, więcéj, nie! Ja wszystko wiem! jam przeczuła, domyśliła się, odgadła jego zbrodnię, nim w szale i złości sam mi ją na pół wyznał. On był zabójcą mojego Piotra!
To mówiąc, zakryła sobie oczy.
— I ja, dodała, zmuszoną byłam dotykać ręki jego, krwią mego anioła zbroczonéj, a milczéć, truchlejąc o życie dziecka, o własne, bo z mojém, jedyna opieka Urszulce by była odebraną. A! życie moje! dni moje, moje noce bezsenne, to straszne milczenie, wśród którego każdy szelest przerażał, te pijane śmiechy obok, ta twarz zbójcy.
— Nie wspominaj, nie mów, nie dręcz się tém, co przeszło i nie wróci, dodała wojewodzina. Wiedziałaś więc i musiałaś milczéć, biedna istoto, lecz nie wiedziałaś o wszystkiém jeszcze.
Marya ciekawe odsłoniła oczy.
— Byłoż dla mnie co zakrytego? co czarniejszego jeszcze w tém sercu i na tych rękach?
— Nie, moje dziecko, mówiła zwolna wojewodzina, stosując się do przepisu lekarza, który nagle oznajmić choréj o życiu Piotra nie dozwalał, nic straszniejszego nie było, ale coś lepszego jest, czegośmy się spodziewać nie mogli.
— Prawdopodobnie, dodała, zdaje się, są wiadomości ze Stambułu, że Piotr, cudownie ocalony, żyje.
Z krzykiem porwała się Marya i padła do kolan ciotki.
— Piotr! mój Piotr! anioł mój, żyłby? ja bym go jeszcze widziéć i do piersi przycisnąć mogła? Piotr, ojciec Urszulki!
Nagle wyrazy zastygły na ustach, łzy się rzuciły potokiem, załamała ręce.
— Lecz jakże ja stanę przed nim? jakiém czołem podam mu dłoń zwalaną? Co on pomyśli o mnie? Godnąż jestem choć nogi jego uścisnąć?
— Na rany Boskie! — chwytając ją, odezwała się wojewodzina, — cożeś ty winna? coś winna? Uległaś niegodziwéj, podłéj przemocy i zdradzie.
— Lecz czyż Piotr uwierzy? A! niech już sobie zabije, pogardzi mną, odepchnie — dodała — ale niech żyje! niech ja go zobaczę, niech ja mu oddam dziecię, któremu zachowałam życie.
Łzy potoczyły się znowu.
— Powiedz, on żyje? on żyje pewno? on żyje?
Wojewodzina sama rozpłakana, z za łez mogła się tylko zebrać na odpowiedź:
— Żyje! żyje!
Marya uklękła się modlić, widać było, że szukała pokoju ducha w modlitwie. Wstała i pochwyciwszy ręce wojewodzinéj, poczęła gorączkowo:
— Kiedy ja go zobaczę? gdzie on jest? Mówcie mi! zaklinam, ja dłużéj żyć ani chcę ani mogę, tylko bylebym mu Urszulkę oddała, bom ja, dodała z rodzajem obłąkania, jam jéj ocaliła życie. Ona była przez niego téż na śmierć przeznaczoną.
— Jakto? targnął by się na życie niewinnego dziecka?
— Dziecię to stało na drodze, nienawidził je jak przypomnienie swéj zbrodni. W pierwszych latach tego nieszczęsnego pożycia, zmuszał nas do siadania razem do stołu. Na chwilę z oczów nie spuszczałam Urszulki, sadzałam ją zawsze przy sobie. Raz wysłał mnie w czasie śniadania po coś. Niezwykły ton, jakim się odezwał do mnie, niezwykłe żądanie, tknęło przeczuciem jakiśmś, idąc, wzięłam z sobą dziecię. Z za drzwi, zaraz po wyjściu naszém, spostrzegłam, że w kubek dziecka wsypał coś pośpiesznie. Wróciłam w téj chwili, cała drżąca. Wszedł służący. Byłam gniewną tak, iżbym się nie jego, ale stu oprawców nie ulękła. Kazałam przyprowadzić psa z podwórza. Gdy się to działo, siedział niemy, przerażony, jakby schwytany na uczynku. Odprawiłam precz sługi i dałam przy nim psu napój, od którego skonał w konwulsyach.
— Zbójco, rzekłam mu, widzisz, że cię odgadnąć potrafiłam. Trucizny mnie dać możesz, ale strzeż się tknąć tego dziecka. Pójdę, przebiję się, wydam cię katom, zburzę lud, każę cię związać i sama świadczyć będę przeciw tobie.
Odszedł, nie mając siły odpowiedziéć mi słowa, od tego dnia nie siadłam z nim do stołu, nie dałam się zbliżyć do siebie i do dziecięcia. Nie przypominałam mu wypadku, ale czytał jego pamięć w oczach moich.
Wojewodzina nie chciała pytać, aby nie wznawiać bolów już przysypanych mogiłą. Umilkły obie.
— Mów mi pani! a! mów, Piotr żyje! gdzie jest Piotr?...
Nie mogła już dłużéj nic taić przed nią staruszka i opowiedziała wszystko.
Tegoż samego dnia wyprawiono sztafetę do Drezna, która już Piotra i Wereszczaki nie zastała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.