Bratanki/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII. Na Saskim bruku.

Pani Magda Suzlerowa niezmiernie była losem nieszczęśliwéj kobiety zajętą. Nazajutrz nie wypadało jéj iść znowu do Liny Holzer, aby nie obudzić podejrzenia, powstrzymała się więc do trzeciego dnia, ale rano pobiegła.
Zapukała na pierwsze piętro, raz i drugi i trzeci, nie odpowiedział jéj nikt. Z drugiego po schodach zbiegała właśnie z książkami pod ręką Liza.
— A gdzie matka? — zapytała Suzlerowa.
— Mieszka na drugiém piętrze.
— Ale siadywała na pierwszém?
— Tak, tylko teraz tu nie ma nikogo, rzekła wzdychając dziewczynka.
— Jakto? a ta pani?
— Niech no jéjmość pójdzie do matki, to tam się wszystkiego dowié, jéj tu już u nas nie ma.
— Nie ma! — ze wzruszeniem łamiąc ręce, odezwała się kobieta, — a cóż się stało?
Dziewczę nie słuchając, już biegło w dół schodami, a Magda pośpieszyła na górę. We drzwiach zadzwoniwszy, zetknęły się z Liną.
— Cóż to? nie ma już jéj u was? — pośpiesznie rzuciła Magda.
Holzerowa załamała ręce, potém podniosła zaciśniętą pięść.
— O! tego łajdaka, łotra, tobym powiesiła, krzyknęła w złości. Coś mu się tu przywidziało, jeszcze mu było źle, zazdrościł jéj, że na Elbę i na zielone drzewa patrzała, porwał! wywiózł!
— Dokąd-że? dokąd?
— A któż go wié? kto go wié! to rozbójnik, jak się on z tą kobietą obchodzi, mówiła Lina. No! i myślicie, że mi choć po ludzku za mój dozór zapłacił? Gdzie tam! Obiecywał złote góry, gdy przyszło do porachunku, pourywał, poukręcał. Ale ja mu nie daruję.
— A gdzież się podzieli?
— E! on jest! on się nie ruszył, tylko tę nieboraczkę znów gdzieś zamurował, żeby już i słońca Bożego nie widziała.
Magdzie aż łzy w oczach stanęły.
— Niepoczciwy człek, szepnęła, niepoczciwy, a! żeby my jéj też pomścić nie potrafiły.
— Jak?
— Jak? toż to prosta rzecz, odparła Magda. Jéjmość wiesz, gdzie on mieszka. On nie wytrzyma, żeby żony nie szpiegował, trzeba tylko jego śledzić, aby odkryć, gdzie ją schował.
Holzerowa w ręce plasnęła.
— Masz ty słuszność, ale kto to uczyni.
— No, już się nie kłopoczcie, musiemy tego dokazać! gdzie on mieszka?
Lina wskazała znaną gospodę i dwie przyjaciółki pożegnały się. Magda śpieszyła, nie ścigać rotmistrza, tylko dać znać Wereszczace i Piotrowi. Weszła do domu w starym rynku, zapukała na piérwszém piętrze, cicho i głucho. Po chwili wyszedł pachołek, naciągając odzienie rozespany.
— A do kogo jejmości potrzeba? — spytał.
— Do tych dwóch polskich panów, co tu mieszkają.
Chłopiec oczy wytrzeszczył i głową dziwnie trząść zaczął, a ust jakby nie śmiał otworzyć.
— Czy to tak rano wyszli?
Milczał pachołek, a głową kręcił.
— Są w domu?
Ruszył ramionami.
— Cóżeś to niemy, czy co? — powtórzyła Magda.
Chłopiec się obejrzał do koła, przystąpił do ucha samego i przykładając rękę do ust, szepnął:
— Wczoraj ich obu zawieźli... do Koenigsteinu.
Magda strwożona załamała ręce. Za owych czasów, gdy kogo ten los spotkał, mówić nawet o tém nie było wolno, ani pytać, ani się dowiadywać.
Nie probując więc już nawet dobyć co z chłopaka, wcisnęła mu w rękę pięć srebrników i wysunęła się z domu zafrasowana, nieszczęśliwa, płacząca. Zrozumiała dobrze, iż zniknięcie kobiety i wywiezienie tych panów były w związku z sobą, że prześladowca nieszczęśliwéj znalazł sposób uprzątnienia tych, co przeciwko niemu świadczyć mogli. Oburzyła się w niéj poczciwa dusza; lecz wszystko to musiało się oczéwiście dziać z pomocą tak potężnych sprężyn i wpływów, iż nadziei nawet miéć nie było podobna, coś przeciwko nim począć. Powlokła się do domu, czując chorą i przybitą.
Mąż zastał ją, przybywszy na obiad z zamku, z czerwonemi od łez oczyma. Suzler, jak wiadomo, był kamerlokajem we dworze, wyglądał téż w galonowanéj srebrem liberyi, przy swym wzroście olbrzymim, jak dragon, a był mężczyzna przystojny bardzo, choć nie młody, poważny, bo go służba nauczyła uroczysty wyraz twarzy nadawać, nieco powolny, w gruncie dobry i uczciwy. Zobaczywszy Magdę zapłakaną, a sądząc, że jéj co dzieci spłatały, strasznie się obruszył, zdziwiło go mocniéj jeszcze, gdy na usilne pytania, badania, zaklęcia, przyczyny łez tych nie chciała mu objawić. Flegmatyczny zwykle Niemiec, jak każdy flegmatyk, gdy się w nim nareszcie żółć poruszy, stał się strasznym, taki go gniew opanował.
Bił pięścią o stół i zacząwszy od tego, że się ulitował nad żoną, skończył na tém, iż się poczynał oburzać i srożyć na nią, za to, że mu nic powiedziéć nie chciała. Magda znała to usposobienie męża, którym w powszednie dni władała jak chciała, ale czasu podobnego wybuchu musiała mu ulegać. Ułagodziwszy go więc nieco, z pewnemi ostrożnościami, poczęła wreszcie, pod największym sekretem, opowiadać mu historyę całą, tak, jak ją od p. Wereszczaki i Piotra słyszała. Suzler słuchał z niezmierném natężeniem i uwagą, a że miał jeszcze resztę niezużytkowanego gniewu, z którą niemiał co zrobić, obrócił ją całą na tego zbója i łotra, który niewinną kobietę dręczył, dziecku groził, a blizkiego krewnego i dobroczyńcę prześladował.
Wszyscy, którym nie obcą jest ta epoka i historya dworu Augusta Mocnego i jego następcy, wiedząc to, iż naówczas częstokroć wpływy i stosunki najmniejszych ludzi, najwięcéj mogły. Tam gdzie się ministrowie rozbijali o skały, kamerdyner Brühla, faworyt Sulkowskiego, przechodził cało i zwycięzko. Wszystko robiło się pokątnie, po garderobach, w korytarzach, przez małych ludzi, przez ciemne drogi, środkami, do których przyznać się było trudno. Łaska królewskiego kamerdynera, który miał przystęp do Majestatu, o jaki się miesiącami starać musieli napróżno ministrowie zagraniczni, a w ostatku otrzymywali audencyę przy świadkach, na któréj nic powiedziéć nie było podobna, łaska takiego nieznanego człowieka często skuteczniejszą była, niż wpływy najwyżéj stojących, a rywalizujących z sobą dygnitarzów. Magda, która o wielu podobnych historyach słyszała, pomyślała mimowoli, że może téż ten flegmatyczny jéj Niemiec, mógłby raz w życiu stanąć w obronie niewinności. Nie śmiała by go była namawiać do tego, ale Suzler sam jakoś wpadł na tę myśl, iżby się przydał może. Szło o szczegóły, szło i o kogoś, coby sprawę popierał. Nic więc tymczasowo zrobić się nie dało nad to, że Magda przez Linę Holzerową o dokładniejsze wiadomości postarać się miała. Suzler stanowczo oświadczył, że przez osoby wysoko na dworze położone, postara się zrobić, co tylko będzie można. Tymczasem i hr. Orzelska, któréj pamięć dziecinnych lat była drogą, która lubiła tego poczciwego Wereszczakę, pamiętając, jak jéj na skrzypcach wygrywał i z jaką wdzięcznością położył sobie na sercu jéj niebieską kokardę, oczekiwała Wojskiego o naznaczonéj godzinie. Nawykła teraz, by każde jéj skinienie było rozkazem, nie mogła się wydziwić, że ten nudziarz Wereszczaka nie przyszedł, ani w kwandrans, ani w półgodziny, ani nawet w półtoréj. Zrazu miała ochotę, jako nauczkę grzeczności, darować mu zégareczek złoty, który nosiła u pasa, potém pochmurniała, pogniewała się, pojechała na spacer i cały dzień była w najgorszym w świecie humorze. Taką ją znalazł ojciec król, przed którym jednak przyczyny smutku wypowiedziéć nie chciała. Trwał on nawet przez cały wieczór. A gdy ani gościa, ani wiadomości, ani wymówki żadnéj od niego nie otrzymała, pomyślała wreszcie, że może zachorował. To ją nieco uspokoiło, wolałaby chorobę, niż lekceważenie, lub obojętność.
Nazajutrz rano, przez sekretarza pałacu posłała nazwisko Wereszczaki do zawiadującego policyą stolicy, aby się jéj dowiedział, co się z nim stało. Czekała do wieczora na odpowiedź, która nie nadeszła. I drugiego rana ponowiła żądanie, niecierpliwie wyrażając się, że chce miéć odpowiedź natychmiast. Było to tak właśnie jakby król sam rozkazał. Zjawił się w pół godziny, niezmiernie nizko kłaniający się, w peruce, przy szpadzie, żółto-pomarańczowy jegomość, niezgrabnie dosyć chcący odgrywać rolę salonowego człowieka, który z zająkaniem, wahaniem, cedzeniem i frazesami, smażonemi po cichuteńku, oświadczył hrabinie, iż Polak tego nazwiska, z drugim szalbierzem wspólnie, który cudze zapożyczał i jakąś zbrodnię wielką miał popełnić, z rozkazu pierwszego ministra, zawieziony został do twierdzy Koenigsteinu, że tam zapewne, gdy papiery nadejdą, wytoczony im będzie proces... i...
Tu znowu począł się kłaniać, uśmiechać, uniewinniać, rękę położył na piersiach, i gdy hrabina nie mogła się zdobyć na odpowiedź, korzystając z chwili zdumienia, wyślizgnął się i wyszedł. Orzelskiéj łzy zakręciły się w oczach, mało znała poczciwego Wereszczakę, ale się jéj zdało, że człowiek tak serdecznie dobry, zbrodni się żadnéj nie mógł dopuścić. Cały ten dzień chodziła tak ponura, tak zasępiona, iż król August po dwakroć się znowu od ulubionéj córki domagał, aby mu przyczynę tego smutku wyjawiła. Po długich wahaniach, Orzelska opowiedziała mu, ze swego dawnego życia sceny owe, których pamięć jéj była drogą; opisała Wereszczakę, spotkanie z nim i los, jakiemu uległ. Król August, mając na głowie interesa dwóch krajów i nieszczęśliwą dosyć politykę europejską, i całą sieć intryg, którą ona była osnutą, nie lubił spraw drobnych sam rozstrzygać, ani się do nich mieszać. Całując córkę w czoło, prosił jéj, aby była cierpliwą, że się każe dowiedzieć, a zarazem radził jéj, by w podobne niezrozumiałe processa i instancye za kryminalistami nie wdawała się nigdy. — Znam dobrze tę szlachtę, rzekł, niezmierna duma i samowola ją cechuje, zdaje się im, że wszystko wolno. Któż może wiedziéć, co się tam stało? Przecież, jeśli ich aresztowano i zawieziono do twierdzy, bez powodu słusznego być to nie mogło?
Orzelskiéj zrobiło się smutno, poszarpała końce chusteczki, łza zakręciła się jéj w oku, nie odpowiedziała nic, lecz pomyślała sobie, iż na to inaczéj radzić musi. Późniéj jeszcze jéj było smutno, ale nastąpiły uroczystości u dworu, na których świetniała. Król chciał ją miéć przy sobie ciągle, admirując w niéj wizerunek własny, znacznie tylko upiększony i poprawiony. Piękna Orzelska uchodziła za nadzwyczaj do Augusta podobną; chóry pochwał, unoszące się nad nią, jak najprzedziwniejsze kadzidło, łechtały królewskie powonienie.
Polowanie, bal, fajerwerk, muzyka, taniec, znajomości nowe, zatarły powoli w pamięci przyszłéj księżny Holstein-Beck pamięć biednego Wereszczaki. Nie wiedziała już zresztą jak chodzić około tego.
Maleńki człowieczek (chociaż olbrzymiego wzrostu), Sulzer tymczasem gorąco się interesem zajmował, ale na swój sposób, zwolna, ostrożnie, z namysłem i rozwagą...
Magda wysłana na zwiady, razem z Hozlerową, doszły różnemi drogami do niezupełnie poprawnie, ale jako tako spisanych nazwisk. Zdobycz ta, niełatwa, z talentem prawdziwie niewieścim do zręcznego szpiegowania, uzyskaną została. Suzler dobrawszy sobie jurystę za sekretarza, zredagował notę o całéj sprawie, niezupełnie dokładną, ale na prawdziwych danych opartą. Winowajca, rotmistrz Wit, pozostał w miejscu, ośmielony tém, że mu się swoich prześladowców do Königsteinu zasadzić udało, żonę zaś odebrawszy od Holzerowéj, pod troskliwszym jeszcze dozorem w okolicach Drezna umieścił, tak, że miejsca pobytu niepodobna się było dowiedziéć...
Sulzer szedł sobie powoli, obiecując, że gdy wszystkiego podochodzi, naówczas choćby do króla samego się uda...
Niespodzianie wcale znalazł w téj sprawie pomocnika, choć nie rychło...
Kasztelan Niemira wrócił był z niczém do domu, zdawszy swój interes na Wereszczakę, ale przybywszy na barszcz i bigos do żony, bardzo był źle i surowo przyjęty. We cztery oczy nazwała go niezdarą, powiedziała mu, że ją chyba Pan Bóg takim mężem pokarał, który woli za piecem siedziéć, niż dbać o honor domu i familii. Gdy się kwaśne to przyjęcie w późniejszym czasie nie ułagodziło, kasztelan pisał przez rozstawione kresy do Wereszczaki i do Brühla listy naglące. Brühl mu odpowiedział najprzód, iż nie miał przyjemności widziéć pana Wojskiego, pan Wojski zaś z Königsteinu wcale nie odpisywał. Milczenie to, w końcu stało się tak znaczącém, że kasztelan się o przyjaciela zatrwożył. Nalegając na Brühla, dowiedział się wreszcie z przypisku jednego jego listu, zapełnionego ogólnikami, iż Wojski, z powodu jakiegoś kryminalnego processu, został w Konigsteinie osadzony.
Wiadomość ta, do szali, na któréj ciężył coraz wzmagający się zły humor żony dorzucona, przeważyła tak dalece postanowienie siedzenia w domu, iż kasztelan rad nie rad, więcéj dla Wereszczaki, niż dla siebie, wyruszył z domu do Drezna. A że mu bardzo szło o to, by jak najprędzéj powrócić, pośpieszył na rozsadzonych koniach (tak zwano wówczas rozstawne), do stolicy saskiéj. Zmęczył się w niesłychany sposób, i pół dnia najprzód odleżéć musiał. Wstawszy nareszcie, poszedł do Brühla, który mu z niesłychaném ubolewaniem oświadczył, że Wereszczaka był w brudną jakąś sprawę zamieszany i kto wie jak długo posiedzi w Konigsteinie.
— Panie hrabio! zawołał poruszony Niemira, ja tego człowieka znam od dzieciństwa, nie mógł i nie może być wplątanym w nic takiego, co by się brudném nazwało. Przypuścić należy, iż brudni chyba ludzie zasadzkę niegodziwą nań uczynili i dobréj wiary ministra nadużyć musieli.
Brühl już naówczas mimo oświadczeń przyjaźni, któremi szafował wszystkim, rad był bardzo wszelkiéj zręczności, dozwalającéj mu cudze omyłki, błędy i nadużycia wyświecać; poszedł na zwiady.
Dowiedział się, że rotmistrz Wit Zagłoba przez Sułkowskiego u ministra wyrobił ów rozkaz aresztu i wsadzenia do Königsteinu. Ministrowi starano się dowieść, że tam téż coś tkwiło polityce króla i dynastyi wielce nieprzyjaznego.
Trafiło się dziwnym wypadkiem, iż czasu ostatniéj o tém rozmowy, nadszedł kamerdyner królewski z biletem tyczącym się kadryla kostiumowego wieczornego na pokojach, w którym Brühl miał także figurować. Mówiono głośno, a że przed kamerdynerem nie było najmniejszego powodu czynienia sekretu ze sprawy dlań obojętnéj, Sulzer w progu wysłuchał całego opowiadania i przekonał się, że w kasztelanie mógł miéć dzielnego pomocnika.
Brühl prosił o czas, aby się dokładniéj dowiedziéć o sprawę Wereszczaki, poczem kasztelan go pożegnał i wyszedł. Kamerdynerowi kazano zaczekać, ale ten niepostrzeżenie wysunął się za Niemirą do przedpokoju i bardzo połamaną polszczyzną rzekł mu na ucho:
— W tego sprawie, ja mogę, pomogę, ja będzie przyjść do kasztelanowi.
Zdziwiony Niemira szepnął mu nazwisko i mieszkanie.
W dnie zabaw i assamblów na dworze, obowiązki kamerdynerów wielce były uciążliwe, jednakże Sulzer czując, że na pośpiechu zależało wiele, wziąwszy się za żołądek, wyrobił sobie urlop u marszałka dworu, tém powolniejszego dlań, że nigdy prawie podobnéj folgi nie żądał. Uwolniony, natychmiast udał się do kasztelana Niemiry i najprzód bardzo go grzecznie zaprosił, aby z nim raczył nawiedzić żonę, któraby im w téj ważnéj sprawie, wielce rozmowę mogła ułatwić. Niemira sercem całém bolejąc nad losem przyjaciela, czuł się już tak przytém zaciekawionym, że choć mu chodzenie i drapanie się po schodach niemieckich bardzo było ciężkiem, natychmiast na Rozmarynową pośpieszył uliczkę. Magda już była całkiem przygotowaną. Uszczęśliwiła Niemirę, przemówiwszy doń jego językiem; co więcéj, dowiedział się od niéj wypadkiem, wprzódy jeszcze nim o losie Wereszczaki, o tém, iż barszcz doskonale robiła. Barszcz w Dreznie rozpromienił Niemirę; ale po tym epizodzie obchodzącym żołądek, nastąpiła historya serca. Gdy Magda dosyć nielogicznie opowiadać ją zaczęła, kasztelan sądził zrazu, iż jakaś zaszła omyłka. Długo musiał słuchać, pytać, konfrontować, dochodzić, nim doszedł wątku.
Historya ta domu Zagłobów w głównych zarysach nie była mu obcą, powoli więc dopełnił ją sobie, zrozumiał, i doszedł do tego, iż należało na Wita uderzyć wprost, aby tamtych odbić.
Sulzer gorąco sprawę popierał, Magda łzami. Ofiarowano sprowadzić na świadki Linę Holzerową, powtarzano po stokroć najdrobniejsze szczegóły, a gdy kasztelan wyszedł od nich, tak mu w głowie od tego wszystkiego szumiało, tak mu się powikłały myśli, tak potrzebował rozważyć co miał daléj poczynać, iż się kazał w lektyce, to jest w tak zwaném przezeń pudełku godzinę nosić, nim zupełnie ochłonął.
Rotmistrza Wita widywał i spotykał był po świecie, lecz go instynktownie nie lubił. Teraz musiał stanąć wprost przeciw niemu, a znając po troszę stosunki jego na dworze, nie taił przed sobą, że zadanie było dosyć trudne, zawikłane i nadzwyczajnéj przebiegłości wymagające. Czasem jednak w rozpaczonéj godzinie przychodzi niespodziany posiłek i nieoczekiwany sprzymierzeniec.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.