Bratanki/Tom I/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV. Skrucha.

Jaki rodzaj układów i porozumienia zaszedł między Witem a Neliga, o tém nawet ludzie składający jego szajkę nie wiedzieli. Neliga od razu okazał się dla dawnego pana bardzo powolnym, oba weszli do szałasu i mówili tam z sobą po cichu więcéj godziny. Potem wyszukał Neliga między mnóstwem rzeczy, jakie pod dębem w skrzyni zakopanéj się znajdowały, opończę, czapkę, szablę i przybrał na nowo rotmistrza, który razem z nim pod szałasem przenocował. Nazajutrz o świcie wyszli oba. Kryjówka ta rozbójnicza położoną była w głębi puszczy i obronną gniłym strumieniem, który ją od lasów wioskom bliższych oddzielał. Nie łatwo tu się było dostać i wydobyć na świat. Broniło téż od natręctwa obcych ustroni téj rozsławione imię Neligi, którego się wszyscy obawiali. Rotmistrz miał to sobie za osobliwe szczęście, iż tu wpadł i trafił na człowieka, z którym znać łatwo się mógł porozumiéć.
Gdy nazajutrz wybrali się w drogę, Neliga mu sam za przewodnika służył i wiódł z taką troskliwością i uszanowaniem, jakby jeszcze pod jego rozkazami służył. Szeptali całą drogę po cichu. Zbój wywiódł go na gościniec, a potém brzegiem lasu aż do wioski. Tu już był niepotrzebnym, pożegnali się poszeptawszy, a rotmistrz dosyć śmiałym krokiem, po namyśle krótkim, udał się na plebanię. Była to taż sama wieś, w któréj proboszczem od lat wielu słynący z cnoty i pobożności, był staruszek ów, ksiądz Kromowicz, który Wita przez litość nad nim i nad bratankiem zarazem uwolnił. Godziną jeszcze ranną przybył pod probostwo rotmistrz, ale księdza nie znalazł. Drzwi blizkiego drewnianego kościołka były otwarte, odprawiała się w nim właśnie Msza święta. Kilku dziadów i starych babek jéj słuchało. Wit zawahał się, stanąwszy przed otwartemi drzwiami. Całe życie serce jego było zamknięte religijnemu uczuciu, spełniał on dla oka wszystkie zewnętrzne obowiązki, jakie religia wkłada, lecz duszą nigdy się nie podniósł, nie uczuł potrzeby podniesienia się do Boga.
Zimny, samolubny, nieczuły na nic oprócz tego, co mu dolegało lub służyło, szedł za instynktem zwierzęcym, który mu służył za prawo życia. Nawet wypadek niedawny, któryby był innego złamał i zmiękczył, nie roztworzył mu duszy. Pałał zemstą i myślał o środkach ocalenia. Kościół w téj chwili nie zachęcał go do modlitwy, gniewał się niemal na księdza, że Mszę odprawiał, właśnie, gdy on go potrzebował; przychodził bowiem tylko, aby od księdza Kromowicza wyprosić konie do Borszczówki. Zdało mu się po chwili namysłu, że łacniéj pozyszcze, czego żądał, gdy go staruszek w kościele zobaczy. Wszedł więc i siadł właśnie na prawo. Oczyma bezmyślnemi wodził po wiejskim kościołku; ksiądz kończył właśnie Mszę i żegnał lud, rotmistrz wstał wedle obyczaju, staruszek go zobaczył. Oto mu tylko chodziło. Po chwili był już w zakrystyi, ale proboszcz modlił się jeszcze i dał mu znak, żeby szedł na plebanię. Wkrótce też podążył za nim, a pamiętny niedawnéj spowiedzi, objął rękami drżącemi tego, którego od śmierci ocalił. Wit schylił się milczący.
— Dzięki Najwyższemu, ozwał się ksiądz, żem krwi przelanie mógł powstrzymać, a was naprowadzić na drogę pokuty!
— Co się stało z nim? zawołał Wit.
— Z kim?
— Z nim, dosadnie powtórzył Wit; cóż? uszedł? dokąd? gdzie jest?
Chłodny jakiś i dziwnie rażący ton, jakim wymówił te wyrazy, uderzył staruszka, który cofnął się i wpatrzył w niego.
— A cóż wy chcecie jeszcze od niego? zawołał, wasza rzecz szukać przytułku i spełnić, coście mi uroczyście przyrzekli, pokutę!
Wit ręką rzucił w powietrzu, ironicznie się śmiejąc.
— To już jest moja rzecz, zawołał, zostawcie to mnie, mój księżuniu, a pożyczcie mi koni, niedaleko.
— Dokądże?
— A no, do Borszczówki, gdzie moje spodziewam się znaleźć i kędym żonę zostawił.
— Jaką żonę! zawołał starzec ze zgrozą, toż nie jest żona twoja.
— A, zobaczymy jeszcze, opryskliwie rzekł rotmistrz, ja jegomości o konie proszę, a jeśli trzeba zapłacę, ot, o co idzie.
Ksiądz się oburzył i odstąpił.
— Człowiecze — zawołał z gniewem pobożnym, upamiętaj że się?! stoisz przed kapłanem, w którego ręce złożyłeś przysięgę.
— Toć rzecz mojego sumienia, dodał nieco zmieszany Wit.
Oba stali naprzeciw siebie milczący jakiś czas, gdyż ksiądz zbladły nie wiedział już jak doń przemówić. Teraz dopiero widział, iż omylił się na człowieku, że świętokradzca z sakramentu uczynić mógł sobie tylko środek ocalenia życia, nie myśląc o jego poprawie. Ksiądz Kromowicz nadto jednak był panem siebie, by jawnie okazał ból, który uczuł. Mogłoż co poskutkować na człowieka, który wyszedł z takiéj próby niepoprawionym, nieskruszonym?
Lekko skłoniwszy głową przed rotmistrzem, nieprosząc go za sobą, proboszcz wszedł w nizkie drzwi swego domku i zniknął. Nie tak się jednak było łatwo od natręta uwolnić, Wit bowiem w ślad za nim poszedł.
— Księże proboszczu, odezwał się, rzucając czapkę na stół, pozostaw proszę sprawy sumienia sumieniowi, a bądź uczynnym i daj mi koni, boć piechotą nie pójdę.
— Koni nie mam, odwracając się odparł ksiądz, i upraszam o przebaczenie, służyć nie mogę.
— Co to nie mam? żeby proboszcz nie miał pary koni? zaśmiał się złośliwie Wit, jegomość mi konie dać musisz, ja ztąd nie ustąpię.
— Ale cóż to jest? stacya żołnierska? przecie do podwód nie jestem obowiązany? rzekł staruszek łagodnie; koni nie pożyczam i nie najmuję, a w domu własnym radbym być spokojnym.
— Mój ojcze, podchodząc zamaszysto, ozwał się rotmistrz, wiem to dobrze, żem wam życie winien i radbym o tém pamiętał. Pomóżcież mi je ocalić. Wiecie położenie moje, ten mnie ścigać będzie.
— Nie, rzekł ksiądz, ten człowiek, dał mi słowo, iż na wasze życie godzić nie będzie, możecie być spokojni i myśléć o duszy waszéj.
— Duszę już mi zostawcie, a ratujcie ciało, w którém ona siedzi, rzekł ostro rotmistrz, ja was proszę o konie, o cóż idzie? ja zapłacę za nie, kupię.
— Alem ja nie roztrucharz! zawołał duchowny coraz bardziéj oburzony, choć się umiarkować usiłował, dajcie mi święty pokój.
Wit począł się hałaśliwie przechadzać po izdebce.
— Wy mi widzę za złe macie, że wczoraj wyszedłszy z téj piekielnéj łaźni, rzekł, dziś jeszcze nie skwierczę i nie płaczę. Cóż chcecie! mój ojcze, jam stary żołnierz. Śmierć mi już nie raz w oczy zaglądała, dawna to znajoma. Dlatego, żem trochę twardy, nie chciéć mi dać koni, dalipan, księże, to przechodzi miarę.
Starzec się odwrócił doń i pokazał drzwi.
— Człowiecze zatwardziałego serca, zawołał uroczyście, idź, gdzie cię twoje losy wołają, ale uwolnij że mnie od wszelkiego ze sobą wspólnictwa.
Na twarz rotmistrza buchły płomienie gniewu.
— Słyszałeś, powtórzył, przystępując, żem od ciebie koni żądał, potrzeba mi ich, we wsi nie dostanę, chamskiemi chabetami nie pojadę, mówię ci, koni dawaj, ja nie żartuję!
Ksiądz osłupiał, ręce mu zwisły na kolana, padł na stojące blizko krzesło.
— Pocóż mnie zmuszasz, bym był grubianinem, mruknął, muszę, mnie tu o gardło idzie. On, żeby sto razy słowo dał, ścigać będzie, to darmo. Muszę miéć konie.
— Idź je sobie weź, idź! idź! słabnącym już głosem rzekł kapłan, i, niech Bóg ulituje się nad duszą twoją.
Uchyliły się w téj chwili drzwi i wszedł właśnie zakrystyan, słysząc wrzawę i podniesione głosy.
— Słyszysz ty! zakrzyczał rotmistrz. Każ mi zaraz proboszcza konie zaprzęgać. Jegomość każe, a mnie pilno, dam dobrego gościńca, ażeby mi było duchem.
W ten sposób dostał w istocie wózek i parę koni rotmistrz, a że ich nie pożałował w drodze, łacno się domyśléć. Przecież dopiero ku wieczorowi ukazał mu się ów pożądany Szwalbburg i czoło rozjaśniło; sądził bowiem, że będzie mógł natychmiast porwawszy Maryę, uchodzić daléj za granicę.
Zachodzące słońce oświecało właśnie przód pałacyku, pod którego dolną kolumnadą, zdziwiony dostrzegł Wit sześciu ludzi widocznie zbrojnych. Pułkownik oprócz rusznic i pistoletów dał im stare hallabardy, które się gdzieś w zbrojowni znalazły.
— Cóż to znaczy ta straż honorowa? rzekł sobie w duchu. Szwalbiński oszalał, czy co? Naśladuje króla JMci?
Zdziwił się bardziéj jeszcze, gdy zajeżdżając przed ganek, dostrzegł ruch owéj straży, zajmującéj drzwi wchodowe i wybiegającego koniuszego, który przypatrzywszy mu się, skłonił i prosił do swojego pana.
— Cóż to tu oblężeni jesteście? czy się na wojnę wybieracie? zapytał. Lecz koniuszy prowadził go bez odpowiedzi przed pułkownika. Ten znać już o przybyciu zawiadomiony, siedział w krześle otoczony ludźmi i bardzo poważnie na powitanie wesołe odpowiedział skinieniem głowy uroczystém.
— Cóż to się tu stało? zapytał, udając wesołość rotmistrz, wyjechałem czasu pokoju, a powracając znajduję wojnę.
— Tak jest — odparł Szwalbiński, jeśli nie wojnę, to przygotowanie do obrony.
— Od kogo?
— Da się to widziéć! tajemniczo zamruczał Szwalbiński.
Zmiana obejścia i tonu uderzyła wreszcie, dotąd spokojnego rotmistrza.
— Nie mógłżebym wiedziéć, co to wszystko znaczy? spytał.
— Waćpan, panie rotmistrzu, począł pułkownik, musisz nawet o tém wiedziéć, bo się go dotyczé zblizka.
— Mnie?
— Tak jest. Cała ta obrona wystawioną jest tylko, aby pani rotmistrzowéj nie dozwolić uczynić gwałtu. Miałem to szczęście dowiedziéć się od niéj, mówił Szwalbiński, że jedzie mimo własnéj woli, przymuszona przez waćpana.
— A! krzyknął rotmistrz, toż się acińdziéj wdał w konszachty z tą waryatką?
— Nazwij waćpan i mnie, jak chcesz, to nic nie pomoże, mówił Szwalbiński, na słowa wyrzeczone w passyi, zbytniéj uwagi zwracać nie będę; lecz żony ztąd acińdziéj nie weźmiesz, to mu zapowiadam.
Wit stanął jakby rażony tą niespodzianką, ale się począł śmiać.
— Kochany pułkowniku, żartuj zdrów, słucham tych banialuk i uszom nie wierzę. Jakto? jam ci żonę z ufnością oddał w opiekę.
— I włos jéj tu z głowy nie spadnie, przerwał Szwalbiński, za to ręczę.
— A mnie jéj, mojéj własności oddać nie chcesz? Cóż to jest?
— To jest, obowiązek obrony słabych przeciwko tyranom, zawołał pułkownik. Siadaj! napij się, jeśli chcesz, odpocznij i ruszaj potém szukać na mnie sprawiedliwości, gdzie ci się podoba. Ja ci żony nie dam.
— A to coś osobliwszego! krzyknął Wit, to coś osobliwego, pułkowniku, co ci jest?
— To mi jest, że krzywdy jéj czynić nie dam. Jeśli dobrowolnie zażąda jechać, zgoda — jeśli powie, że nie życzy, klnę się na honor rycerski, nie dam ci jéj, rzecz skończona.
To mówiąc Szwalbiński, którego jeszcze nigdy rotmistrz tak ożywionym nie widział, podniósł ociężałą głowę do góry, usta wygiął w łuk, brwi namarszczył, czoło mu się pofałdowało i uderzając ręką po krześle, jak był zwykł, gdy chciał coś mocno potwierdzić, powtórzył:
— Nie dam ci żony, mości panie, boś jéj nie wart.
— Pułkowniku! oburzony krzyknął Wit, namyśl się, co czynisz! Ja na wszelki sposób mojego sromu i zadanego mnie gwałtu pomsty szukać będę; wiesz, że ze mną gra niebezpieczna, namyśl się...
— Ze mną także ludziom niewygodnie bywało, rzekł Szwalbiński, prawda że chwilowo jestem chóry trochę na nogi, ale rady sobie jakoś dam.
— Przecież mi się z żoną widziéć wolno będzie! zawołał Wit, usiłując to traktowanie przeciągnąć.
— Tak, jeżeli ona się na to zgodzi, primo, i przy świadkach, rzekł po namyśle gospodarz. Herr Cockius! dodał wołając marszałka, proszę iść na górę, pokłonić się pani rotmistrzowéj i spytać, czy chce i dozwala się widziéć z sobą panu Witowi, a razem oznajmić, iż posłuchanie nastąpi nie inaczéj, jak przy świadkach. Ja sam pójdę z nim.
Cockius poszedł szybko, zabawił krótko i powrócił z pokłonem pułkownikowi, a razem prośbą, aby jéj przykrego widzenia się oszczędzono, gdyż ono dla obojga byłoby nieprzyjemném, a zmienić postanowienia jéj nie może.
— Słyszałeś, — rzekł Szwalbiński, to już wina nie moja, chcesz to wypij, aby zalać robaka. Zjedz, odpocznij i ruszaj, gdzie ci się podoba. Nie masz tu co robić.
Wit był w największym gniewie, ale się jął o ile możności poskramiać, aby z nim nie wybuchnąć. Wypadek ten niespodziewany burzył wszelkie jego nadzieje, nie chciał się ruszyć ztąd, nie wyczerpawszy wszelkich możliwych środków ratunku.
Zdało mu się, że mógł jeszcze spróbować pułkownika w hulankę wciągnąć, podpoić i na nieprzytomnym wymódz, co od trzeźwego nie spodziewał się otrzymać. Ułożył więc sobie twarz smutną, ale obojętną, ramionami ruszył i począł udawać człowieka, który się konieczności żelaznéj poddawał.
Stanął naprzeciw pułkownika z miną zbolałą.
— Mniejsza o to, rzekł, wszyscy żonę moją znają, iż ją podobne dziwactwa napadały i napadają często, trzymaj ją sobie, dopóki sama nie będzie się prosić, abym po nią przybył, co niechybnie wkrótce nastąpi.
Pokazał na głowę ręką.
— Tu, tu, mój pułkowniku, biedna kobiecina dostała bzika, nie pierwszy to raz; nie dziwuję się, że bierzesz na seryo.
Szwalbiński patrzał z uwagą.
— Sam-że zważ, ośm lat żyjemy z sobą, gwałtu jéj nikt nie czyni, ale cóż począć, kiedy Bóg pokarał chorą, trzeba znosić to i czasem, jako nieprzytomną, samemu rozporządzać. Mnie to dziwi, żeś nie słyszał, iż cierpi na umyśle.
— A czémużeś ty mi o tém sam nie mówił? spytał Szwalbiński.
— Jakto nie mówiłem? wyraźniem uprzedził wyjeżdżając.
Szwalbiński potarł ręką po czole, usiłując sobie przypomniéć, ale nie spełna pamiętał, zamilkł.
— Każ że mi dać wina, rzekł Wit, w gardle mi zaschło, uprzedzam wszakże, iż sam pić nie będę.
— To się rozumie, mruknął gospodarz i skinął o kielichy.
Zasiedli tedy we dwóch przy zielonym gąsiorze. Podano szkło nie wielkiego rozmiaru, kielichy mogące trzymać pół szklanki i sączono powoli. Wit starając się udać zawsze spokojnego, uśmiechał się, szydził, dotrzymywał placu gospodarzowi, napędzał go do wypróżniania.
— Ale po ostatnim, rzekł Szwalbiński, choć mi z własnego domu wyganiać trudno, — jedź sobie mój rotmistrzu z Panem Bogiem, i bywaj mi zdrów. Biedne kobiecisko, musi się trwożyć.
Rotmistrz śmiać się zaczął.
— Szwalbiński, dalipan mnie cię żal, że ty to bierzesz na seryo i na śmieszność się narażasz. Kobieta waryatka.
— Może być, rzekł gospodarz, ale mnie zaklinała, bym ją bronił, więc choć choréj na umyśle, odmówić tego nie mogę. Przytém, powiem ci szczerze, rozmawiałem z nią sam i nie dostrzegłem najmniejszéj oznaki téj nieprzytomności, o którą ty ją oskarżasz. Ja ciebie kochanku znam, tyś szczwany lis, z tobą trzeba być ostrożnym. Jeśli się prosi do ciotki, czému jéj do niéj nie puścisz?
— Bo jutro od ciotki będzie żądała gdzieindziéj. Ona sama nie wié, czego chce. Tak samo od niéj wyprasza się do mnie.
Szwalbiński się mocno zamyślił.
— Kat, że ich tu wié, czyja prawda? rzekł w duchu. Pijmy! dodał głośno.
— Pijmy! dodał Wit.
Pili tedy znowu godzinę prawie całą. Szwalbiński trochę się czuł znużony, ale placu dotrzymać było dlań punktem honoru, choćby życiem nałożył. Rotmistrz poił go umyślnie czekając, aż by zaniemógł, chcąc z nieprzytomności jego korzystać. Wśród tego traktamentu dobrał nawet chwilkę, aby się pod jakimś pozorem wysunąć ku stajniom i nakazał ludziom powóz wyciągnąć z wozowni za dziedziniec, konie powyprowadzać, zaprządz i stać w pogotowiu. Ponieważ w stajniach żadnego nie było rozkazu, usłuchano rotmistrza i spełniono jego wolę. Noc tymczasem śpiesznie nadchodziła. Szwalbiński zaczynał w krześle drzémać, budził się i ożywiał, otwierając szeroko oczy chwilami, lecz widocznie słabł, zapominał się i lada chwila wyglądać było można, iż go Madame Siegfried do łoża wyprawi. Rotmistrz kiedy niekiedy potrząsał go za rękaw, przebudzał, podsuwał mu kielich, poddawał zdrowie jednéj ze słynnych saskich piękności i zmuszał do wychylania coraz większych puharów.
Około północy nadeszła wreszcie chwila oczekiwana, Szwalbiński padł głową na poręcz, oczy zamknął, usta mu się szeroko otwarły, chrapać zaczął. Cockius i hajducy pociągnęli krzesło ku łożu i zabrali się układać go na spoczynek, ku czemu przynajmniéj czterech ludzi było potrzeba, gdyż biedny pułkownik cale już sobą nie władał. Rotmistrz wymknął się i poszedł na górę. U drzwi mieszkania żony znalazł dwóch hajduków śpiących na kamiennéj posadzce. Spróbował klamki, pokoje były zamknięte. Wahał się jeszcze co miał począć, gdy poniżéj na schodach ze stoczkiem w chudéj ręce zjawiła się w czepcu nocnym Madame Siegfried. Rotmistrz zbiegł ku niéj co rychléj. Znał on słabą stronę szanownéj ochmistrzyni i począł od wsunięcia kilku dukatów.
— Moja szanowna pani, rzekł cicho, pani tu jedna masz rozum i wiesz, co czynić należy, dopomożecie mi, bym zacnego Szwalbińskiego od śmieszności i kłopotu wybawił. Moja żona jest chora na umyśle, nie wiedziéć co mu naplotła. Pułkownik śpi, trzeba korzystając z tego, wywieść ją co najprędzéj.
Ja! ja! potakiwała jéjmość, która gościa tego wcale sobie w domu nie życzyła.
— Którędyż wejść można?
— Są drugie drzwi, szepnęła stara, chodź waćpan, te zostaną zamknięte i hajducy mogą sobie spać przy nich, my wnijdziemy innemi, ja otworzę.
Stało się, jak obiecała, po cichu odemknięto drzwi i Wit wsunął się do pokojów. Z téj strony stały one otworem. Światło u Maryi nie było zgaszone, ona też sama niespokojna spać się nie kładła, ukołysawszy tylko Urszulkę. Na widok męża, zbladła biedna i zadrżała.
— Bierz pani okrycie, zbudź dziecko, wyjeżdżamy téj chwili.
— Ale ja...
— Ja każę! z wściekłością i groźbą zawołał Wit, inaczéj dziecko... zemszczę się na dziecku.
Kobieta rzuciła się ku łóżeczku Urszuli i objęła je rękami.
— W drogę, ponuro wołał Wit, natychmiast w drogę, lub... za nic nie ręczę, nawet za życie wasze. Jeśli krzyknie kto, jeśli będzie opór...
Marya straciła odwagę i wolę nowéj obrony, otuliła Urszulkę, i rozbudzoną na pół, płaczącą, w milczeniu poczęła posuwać przed sobą; Wit szedł z tyłu i naglił na schody. Obejrzawszy się Marya, w ręku jego postrzegła pistolet, nie bała się śmierci dla siebie, ale cóżby się z dziecięciem stało? Szła więc jak na stracenie.
Stoczek złośliwie uśmiechniętéj Madame Siegfried przyświecał temu pochodowi przez ciemne korytarze pałacyku. Wysunęli się tylnemi jego drzwiami w ogród, a że Wit znał dosyć dobrze rozporządzenie dworu, śmiało, podawszy rękę Maryi, posunął się z nią jedną z ulic w kierunku stajni. Tu zatamowała mu wprawdzie drogę na chwilę furta zamknięta, ale troskliwa ochmistrzyni wysłała kobietę z kluczem, aby wypuściła rotmistrza. Z dziedzińca łatwo już było przejść na gościniec, gdzie stały konie i drzémiący ludzie. Jedno słowo pana rozbudziło ich wszystkich. Marya siedziała w powozie, Wit stanął na stopniu i konie ruszyły, co mogły wyrwać, wielkim traktem ku stolicy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.